12.04. Debata na wariata

0
koń

12 kwietnia, wpis 1351

Zapraszam do wsparcia mego bloga

Wersja audio

Promocja mojej książki. Zapraszam do lektury!

kod promocyjny: elity10

Kurde, obiecałem sobie, że się do tej bieżączki nawalanki politycznej nie dam wciągnąć. Ale tu szlag mnie trafił i nie dało się zmilczeć. Już nawet sobie napisałem, ba nagrałem tekścik o ginącym Zielonym Ładzie, a tu nie da się na bieżąco nie zareagować. Mówię o tzw. debacie prezydenckiej.

Tak zwanej, bo mieliśmy do czynienia z jakąś cudaczną formą, którą akceptować może już tylko jakieś totalnie odjechane towarzystwo, albo ci, co z tego żyją. Czyli politycy rządzący i wiodące media. Wiodące na postronku naród, który w jednej grupie lubi taki proceder, bo dzięki niemu wie, gdzie ma iść, w drugiej zaś grupie iść nie chce, ale jest przytroczony do tej samej smyczy, bo taka była wola tych pierwszych, a takie są – nieomylne – wyroki demokracji, która się policzyła. Formuła tego spotkania to falowanie sztabu wyborczego Rafała Trzaskowskiego. Jego to bowiem główny konkurent – Nawrocki – zwymyślał od tchórzy, że do debaty 1 na 1 boi się stanąć. Miał się powtórzyć syndrom z Końskich z poprzednich wyborów, gdy Trzaskowski do Końskich nie przyjechał i Duda miał solówkę do pustej trybunki. Trzaskowscy się obawiali, że Nawrocki powtórzy numer i skończy się tak samo. Bez argumentów ze strony liberalnej, za to z przeświadczeniem publicznym, że ktoś tu się boi debaty.

Korowody przed debatą

Trzaski więc – po mistrzowsku, bo to formacja zaprawiona w tym boju – odwrócili kota Kaczyńskiego ogonem. To oni, uprzedzając ewentualny ruch Nawrockiego – wyzwali kandydata PiS-u na solówkę, też w Końskich. W gronie trzech telewizji, określanych jako mainstreamowe. W dodatku od propozycji do wykonania było tylko dwa dni czasu na przygotowanie się Nawrockiego. Czyli debata miała się odbyć nagle, na żądanie jednego ze sztabów, w okrojonym gronie kandydatów i mediów. Czaaad… Zaczęły się targi, gdy Nawrocki mówił, że bez prawicowych telewizji to humbug, Trzaski się śmiały, że to jednak kolo tchórzy.

Nawrocki sprawę swego udziału najpierw uzależniał od obecności „swoich” telewizji, ale sprawę w końcu poddał. Bo wtrącił się showman Hołownia, że też chce, a tu nie ma zaproszenia. Zaczęły się drugiego typu targi, Nawrocki się zgodził, że może jednak wszyscy chętni i zarejestrowani tak, a jego telewizje to dostaną tylko sygnał, bez prawa uczestnictwa w debacie jako strona zadająca pytania. Decyzja o debacie ewentualnych uczestników zastała na jakieś dwie godziny przed eventem, co było skandalem do kwadratu. Wielu nie zdążyło dojechać, wielu nie chciało, w ramach protestu, bo w przeciwieństwie do uczestników głównych mieli do dyspozycji dwie godziny czasu na przygotowanie się, łącznie z dojazdem. I tak się ta debata zaczęła, że spóźnieni zjeżdżali się tak długo, iż całość zaczęła się z 45-minutowym opóźnieniem. Zwłaszcza że przed oficjalną debatą odbył się na Końskich rynku beforek prowadzony przez telewizje wyklęte, o wiele ciekawszy niż oficjalka. Po szarpaninie na bramce wejścia na debatę właściwą (?) nie wpuszczono wrażych telewizji, co ostatecznie pokazało po co ta cała hucpa. Tyle o technikaliach, skandalicznych zresztą. Nie chcę nawet deliberować kto i co chciał tym wszystkim ugrać i co komu wyszło z tych planów. Zobaczmy jak poszła cała debata.

