11.01. Cenzura nawrócona
11 stycznia, wpis nr 1330
Zapraszam do wsparcia mego bloga
Świat obiegło oświadczenie Marka Zuckerberga, właściciela Mety, która zarządza m.in. Facebookiem. To ważny tekst, tak jak ważne są oświadczenia polityka, który chcąc przedłużyć swą kadencję mówi o tym, co zmieni. Wtedy bowiem możemy się dowiedzieć o co mu naprawdę chodziło, co było w tym złego z jego perspektywy i jak to będzie lepiej w przyszłości. I tak samo jest z właścicielem Mety. Z oświadczenia wynika wiele rewelacji, wszak to sam właściciel uchylił kurtynę i zabrał widownię za kulisy.
Skąd się wzięły media społecznościowe
To oświadczenie domyka pewien etap, warto więc go omówić w całości, by wiedzieć jaką drogę przeszliśmy. Ja jestem tak stary, że pamiętam nawet narodziny internetu, a co dopiero mediów społecznościowych. Internet już to przewidywał, ale trzeba było poczekać na rozpowszechnienie się samej technologii komputerowej oraz telekomunikacyjnej, by powszechność dostępu dała możliwość skali, na tyle, że powstał potencjał wirtualnych społeczności, najpierw w oparciu o komputery, zaś później w oparciu o telefony. Koncept mediów społecznościowych był utopijnie piękny. Po prostu platformy wymiany treści były czymś w rodzaju słupów ogłoszeniowych, gdzie każdy mógł przykleić swój plakat. Swobodnie i nawet parę razy dziennie. Ale już na początku zaczęło się mieszanie w słupach.
Powstały komercyjne platformy, które wprowadziły algorytmy nagradzające najciekawsze wpisy-plakaty. Te, by zwiększyć ruch na tym słupie ogłoszeniowym, były wybijane. Były eksponowane częściej na większej ilości słupów, tak, by skoro coś jest popularne samo z siebie, nadać mu dopalenia, po to by zwiększyć ruch do skomercjalizowania. W sumie popularny ktoś był jeszcze popularniejszy, zaś cała reszta rzeczy, wtedy już uznana przez algorytm za nieistotne, była spychana na dalszy plan.
Szybko jednak zagrał jeden mechanizm. Opowiadał mi o nim kiedyś pewien DJ. Mówił on, że jak ma jakiś przebój do puszczenia pierwszy raz, to nie wiadomo czy pójdzie na sali tanecznej. On się nie martwił, bo znał mechanizm: jak się puści to kilka razy ludowi tańczącemu, to i tak polubią. Coś tam znajdą ciekawego, zresztą teraz i tak wszystko na jedno kopyto. Dla mnie był to mechanizm… korupcjogenny, i w tajemnicy DJ mi to potwierdził. Skoro można ludowi wcisnąć co się chce, a podaż piosenek jest nieograniczona, to można – na przykład od wytwórni – dostać kasę za to, by to puścić kilka razy i zażre. I tak było. To samo stało się z social mediami. Okazało się, że podbijanie sponsorowanych treści jest po pierwsze opłacalne, po drugie – niezauważalne dla widowni.
I tak to poszło. Przypomnę – cwaniactwo tego modelu biznesowego polega na tym, że taki Facebook nie ma żadnych dziennikarzy. Wszystko piszą ludzie z internetu, a on tylko wystawia swoje słupy. A, że podaż treści jest niebotyczna to jest i z czego wybierać, i lud odbiorczy myśli, że dostaje wszystko co jest na słupie i sam to sobie wybiera. Nic podobnego. Algorytmy zaczęły się tak specjalizować, szczególnie ostatnio w ramach rozwoju sztucznej inteligencji, że tworzyły miliardy wirtualnych profili odbiorcy, na podstawie jego zachowań w Sieci, by podsuwać mu to, co może go interesować.
Tak było, powiedzmy, do czasu pandemii, choć już wcześniej pojawiały się znaki nowego. To, że algorytmy znały miliardy swoich użytkowników, to pikuś. Zaczęło się nie podsuwanie treści interesujących dla użytkownika, ale szukanie przez algorytmy takich profilowych grup odbiorców, których szukali reklamodawcy. I tak to nie było najgorsze. W covidzie bowiem ujawnił się następujący proces: skoro można kupić dostęp do wybranego gostka w celach komercyjnych, to można to i uczynić równie dobrze w celach ideologicznych. I jak na świat przyszła zagłada sanitaryzmu, to się okazało, że mamy do czynienia z narzędziem uniwersalnym: pożądane treści wybijano, zaś niepożądane banowano.
