1.11. Amen
1 listopada, wpis nr 1379
Zapraszam do wsparcia mego bloga

Wersja audio

Ostatnio byłem na kolejnym spotkaniu. Ludzie przejęci, raczej uczciwi, którzy chcą coś w Polsce zmienić. Tematem była kolejna polityczna inicjatywa mająca przełamać potworny duopol, który dusi Polskę. Słuchałem godzinami tych wywodów, potem zająłem swoje miejsce prelegenta i byłem świadkiem interakcji publiczności z tezami mówców i otworzyło mi się okienko, przez które zajrzałem w polskie niebo i ujrzałem przyczynę naszego pognębienia. Ale najpierw, by to wyjaśnić posłużę się przykładem.
Other people’s money
Jest taki film z DeVito, jeden z najlepszych, spośród tych, w których go widziałem. W sumie chodzi o to, że nasz niziołek gra tam rolę spekulanta finansowego, który za pomocą swego komputerowego programu odkrywa spółki wiele więcej warte dla giełdy, niż to co zarabiają. Jest to częsty przypadek w czasach, w których giełda nie promuje wzrostu danej firmy na rynku tylko podąża, a czasem stymuluje, za wzrostem wyceny giełdowej, a ta jest coraz częściej odklejona od jej rynkowego znaczenia. Czyli kupuje taniej potencjał, którego giełda nie widzi, by po lekkim jego makijażu, bardziej marketingowym, niż produkcyjnym, opchnąć taką spółkę wielokroć drożej, szczególnie jakiemuś strategicznemu inwestorowi.
I dochodzi w firmie do zbiorowego spotkania trójkąta złożonego z właścicieli, przedstawiciela nowego inwestora, który chce kupić fabrykę oraz załogi, która w tej fabryce ma również swoje udziały. Odbywają się przemowy każdej ze stron: właściciele mówią o długoletniej tradycji dorobku firmy, która co prawda w branży metalurgicznej ma coraz mniejsze szanse, ale trzeba jej bronić, głównie przed grabieżczymi inwestorami-spekulantami, którym wcale nie chodzi o dobro firmy, jej przyszłość, tylko o zyski ze spekulacji. Wtórują w tej narracji przedstawiciele załogi, związki zawodowe, które też odwołują się do etosu. Jednak firma jest na skraju bankructwa i takie zaklęcia przed nim jej nie uratują. Na stole leży propozycja wykupu akcji od inwestora, którego uosabia DeVito i mamy alternatywę – upadek firmy w oparach godnościowych, lub rozejście się towarzystwa z paroma dolarami, zamiast dumnej postawy walki do nieuchronnego końca.
Po tyradach godnościowych na scenę wychodzi strona trzecia, czyli DeVito i zaczyna swą przemowę od słów: Amen! Tłumaczy to, że jak u niego w domu w dzieciństwie odmawiano modlitwę to zawsze kończono to słowem – amen. I tak jest teraz – po modlitwach, którzy wszyscy wygłaszali należy się „amen”. Bo to co wcześniej tu padło nie miało żadnego przełożenia na rzeczywistość, było tylko ucieczką od nieuchronnego w „dziedzinę ułudy”, by zaklinać okrutną rzeczywistość, do jej – fabryki – nieuchronnego końca. Był więc to akt psychologicznego zawierzenia, w dodatku w rozmowach o pragmatycznych realiach gospodarczych. Dwa nieprzecinające się światy, z tym, że to ten pospolicie pragmatyczny w tej grze liczył się tak bardzo, że argumenty z innego świata były kompletnie niecelowe. I tak było na moim spotkaniu.
Amen!
Nagle bowiem zorientowałem się, że jestem świadkiem powtarzalnego modelu, który – razem z innymi czynnikami, ale tu dziś nie o tym – spycha nas w potworne bagno. Na sali był profesor od wartości (mówię oczywiście w uproszczeniu) oraz zaangażowana, głównie emocjonalnie, publiczność. Przez dwie godziny wszyscy albo wznosili się na wyżyny wartości potrzebnych, acz gwałconych, albo drwili z obecnej sytuacji. Na wyprzódki. Dlatego skojarzyło mi się to z „amen” DeVito. Byliśmy bowiem w kościele, jakich bez liku w Polsce, gdzie codziennie na takich spotkaniach odbywają się modły do wzniosłych wartości i drwiny ze świata realnego, poparte jakimś poczuciem wyższości, w końcu ofiar, walki ideałów z rzeczywistością, która coraz bardziej skrzeczy.
Oprócz nadęcia wyższościowo-wartościowego towarzyszyła temu spotkaniu, jak wszędzie, historyjka pod tytułem: kto bardziej i dowcipniej dołoży systemowi, ten dostanie większe brawka. Były więc modły do boga wartości i naigrywanie się z debilizmu diabła rzeczywistości. No, po prostu kościół, i to w formie sado-maso. Świątynia jakiejś sekty, która wszędzie gdzie była odgrywała ten sam obrządek, nie będąc nawet świadoma, że jest to proces do znudzenia powtarzalny, odbywany w całej Polsce, i na tyle kontrproduktywny, że gdybym był systemem, to sam bym organizował takie konwektykle. Czemu? Już mówię.