Sama debata

Choć nie było na tym spotkaniu ważnych tuzów – Braun, Mentzen – to odniosłem jedno wrażenie, które jest pewnie udziałem wielu moich Rodaków. Ja mam coś takiego, że jak są np. mistrzostwa świata to staram się w pierwszej turze pierwszych meczów obejrzeć wszystkie drużyny. Mam wtedy pewność, że na bank oglądałem przyszłego mistrza, na razie ukrytego, bo jeszcze przed finałem. I teraz miałem takie samo wrażenie, jednak mnie zasmucające. To z tego grona wyjdzie prezydent Polski? To jest z nami aż tak źle? To przecież był koszmar poziomu, merytoryki, nawet PR-owskich zagrywek. Dno dna, i taką mądrością ma być rządzona Najjaśniejsza? Coraz bardziej potwierdza się główna teza z mojej książki „Elity”, że to wszystko jest tylko spektaklem. Gdyby taki poziom Polski, jaki zobaczyliśmy, był sumą awangardy (sic!) polskiej polityki, to byśmy już dawno byli rozebrani, zaś w gniazdkach nie byłoby prądu od Okrągłego Stołu. Polską musi rządzić ktoś inny, mądrzejszy, wcale nie moralny i „nasz”, bo jeśli to co zobaczyliśmy to maksimum zdolności Polaków do rządzenia, to trzeba chyba z Najjaśniejszej wyjść i zgasić światło nad nieudanym projektem. Albo zmienić tzw. elity, ale o tym będzie dalej.

Siadając do tego tekstu chciałem się wysilić na krótki opis postaw każdego z debatujących, ale uznałem to za trud zbyteczny. Będzie więc ogólnie – po całości. Po pierwsze – zbiegiem absencyjnego wypadku przy pracy – zabrakło tak naprawdę reprezentantów antysystemowych. Aż tak bardzo zabrakło, że to członkowie lewicy i partii Polska 2050 z braku laku ogłosili się depozytariuszami antysystemowości walczącej. Bez wstydu wyznając swoje kredo anty, choć pospołu tworzą przecież koalicję rządzącą. Trzeba więc byłoby walnąć się we własny łeb, by pokazać, jak bardzo jesteśmy przeciw.

Ale w czasach postpolityki można wykręcać takie wolty bez końca, acz pod jednym warunkiem – tylko jak się apeluje do własnego elektoratu, bo wtedy to nie liczą się postulaty, a właściwie liczy się tylko jeden – dogiąć plemię znienawidzone. I jak się go, nawet słownie tylko, dowiezie, to suweren twardy nie będzie się gniewał, że w sumie narzeka się na błędy przez samych siebie sprokurowane. Ale wybory na prezydenta z zasady wygrywa ten, kto przyciągnie niezdecydowanych. Swoim więc można nawijać bezkarnie makaron na brudne uszy, ale pytanie czy elektorat niezdecydowany ma pamięć złotej rybki? To jest chyba decydująca kwestia w tych wyborach i to, że np. taki Trzaskowski ma poglądy zmienne jak w kalejdoskopie potrząsanym badaniami, to chyba jego wybór oparty na jakichś badaniach, dowodzących że taki numer przejdzie. A skoro mamy niezdecydowanych niepamiętliwych, to marne nasze losy…  

W sumie to wszyscy byli umoczeni w systemie, oprócz Stanowskiego i tego gościa, co to wyskoczył jak Filip z konopii, bo polskie wybory na prezydenta prokurują takie meteoryty. A więc większość była albo z byłej rządzącej władzy, albo z obecnej i narzekała – w sumie jeden na drugiego. Była to więc debata stróżów, którzy dostali do sprzątania podwórko, sami sobie wyznaczyli za tę usługę zapłatę, zaś dyskusja była o tym, że na podwórku… brudno. Byli stróże wskazywali, że ten syf, to przez obecnych rządzących, bo nabałaganili jak było czysto – obecni przekonywali, że mamy Wersal, a jak gdzieś jest syf, to przez tego poprzedniego nie-zamiatacza. I tak, mili Państwo, jak widać, można latami. Tylko że my latami stoimy na tym coraz brudniejszym podwórku, w naprzemiennym rytmie raz to hałaśliwych kłótni kto winien za ten syf i długimi okresami ewidentnego obijania się stróża wybranego na zebraniu lokatorskim III RP. I teraz było tak samo, z czego wynika, że… żadnego porządku nie będzie. Będzie za to większy syf, bo stróże są ochotni do kłótni jak powinno się sprzątać, bardziej niż do złapania za miotłę i ścierkę.

Nieliczni antysystemowcy

Ciekawią obecni nielicznie antysystemowcy. Ci nawet tego antysystemu nie dowieźli. Filip z konopii o zapomnianej od razu tożsamości spozycjonował się na jakąś hybrydę. Wyraźnie ustawiony przez Hołownię jako ruska onuca ział z jednej strony antykapitalistycznym pacyfizmem, z drugiej deklarował się jako przedsiębiorca. Nie przebił się z jakimś pomysłem na Polskę, raczej był sarkastyczny z pozycji nieobjawionych. A miał szansę z zaskoczenia dowalić wszystkim. Zawsze tak to jest w Polsce, że jak się od wielkiego dzwonu ktoś przerwie przez blokadę do systemu, a ten pozwoli mu przemówić, to jest to jakiś bełkot, z ust takim ciecze szaleństwem. Przyznam, że gdybym był systemem, to takich proroków bym dopuszczał do głosu, nawet bym ich lansował, by wahający się zobaczyli, że nie ma się co tu wahać – trzeba wybierać któreś z plemion, bo reszta to właśnie widoczni wariaci. Może to nie ja wpadłem na ten pomysł i jest on realizowany od dawna…?