Wchodzi algorytm banujący
Bo równocześnie rozpoczął się proces równoległy. Obok algorytmów zbierających użytkowników w grupy komercyjne zaczęło się ideologiczne tropienie treści niewłaściwych. Pytanie – niewłaściwych z jakiego punktu widzenia? Otóż był to punkt widzenia lewacki. Dlaczego? Głównym powodem jest lewacka narracja globalizacji, która – szczególnie w covidzie – ogarnęła cały świat. Miało to też podtekst komercyjny, gdyż wielki biznes, skomasowany w wielkich korporacjach upodobał sobie lewacką ideologię na warunkach historycznego dealu kapitału z lewicą. Na razie interesy są wspólne – rozmontowanie wszelkich konserwatywnych wartości i przejawów wspólnotowych w celu otrzymania skoszarowanego, powolnego już nie społeczeństwa, ale czerni. Pozbawionej wartości niekontrolowanych skupionych w takich reliktach przeszłości jak religia, kultura, historia, tradycja czy rodzina. Media, dowcipnie zwane społecznościowymi, były tu idealnym narzędziem subtelnej propagandy.
Jeszcze wcześniej, przed pandemią, cenzurowano treści, wycinano posty, kasowano profile budowane latami, za duże pieniądze, gromadzące setki tysięcy uczestników. Ale pandemia to była już ostentacja w biały dzień. Z tego wszystkiego wynikało, że jednak nie chodzi o kasę. Bo gdyby chodziło o kasę, to nie wycinano by profili, które robiły potężne zasięgi. Ktoś za to musiał płacić, by jedno podbijać, zaś drugie tłamsić. Wszak kasa ma się zgadzać, a skoro sami sobie wycinamy ruch, to ktoś musi pokryć straty.
Żeby nie było tak na rympał, to wymyślono uzasadnienie takich działań, ale i tak kopytko diabełka totalitaryzmu dla wytrawnego obserwatora było widoczne spod płaszczyka hipokryzji. Czemu tak robiono, bo przecież – szczególnie cenzura i wycinanie profili – to była rzecz widoczna, a więc wymagała jakiegoś „wyższego” powodu, dla którego to czyniono? Było nim ochranianie odbiorcy przed wystawieniem na kłamstwo. Trzeba było więc na słupie ogłoszeniowym social mediów zdzierać plakaty, które były nosicielem fałszu lub ostatnio modnej nienawiści. Powstały całe zastępy weryfikatorów, tak zwanych factcheckerów, którzy stali na straży tego, by dezinformacja nie dotarła do odbiorcy. Znowu więc nieświadomy odbiorca – jeśli nie był sam ofiarą, ale wtedy jednostkową – nie wiedział jakie się rzeczy wyrabiają za kulisami, że tam trwa żmudna praca nad tym co zostanie i komu pokazane na scenie „wolnych mediów”. Ba, brał to co dostawał za rzeczy ciekawe, wszak taki Facebook go zna i wie co mu się podoba, a co nie.
Dlaczego jest w tym wszystkim to diable kopytko? Ano dlatego, że założenie ochrony odbiorcy przed fałszem i dezinformacją oznacza, że jest on traktowany jak wspomniana przeze mnie na wykładzie tabula rasa. Pusta kartka, na której można zapisać co się chce (przypomnę wspomnianego DJ-a), a więc trzeba walczyć nie atrakcyjną treścią, tylko dostępem do pustej kartki. Co czyni konsumenta mediów bezwolnym przedmiotem, o który toczy się walka, zaś jednocześnie pozbawia się go własnego wyboru, filtra, którym sam ocenia rzeczywistość. Ten filtr, bez jego wiedzy i zgody – funduje mu cały ekosystem tropienia fakenewsów i dezinformacji.