Dla systemu nie ma nic lepszego niż takie zgromadzenia jego przeciwników. Polacy od wieków karmią swą mizerię pustymi gestami, deklaracjami bez znaczenia dla realności, jakby byli łasi na wątłe (z powodu niskiej frekwencji takich spotkań) oklaski… takich samych jak oni. Po takiej mszy uwielbienia do bożka wartości i demaskacji diabelskości systemu jej uczestnicy rozchodzą się od domów z poczuciem wypełnienia (tu wyłącznie emocjonalnego) obowiązku, by powrócić do rzeczywistości składania ofiar szatanowi systemu. Codziennie: płacąc podatki, wypełniając kwity w urzędzie, wybierając „mniejsze zło”. Kościół takich spotkań jest dla nich mszą, rzadką okazją do wyjścia ze swej twierdzy gnojonej coraz bardziej prywatności i dania bezsilnego świadectwa o swoim buncie. Jest więc to akt pusty, emocjonalno-psychologiczny, po którym zostaje satysfakcja „dania wyrazu”, choć jest on krańcowo odległy od sprawczości.
Konwektykle modelowe
Tak jest na każdym tego rodzaju spotkaniu. I tak, jak w przypadku strony lewej, która psuje z premedytacją Polskę wystarczy, by paru macherów dopuściło do władzy kastę kompletnych idiotów, by system się sam rozsprzęglił, tak tu teraz wystarczy odpowiedni poziom ładunku emocjonalnego patriotyzmu, zgrabny bon mocik, gest erystyczny i dostaje się brawka. Ja wiem, że to wielka satysfakcja dostać brawa za to, za co się codziennie dostaje bęcki, pytanie tylko za co są te brawka.
Podam przykład – jeden z widzów zabrał głos by zadać pytanie (to pułapka, bo oni w większości nie są ciekawi odpowiedzi, tylko chcą wyjść wreszcie ze swej klatki i dać wyraz) i powiedział, że Polska jest własnością nas, obywateli i pora, by rządzący to wreszcie zrozumieli. Tu – brawa. No i powiedzcie mi Państwo, jak tu żyć z tak „pragmatycznie” nastawioną opozycją. Toż to są mrzonki romantyczne, ale dziś karykaturalnie jeszcze bardziej niedorzeczne, jak były za zaborów, gdzie robiliśmy za „Chrystusa narodów” podczas gdy nasze otoczenie zajmowało się budowaniem autorytarnego pragmatyzmu siły. Wtedy nie mieliśmy innych niż fatalnie powstańczych narzędzi do zmiany swojego losu, ale na Boga – dziś mamy je przed sobą bez gwałtów rewolucji na społeczno-politycznym stole i nic z nimi nie robimy. A dzisiejszy system jest cwańszy, gdyż jest osadzony na leniwym etosie Polaków, skłonności bardziej do romantycznego zrywu, biadolenia po piwnicach, zamiast organicznikowskiego wkręcenia się w opresyjny system, by go rozwalić od środka. To takie polskie – myślenie, że nasze „danie wyrazu” (częściej – pokoleniowej ofiary) obudzi Zachód, zaś opresantów popchnie do samorefleksji, że… tak nie można. To dlatego ten widz uważał, że „rządzący powinni zrozumieć” do kogo NAPRAWDĘ należy Polska, tak jakby po pierwsze ci nie wiedzieli, że należy do nich, po drugie – jakby cała ich polityczna działalność nie sprowadzała się do tego, by naród myślał, że rządzi Polską, choć tak naprawdę postaw jej sukna jest rozszarpywany przez różne mafie wpływów, na które głosuje suweren. Ot tak – my damy świadectwo i świat wróci do normy. Trzeba się tylko – rzecz jasna aksjologicznie – odpowiednio napiąć.
Cud
Ja dałem na taką quasi-rzeczywistość dość brutalną, bo pragmatyczną odpowiedź: Mamy bowiem do czynienia z dwiema możliwościami zmiany rzeczywistości: otóż możne na chmurce spłynąć nad Wiejską Jan Paweł II i uderzywszy piorunem przegnać to całe tałatajstwo. Drugie wyjście to takie, że rządzący zrozumieją szkodliwość swego istnienia, odzieją się w wory pokutne, opasają sznurami z konopii (nie indyjskich, broń Boże) i udadzą się do Częstochowy prosić Matkę Boską o odpuszczenie, zaś lud do tej pory ciemiężony – o wybaczenie. Po czym udadzą się do pustelni, by pokutą i postem domodlić się do lżejszej formy czyśćca.
I to ta druga wersja byłaby prawdziwym cudem. Prędzej bowiem przyleci tu Wojtyłła zrobić porządki niż rządząca klika opuści swoje kompradorskie pozycje. A to właśnie zakłada lud codziennie modlący się w świątyniach wartości, które mają „uświadomić rządzącym” na tyle, że ci w poczuciu swego szkodnictwa dokonają wyznania win i aktu ekspiacji. Żyjemy więc w kompletnie odrealnionej od sprawczości rzeczywistości, która politycznie zaspokaja emocjonalne kompleksy wyższościowe, bez żadnego wpływu na stan realny. A jest to – trzeba przyznać – super numer rządzącej nami kliki, który zapewnia jej wieczne trwanie.