Stanowski, kurcze, nie miałem pisać po nazwiskach, sporo zawiódł. To po to ta cała heca? Ja wiem, że to ma być hucpa i szydera, ale można było walnąć po zasadach, a nie po spersonalizowanej scenie politycznej, akurat obecnej w tej wątpliwej, acz miarodajnej reprezentacji. No bo tylko w tedy jego ruch miałby jakiś sens. Robię akcję, wchodzę do kampanii, żeby skompromitować system, a tak jak teraz to tylko czepiam się przyczynkarskich spraw i grzeszków rywali. W sumie wyszło słabo, a można było pojechać. Tak czy siak – nikt tam się na poważnie za Polskę nie wziął, a więc pozostały nawalanki plemienne, czyli… nuda.

Mizeria głównego ścieku

Dwaj rywale plemion głównych naparzali się tak, jakby reszty nie było, ale tak ich ustawiły sztaby. Nie odpowiadali na pytania tylko recytowali formułki nie na temat, zadawali je tylko sobie nawzajem. Znowu mieliśmy spektakl wojny polsko-polskiej, nudny jako się rzekło i przewidywalny. Ale to jeszcze nic – skoro to jest spór, powiedzmy, że dwóch wizji kierunku rozwoju Polski, to biada nam. Trzaskowski odwracał cały czas kota ogonem, przypisując sobie, a nie PiS-owi, aktywność i sprawczość w dziedzinach, które w wielu przypadkach zapoczątkował Kaczyński, ale – jako się rzekło – nikt już na to nie zwraca uwagi, najgorzej, że prawdopodobnie i wahający się. Nawrocki walił Trzaska po kulasach, ale ten ostatni wiedział, gdzie pójdą ciosy i albo był na to przygotowany, albo – częściej – schodził z linii ciosu w rejony ringu, które miał z góry upatrzone. Boże, ale tak wyglądają te debaty – nic z nich nie wynika. Nic oprócz jednego. Stanu naszego państwa.

Tak, nad nami huczą wojny i cła, tasują się karty świata. A my o czym? O chorągiewkach LGBT, funduszu kościelnym, podwójnej osobowości kandydatów czy o tym kto zna nazwiska prezydentów krajów nadbałtyckich. A sytuacja jest inna. Tak, siedzimy w piwnicy i – niektórzy, bo większość baluje – zastanawiamy się kto i jakie wieści o tym co z nami, do tej piwnicy przyniesie. Dochodzą jakieś odgłosy z góry, ich interpretacje w piwnicznym gronie są wysoce emocjonalne i stronnicze, raczej polegające na nadziei, że nic się specjalnego w końcu nie stanie i może jakoś to będzie. Ale nikt, nikt!, nie zająknie się na temat kluczowy – a skądże to znaleźliśmy się w tej piwnicy zdarzeń? Przecież do tej pory mówione nam było, że jesteśmy w salonach, że nikt do nas tu na dół nie schodzi z wieściami o tym, co z nami będzie, że ta ciemnica to w sumie salony tuż przed rozbłyskiem fajerwerków naszego współdecydowania. Tak było nam mówione, a tu się okazuje, że to piwnica jednak. I nikt nie pyta o to, jak to się stało, że tu jesteśmy.

W piwnicznej izbie

A tu nie chodzi tylko o płakanie nad rozlanym mlekiem, co się wykłada – no tak, piwnica, ale co teraz? Lepiej się zastanowić co w tej piwnicy mamy teraz zrobić, niż zaraz tam się rozliczać. I takiej postawy od nas chce POPiS, bo to zwalnia ich ze, zbiorowej przecież, odpowiedzialności. A tu trzeba się koniecznie dowiedzieć dlaczegośmy wylądowali w tej piwnicy – bo tu nie chodzi nawet o karę (o tym, później) – tylko, że jak nie będziemy znali przyczyn naszego upadku, to nigdy z tej piwnicy nie wyjdziemy. Nigdy – cała wierchuszka naprzemienna III RP będzie nam mówiła, że albo nic się nie dzieje, albo, że to tamci zawinili, albo, że trzeba się pogodzić, bo to, panie, determinizm dziejów, kudy nam tam do tak wielkich obrotów mocarstw…