Lewicowe ukąszenie
A skoro, jak już ustaliliśmy, mamy do czynienia z lewackim ukąszeniem mediów społecznościowych, to filtr weryfikacji prawdy ma wyraźne zabarwienie czerwone. Podbija się kryminalne wręcz wpisy lewackie, zaś konserwatysta ma w sieci przerąbane. Ja poznałem jedną dziewczynę, która w tym pracuje. Jest zatrudniona w szacownej firmie consultingowej, idzie do pracy na nockę i opiekuje się Instagramem. Pilnuje, by tam nie były publikowane wpisy z określonego obszaru dezinformacji. Dziewczyna robi w rasizmie i faszyzmie. Furda tam algorytmy – te tylko podrzucają do selekcji określone słowa, które później żywa dziewczyna banuje, łącznie z całymi profilami. I tak mi dużo powiedziała, więc nawet nie zapytałem o taki „słowniczek” słów zakazanych, lub sygnalizujących mowę nienawiści. Obawiam się, że to całkiem pokaźna książka. I w dodatku cały czas się do niej dopisuje coś nowego.
Bo taka taktyka prowadzi do nadgorliwego szukania wszelkich odstępstw. Ludzie na Youtubie gadają szyfrem, by ich algorytm nie zakapował do jakiejś dziewuszki. Jest to walka kolejnego miecza z kolejną tarczą. A trzeba zaznaczyć, że taka walka się nie kończy, chyba, że wraz z wytrzebieniem któregoś z wojujących. I tak może być. Bo taka komunistyczna cenzura była o wiele mniejsza, gdyż technologicznie nie było takich narzędzi. I do komunikacji, i do kontroli. A teraz są. I to w ręku coraz bardziej zmonopolizowanych słupów ogłoszeniowych. Ci są jak bramkarze na wejściu do klubu: jednych wpuszczą bez kolejki, drugich będą cały czas obserwować na parkiecie, zaś innych nawet nie wpuszczą. Dlatego oświadczenie Zuckerberga jest ważne. Dzięki niemu możemy zobaczyć do tej pory niewidoczne, choć przeczuwane i posłuchać (pokrętnych) tłumaczeń jako to się stało, że cenzura zagościła pod te dachy.
Przyczyny ukorzenia się Zuckerberga
Najpierw jednak trzeba roztrząsnąć jedną kwestię: czemu Zuckerberg się nagle nawrócił? Do tej pory żył jak pączek w maśle, salonował, bywało się na różnych komisjach, ale za Bidena była to w sumie miła pogawędka, chyba, że jakiś republikanin przyszarżował, ale jakoś media (nawet FB) tego nie pokazywały. Co się więc stało? Ano Trump nastał.
To już jest jakiś fenomen. Facet nawet jeszcze nie został prezydentem, a w wyniku jego medialnych przecież tylko wypowiedzi upadły rządy w paru krajach, Europa się martwi czy przeżyje, zaś taka Unia, to już pokłony bije (z wyjątkiem Tuska, ale on jest wraz z Uśmiechniętą Polską w przeciwfazie ogólnych trendów). I tu jeszcze Zuckerberg się ukorzył. Myślę, że to wynik kolacji z Trumpem w jego florydzkiej rezydencji. Było to już sporo czasu temu, ale widać, że tyle – do dziś – trwało opracowanie nie tyle oświadczenia, ale egzekucji całej serii zobowiązań Mety, o których później. Czego się więc przestraszył właściciel Facebooka? Myślę, że dwóch rzeczy: utraty wolności i utraty firmy. Może i łącznie. A to grubo.
Myślę, że Trump mu przypomniał co Facebook wyrabiał z nim w czasie poprzednich wyborów, co robił w czasie niesławnego szturmu na Kapitol. Widać ślady tego tropu w samym oświadczeniu. Sam cenzor się poddał weryfikacji i wszystko zrzuca na Bidena. Poczytajmy. Pisze Zuckerberg: „Jedynym sposobem, w jaki możemy odeprzeć ten globalny trend [cenzury – JK], jest wsparcie rządu USA. I właśnie dlatego było to tak trudne w ciągu ostatnich czterech lat, kiedy nawet rząd USA naciskał na cenzurę. Ścigając nas i inne amerykańskie firmy, ośmielił inne rządy do pójścia jeszcze dalej. Ale teraz mamy możliwość przywrócenia wolności słowa i jestem podekscytowany, że mogę z niej skorzystać”. To jest mili państwo samokrytyka przed kolektywem i prośba o wybaczenie oraz zobowiązanie, że teraz się grzechy będzie odkupywać w pierwszym szeregu.