Wątpię, że większość z uczestników tej opisywanej tu debaty „zniżyła się” do uczestnictwa w choćby w radzie osiedla, by coś zmienić wokół najbliższej rzeczywistości, nauczyć się jak wygląda troska o trudne sprawy wspólne, zacząć wspinać się na drodze awansu w górę społecznych, a później może i politycznych aspiracji reprezentowanych przez siebie obywateli. Nie – lepiej obyć się oracyjnym gestem, bez innego niż narracyjne znaczenia, by potem oddalić się w rejony pogardy do tych „elyt”. Ale – i tu kłopot – jest to proces rzadkich i złudnych wzlotów, po czym trzeba wracać do pogardzanej rzeczywistości, z którą nie chcemy się zmierzyć, bo to i nie spektakularne, i męczące w swym organicznikowskim cierpliwym oczekiwaniu na rezultaty.
Co prawda w sferze społecznej dzieje się w Polsce o wiele ciekawiej niż w kwestii obszaru polityki. W polityce mamy do czynienia z prymitywnym okładaniem się na zasadzie „swój-wróg”, nic z tego nie wynika. W sferze społecznej jest lepiej, choć ofensywa „działaczy z zawodu”, animatorów społecznych jest nacechowana coraz bardziej ideą inżynierii społecznej, innowacji, które stały się kolejnym zaklęciem uzasadniającymi postęp, rozumiany jako zmienianie wszystkiego co się da. Jest to oczywista pochodna tak skrojonych funduszy unijnych, czy bilionerów-animatorów zmian postaci tego świata. Dlatego często tzw. NGO-sy uważane są, nie bez powodu, nie za narzędzia poprawy świata, ale jego zmiany w wyraźnym kontekście realizacji zaprogramowanego projektu ideologicznego polegającego na rozwaleniu starego, a „potem się zobaczy”.
Ale jednak coś się tam społecznie dzieje. Ale Polacy społeczni, tak zresztą jak przedsiębiorcy, mają jedną wadę: ilekroć (a w państwie wszechobecnym jest tak zawsze) natrafiają, na to, że podłoża ich lokalnych, społecznych czy sektorowych problemów mają źródła państwowego systemu, tylekroć się tu zatrzymują. Kukizowe „bo tutaj jest jak jest” staje się wtedy samowzbudną barierą nie do przejścia. Po prostu sfera społeczna zajmuje się ciągłym sprzątaniem po efektach systemowych zaniedbań, roboty więc będzie miała coraz więcej, dopóki nie odważy się dobrać do systemowych źródeł problemów, z którymi ma walczyć. Po prostu oddolne postulaty zmian nie są zamieniane na programy polityczne, ani transmitowane w górę systemu politycznego, a więc zatrzymują się na ciągłym radzeniu sobie ze skutkami, nie zaś idą dalej w likwidację ich przyczyn.
Układ lenistwa
Na tym spotkaniu powiedziałem rzecz obraźliwą, że rządzący, gdyby tego wszystkiego słuchali… biliby brawo, jak reszta widowni. Tak, w moim przekonaniu nic lepszego nie może rządzących spotkać. To wielokanapowe rozdzielanie włosa na czworo, aksjologia, ontologie, byty-niebyty – tym się ma zajmować ta bardziej obyta prawica. Nieobyta pozostanie na poziomie plemiennych zawierzeń podlanych patriotycznym sosem. Unurzana w ideę „wszyscy razem pod światłym przewodnictwem”, kto nie z nami to ruska onuca, przegraliśmy przez Konfederację, a imigrantów mamy na ulicach, bo młodzież olała referendum.
Na to patrzy się klika rządząca „ponad podziałami” i… klaszcze. Lepiej ten lud prawicowy pompować wzmożeniami na poziomie gwałconych wartości a ograć w D’Hondta, ordynację wyborczą czy system finansowania partii. Proste pragmatyczne triki, które zawsze godnym acz leniwym pięknoduchom dają łupnia raz na cztery lata przy urnie. I tak zaczyna się nasz kołowrót – skoro dostajemy bęcki w realu, tym bardziej przenosimy się „w dziedzinę ułudy, kędy zapał czyni cudy i w nadziei obleka złote malowidła”. I tak wychodząc coraz to ze świątyni wartości lądujemy w szatańskiej rzeczywistości, której płacimy codziennie trybut z naszego realnego życia, rządzeni przez tych, których sami określamy pogardliwym mianem „elyty”. A to oni nami rządzą z powodu naszego wyższościowego lenistwa. Ale nie są to czasy narzuconego nam z zewnątrz reżymu zaborców, to tylko wątłe uzasadnienie naszego zaniechania. Możemy to wszystko zmienić, byleby tylko Polakom „chciało się chcieć”. Ale to może jeszcze większym cudem, większym niż św. Jan Paweł II na chmurce, który by tu przybył i zrobił (za nas?) porządek.
Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