I jest to argument pierwszy, dotyczący zagrożenia wspomnianą utratą wolności. Amerykanie za takie cuda, jak wpływanie na wybory wedle zewnętrznych inspiracji, tłumienie debaty sadzają do ciupy. Drugi argument, może bardziej spektakularny, gdyż nieweryfikowalny politycznie to argument pieniężny. Akurat prezydent ma ręku w narzędzia antytrustowe, dziwnym trafem jakoś gnijące za Bidena. A Trump dostał władzę z rąk również małych przedsiębiorców, których interesy zmiażdżył walec niekontrolowanego korporacjonizmu. Meta jest za duża i może odtworzyć losy upadku, a właściwie podziału giganta telekomunikacyjnego AT&T, który został rozparcelowany w ramach działań antytrustowych, bo był zbyt dominujący na rynku. Trump ma więc narzędzia, by rozpylić towarzystwo i towarzystwo ma do wyboru – albo malowniczo polec, albo zmienić dotychczasowy obóz. I wiele platform ma ten sam dylemat, więc możemy się spodziewać fali nawróceń.
Samokrytyka, czyli co nabroili?
No dobrze. Omówiliśmy tu sobie w skrócie istotę i ewolucję social mediów, powody, dla których szef Mety wydalił z siebie ważne oświadczenie, pora teraz na nie same. A ono jest ważne, przypomnę, nie tylko dlatego, że jest aktem publicznego ukorzenia się, ale, że pokazuje, a właściwie potwierdza przeczuwane mechanizmy instytucjonalnej cenzury. Możemy więc zaglądnąć do kuchni, gdzie pichci się „wolne media”. Dla naiwnych entuzjastów, apologetów globalnej wioski mediów społecznościowych może to być szok. Ale tylko może – myślę, że tego rodzaju zaczadzenie, w które się wierzyło dotychczas, po doświadczeniach covidowych szczególnie, jest – jak z czadem – przypadłością nieuleczalną. Ale dla porządku trzeba nawet rzucić grochem o tę ścianę, żeby nie było, że nie wiedzieli.
Po pierwsze samo oświadczenie. Widać, że PR pracował dzielnie nad każdym zdaniem, ale sama konstrukcja jest prosta, jak wspomniana samokrytyka przed fabrycznym kolektywem. Z jednym wyjątkiem – w komunistycznych samokrytykach nie było właściwie miejsca na tłumaczenie się. Były dwa elementy – wyznanie grzechów i obietnica poprawy. Tu pomiędzy te człony szef Mety wstawił jednak tłumaczenie się dlaczego tak się stało. A co się stało?
W wyznaniu grzechów pojawia się przyznanie do prowadzenia cenzury. Jest tam ona upudrowana wszystkimi tymi trendami do factcheckingu i walką z dezinformacją, ale samo słowo „cenzura” pojawia się parę razy. Ale opis tego jak ona wyglądała (oględny zresztą) znajduje się – po wyznaniu – w części tłumaczenia się. Zuckerberg ogłasza bowiem co zmieni, z czego dowiadujemy się… jak było. Jak więc było?
Po pierwsze – koniec z fackcheckingiem, co całe firmy zajmujące się tym procederem, szczególnie europejskie (a jakże!), wręcz zrzeszenie takowych, oprotestowały. Szef Mety bowiem, niestety dopuścił się nieprawomyślności, gdyż w swym wywodzie wyznał, że moderacja treści prowadziła (i prowadzi) do cenzury. Zaproponował w to miejsce rozwiązanie z portalu X (wciąż mi nie chce przywrócić mojego konta), czyli notki społecznościowe. To coś w rodzaju Wikipedii, gdzie nie jak u niej całe hasła, ale komentarze do wpisów wydaje z siebie spontanicznie społeczność portalu. A więc ocenę treści oddaje się odbiorcom, co dziś jest czynem rewolucyjnym, zaś kiedyś – gdzie te czasy? – było to niedyskutowalną zasadą. Co ciekawe wspomniani (coraz bardziej bezrobotni) weryfikatorzy faktów w swej argumentacji pt. „Zucker nie wywalaj!” wskazali, że taka społeczność to wie o wiele mniej na temat prawdziwości danej treści, niż oni – profesjonaliści. Oczywiście…
Po drugie – pozbywamy się ograniczeń co do kilku tematów, czyli między innym migracji i płci. A więc jednak były jakieś ograniczenia co do obszarów! No, no… kto by pomyślał? Jak sam szef Mety pisze – wszystko zaszło za daleko. Ale ja, jak cała widownia, domagamy się szczegółów! Prosimy! Na czym polegały takie ograniczenia? Jakich innych sfer dotyczyły? Jakie poza nimi i w jakich obszarach ograniczenia pozostaną? Jakie są metody wprowadzania takich ograniczeń? Jakie są ofiary takowych i jaka będzie rekompensata? Przywrócą zamknięte profile? Opublikują wycięte posty? Podbiją dotąd obcinane zasięgi? Jakież to wszystko ciekawe, ale wciąż jednak okryte tajemnicą. Ale dobrze przynajmniej, że poszło w świat, że to robiono. I poszło to z bezpośredniego źródła.
Po trzecie – zmiany zasad filtrowania. Zamiast filtrów – zgłoszenie. Czyli zamiast bezdusznych algorytmów, które swą niedokładnością krzywdziły niewinnych, będzie więcej człowieka. I znowu – co z ofiarami filtrowania? Ale to się kłóci z późniejszymi, omówionymi niżej obietnicami Zuckera. Ale dobra, znowu wyszło, że filtrują.
Po czwarte – przywracamy treści obywatelskie. Co to znaczy? Że będzie więcej polityki. Bo – uwaga! – na żądanie publiki wcześniej Meta obcięła treści polityczne, gdyż te podobno stresowały odbiorców. Należy jednak uznać, że chodziło chyba tylko o jedną część polityki, bo lewactwo hulało po fejsie i piło (czerwone) kakao. No, to jak tak było, to można się spodziewać spektakularnych powrotów prawicowych kont, zamkniętych w czasach poprzednich.
Algorytm ma narodowość (stanową)
Teraz najlepsze – centrum weryfikacji (cenzury znaczy się) zostanie przeniesione z Kalifornii do Teksasu. Zuckerberg pisze o powodach tej decyzji: „Ponieważ pracujemy nad promowaniem wolności słowa, myślę, że pomoże nam to budować zaufanie do wykonywania tej pracy w miejscach, w których istnieje mniej obaw o stronniczość naszych zespołów.” Dobre sobie – przenoszą z lewackiej Kalifornii do prawicowego Teksasu, czyli do miejsca „w którym istnieje mniej obaw o stronniczość naszych zespołów”. Tak, w Teksasie jest mniej obaw o cenzurę fejsa niż w Kalifornii. Ale pies tam z lapsusami szefa Mety. Tu wyszło szydło z worka – jakie tam algorytmy do poprawy, by zamienić ich bezduszność na człowieka. Wystarczy tylko „przenieść” algorytmy do innego stanu i już mamy wolność słowa? Czyli jednak to bardziej „stronniczość” zespołów ma tu znaczenie niż jakiś komputerowy algorytm. Co, one się dzielą na kalifornijskie i teksańskie? Przecież takiego fejsa to można prowadzić i z Grenlandii. Czyli jednak jest tu ładunek ideolo i by zmienić linię programową trzeba się przenieść do innego stanu. Ciekawe, co?
Teraz część pokajalnicza. Nie lubię gostka, więc podręczę go własnym cytatem: „będziemy współpracować z prezydentem Trumpem, aby przeciwstawić się rządom na całym świecie, które atakują amerykańskie firmy i naciskają na cenzurę. Stany Zjednoczone mają najsilniejszą, konstytucyjną ochronę wolności słowa na świecie. Europa wprowadza coraz większą liczbę przepisów instytucjonalizujących cenzurę i utrudniających tworzenie tam czegokolwiek innowacyjnego. Kraje Ameryki Łacińskiej mają tajne sądy, które mogą nakazywać firmom ciche usuwanie treści. Chiny ocenzurowały nasze aplikacje nawet przed działaniem w tym kraju.”
No, tu PR się postarał, jak to pisał. Jest podlizujące się przepisanie programu Trumpa przyrzeczenia dbania o amerykańskie firmy i wartości. Jest też wymienienie tych „złych” i trzeba zwrócić uwagę, że na pierwszym miejscu (przed Chinami nawet) jest wymieniona Unia Europejska. Z tym, że mała uwaga – tak, amerykańskie platformy miały kłopoty w Europie, ale nie z powodu cenzury. Gdzieżby tam Unia, matka wszystkich cenzur miałaby się tu opierać. Chodziło o niepłacenie podatków w Europie. Meta płaciła je głównie w USA, za co na zasadzie „w Ameryce musisz dwie rzeczy: umrzeć i zapłacić podatki” miała z tego powodu, i będzie miała, ochronny amerykański parasol.
Europa i Polska, czyli nieistniejące armie nieistniejącej wojny
No właśnie – skoro jesteśmy przy Europie, to popatrzmy jak to będzie na Starym Kontynencie. Będzie kiepsko, bo Unia idzie tu w przeciwfazie, nawet w naszym cudownym programie na prezydencję Polski w Unii zaznaczono walkę z dezinformacją, ale w starym przedoświadczeniowym stylu. Czyli będziemy dalej wysadzali pociągi w odwołanej wojnie, aż leśniczy Trump nie przyjdzie i nie wywali partyzantów z lasu.
No, bo chociażby taka Polska – u nas weryfikatorzy treści społecznościowych siedzą w Irlandii i w Niemczech. I oczywiście znają polskie realia, broń Boże nie ingerują w procesy wyborcze i rozhuśtywanie polskiej sceny politycznej. Bo nie. Co teraz zrobią, albo co Zucker z nimi zrobi? Bida idzie. Ale nie bójta, my jesteśmy zawsze „first tu fight”, NASK (przypominam: Naukowa Akademicka Sieć Komputerowa) został mianowany na instytucjonalne centrum walki z dezinformacją. Gdzie tam nauka i akademicy, co? Czyli my za Tuska jak zwykle, nie tylko będziemy „first to fight”, czyli pierwsi do boju, ale chyba „last to surrender”, czyli ostatni, którzy zejdą z ringu. Tylko kto po nas zgasi światło?
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
https://demagog.org.pl/analizy_i_raporty/jak-internetowe-platformy-nie-walcza-z-dezinformacja-raport-efcsn/
„… Mark Zuckerberg ogłosił, że rezygnuje ze współpracy z fact-checkerami w Stanach Zjednoczonych. Na terenie Unii Europejskiej Facebook i Instagram same jednak postanowiły, że będą korzystać z oferty organizacji weryfikujących informacje. …
W 2018 roku właściciele dużych platform internetowych, takich jak Facebook czy Google, podpisali Kodeks postępowania w zakresie zwalczania dezinformacji stworzony z inicjatywy Komisji Europejskiej. To zbiór zobowiązań, które branża nałożyła na siebie dobrowolnie. Najnowsza wersja Kodeksu, przyjęta w 2022 roku, zobowiązuje platformy do współpracy z organizacjami factcheckingowymi w każdym państwie członkowskim UE (zobowiązanie 30). …
EFCS zauważa, że jeśli chodzi o zobowiązanie do finansowego wspierania fact-checkingu w UE, Google realizuje je często poprzez inicjatywy globalne, a nie skierowane wyłącznie do Unii Europejskiej. …
W raporcie podkreślono, że wyszukiwarka Google weryfikuje informacje głównie na podstawie narzędzia ClaimReview, dzięki któremu w wynikach wyszukiwania są wyświetlane streszczenia informacji zweryfikowanych przez organizacje factcheckingowe. W ten sposób użytkownicy otrzymują zweryfikowane treści (s. 8). …”
I co? Walec fact-checkingu nadal nie rusza stron, komunikatów rządowych ani instytucji, z którymi współpracuje. Czyli jest równie godny zaufania co Wikipedia rzekomo redagowana przez „społeczność”. Holy shit!
Dzięki za przypomnienie na czym polega samokrytyka przed kolektywem i obrzydliwość tego, w teorii komunizmu pozytywnego, procederu. Ale to nie nas trzeba o tym uświadamiać, bo my (przynajmniej jako zbiorowość, mam nadzieję) takie praktyki pamiętamy. To tych na Zachodzie trzeba uświadamiać, bo są na lewackie strategie totalnie nieodporni (czy każdy musi przez to przejść?).
A poważnie to prawdopodobnie Trump nie jest praprzyczyną, a również skutkiem (przynajmniej pośrednim). W największym skrócie – Amerykanie uświadomili sobie, że ich Chińczycy ograli w grze w globalizację, więc ją odwołują. Zmienia się kurs USA i całego świata, zmienia się lider, a nawet rządząca elita. Dla nas to są może walki buldogów pod dywanem (dla olbrzymiej większości świata a nawet Amerykanów też), ale oni tam między sobą, między Muskami, Zuckenbergami i innymi BlackRockami dobrze wiedzą co jest grane. Stara ekipa „globalistów” i „liberałów”, rządząca od dziesięcioleci, a w sumie chyba od stulecia, nie odchodzi bez walki, dochodziło nawet do strzelania do (przyszłego) Prezydenta (z kolei „nasi”, w lokalnym polskim grajdołku będą mogli próbować odwołać wybory – przed lub po ich przeprowadzeniu – jeżeli również wygra „nie ten co trzeba”). A wracając do USA – nie jest zastanawiająca ta nagła pokora, położenie uszu po sobie, niefałszowanie ani nie kwestionowanie wyników wyborów? Kadencję temu władcy mediów i umysłów potrafili Trumpa zbanować i wykluczyć (jak się robi i „zagospodarowuje” medialnie zadymę pod Kongresem to nawet na tym blogu było przecież opisane. A teraz nagle dobra, zmieniamy kurs, przyłączamy się do was, w zasadzie bezkonfliktowo (zagubionych i zdezorientowanych „na dole” nie liczę). Nagła „przemiana” Zuckenberga to tylko fragment większej całości – tuż przed zmianą Prezydenta w USA „niespodziewanie” zmieniają się rządy we Francji, w Niemczech, w Austrii… jestem przekonany że w najbliższej przyszłości czeka nas jeszcze niejedno wielkie zdziwienie. Idą zdecydowanie ciekawe czasy.
Świat staje się nagle konserwatywny i prawicowy i to nie wbrew, a z woli wielkich tego świata. Ale największym problemem jest (powinno być) jak zatrzymać to, nie przez nas przecież sterowane wahadełko, a nie cieszyć się z jego chwilowego wahnięcia, że teraz „nasi górą”. Generalnie to rządy powinny regulować ruch w Sieci, tak jak są odpowiedzialne za infrastrukturę dróg i ruchu w realu. Zadbać o transparentność rządzących nami tajemniczych algorytmów, żeby czasy pionierskiego „Dzikiego Zachodu” (czyli dominacji silnych nad słabymi) ewidentnie się skończyły. Powinny powstać jakieś rządowe (państwowe, publiczne, jak zwał, tak zwał) media społecznościowe, fundamenty demokracji. Najlepiej z wieloma dostępnymi (i jawnymi) algorytmami doboru podsuwanych, wybieranych z miliona możliwości, treści – żeby każdy mógł sobie wybrać (a nawet zaprogramować) swoje filtry wyboru. Wyjąć te narzędzia sterowania tłumami z ręki wielkich (bo zawiodą cywilizację dokąd chcą, a nie muszą to być ciekawe miejsca) i uczynić z nich ponownie własnością całego społeczeństwa, demokratycznie kontrolowaną – to jest największe zadanie, od którego zależy przyszłość cywilizacji i naprawdę, nie pozornie wolnego społeczeństwa.
Oprócz pokonania Rosji i Chińczyków, sił jawnie niedemokratycznych, „konfucjańskiej cywilizacji Roju (mrowiska), jak to ktoś określił. Bo wszystko wskazuje na to, że żyjemy w przeddzień ostatecznego, naprawdę globalnego konfliktu o przyszłość cywilizacji i definicję człowieczeństwa. Amerykanie najpierw wzmocnili Stalina, żeby pokonać Hitlera, potem wzmocnili Chiny, żeby pokonać Rosję, a teraz najwyraźniej przyszedł moment, kiedy „większego zła” za pomocą którego można pokonać to chwilowo wyglądające na największe zabrakło. A może się mylę (sztuczna inteligencja)? Z tym, że chyba ponad połowę światowych wydatków na jej rozwój ponoszą obecnie Chińczycy… Ale nawet jeżeli tym pokonanym tym razem pozornie mniejszym złem okaże się (wówczas dla Chińczyków, niestety) cywilizacja białego człowieka, to w ostatecznym rozrachunku dla mechanizmów rozprzestrzeniania się zła na Ziemi nic to nie zmieni.
Może będę banalny na koniec, ale ludzie od zawsze próbują zniewolić jedni drugich, jedyne co się zmienia, to to, że narzędzia ku temu mają coraz potężniejsze. Jedyne co nas może ocalić (niezależnie od tego kto wygra nadciągający globalny konflikt) to oparcie wszystkiego (z programowaniem Sztucznej Inteligencji włącznie, a może nawet przede wszystkim) na Cywilizacji Miłości i na Dekalogu.