I mamy teraz okazję – wybory, a więc jest procedura, już nie mówię, że dialogu, ale szansy na różne diagnozy. A tu nic. Przejeżdżający czołg wojny rosyjsko-ukraińskiej wyrzucił spod gąsienic kamień, który stłukł okno w naszej piwniczce. Nagły snop światła najpierw nas oślepił, ale już można było się jednak zacząć orientować, że to jednak piwnica, tu, gdzie siedzimy, nie zaś sprawcze salony. Ale jak już wyszło, że to jednak piwniczka, to by ukryć ten smutny i jednocześnie nagły fakt, zaczęliśmy wyrzucać przez okienko zapasy dla walczącej Ukrainy. I pozostaliśmy przy tej czynności do tej pory, dopraszając dodatkowo do naszej kanciapy parę milionów kolegów ze Wschodu. Na nic więcej nie było nas stać. Nie materialnie, ale intelektualnie a raczej – wolitywnie. Ot, parę ustaw się zrobiło „w temacie”, co w ustroju parlamentarno-gabinetowym oznacza, że parlament zrobił przecież swoje, zaś rząd, w epoce nierozliczania już nawet nie z obietnic, ale z dowiezienia podstawowej funkcji państwa, jaką jest bezpieczeństwo, może zrobić konferencję państwową na tle jakichś betonowych koziołków i pójść na winko.

I o tej naszej sytuacji, mili Państwo, nic na debacie. Nic o państwie, wszystko co się da (złego) o przeciwniku politycznym. I to – uwaga – przy takiej agresji jednocześnie w narracyjnych oparach nawoływania do zgody i zasypywania podziałów. Wyszło fatalnie, może w innej debacie, pełnej frekwencyjnie, przy obecności jakichś ogarniętych antysystemowców (przepraszam za oksymoron, ale pomarzyć nie można?) będzie trochę jednak o pryncypiach. Ale efekt, a właściwie wniosek, powinien być chyba tylko jeden. Z tą elitą nie wyjdziemy z tego zakrętu, chyba, że ktoś z zewnątrz będzie trzymał kierownicę. A jeśli tak, to pojedziemy z tego wirażu tam, gdzie będzie chciała ręka trzymająca kierownicę. Tak, jak ogłosiłem swoją książkę, to dostałem wiele wyrzutów, że to, o czym pisze, to żadna elita tylko potomkowie aktywistów przywiezionych na radzieckich czołgach. Nie, kochani – to nasze elity. To, że nam wybili elity prawdziwe to fakt, to, że się wielu na te elity samomianowało, to też prawda, ale przecież to wszystko za zgodą naszej bierności. W demokracji, nawet uwzględniając presję medialną i filtrowanie ordynacji wyborczej – mamy elity takie, jaki jest nasz naród. I mogliśmy je właśnie obejrzeć w całej rozciągłości swej miernoty.

Muszę chyba wrócić do lektur piśmiennictwa przedrozbiorowego. Albo mam empatię, albo już tam czytałem coś podobnego, co teraz piszę. Wielu Polaków wtedy, tak jak i teraz, patrzyło się na podobne sytuacje: bezwolność suwerena, sprzedajność rządzących, kłamliwe narracje mające usprawiedliwić rzeczy dotąd niesłychane, wreszcie – jakąś taką powszechną niemoc, że nic nie można zrobić, mimo leżących na stole rozsądku rozwiązań. Że znowu ma się odbyć to powtarzalne teatrum – niepodległość, kłótnie, rozpad, dezintegracja, refleksja, wojowanie piórem i mieczem, bardziej gotowość na korzystny obrót międzynarodowych spraw niż walka, w końcu święto odzyskania Najjaśniejszej. Rotacyjnej.

Końskie przemówienie

Gdyby dane mi było stanąć w tych feralnych Końskich nie atakowałbym przeciwników. To naród widzi codziennie. Nie mówiłby też o Polsce, bo nią sobie wycierają gęby najgorsi z rządzących. Zwróciłbym się do Polaków z czymś takim:

Widzieliście właśnie państwo ten powtarzalny spektakl. Tę wojnę polsko-polską. Ona jest jak amerykański wrestling – na ringu walczą dwaj siłacze, ale to walka wyreżyserowana. Chodzi o to byście myśleli, że to spór o to jak dogodzić Polsce i obywatelom. Nie, to walka o to, kto się dobierze do kasy za bilety na to widowisko, za które płacicie. Z jałowości tego sporu nie wynika nic innego niż stan obecny.

Usłyszeliście dziś państwo stek pustych obietnic, jakby to prezydent miał być jednoosobowym rządem, superpremierem, który zarządza wszystkimi ministrami. To właśnie kolejna ściema tych zapasów – powiem wam co może prezydent naprawdę. Konstytucja jest słaba i do poprawki, to nie ulega wątpliwości, ale zawiera w sobie jedną ciekawą rzecz – pozycję prezydenta. Ta ze swej istoty najlepiej funkcjonuje jeśli prezydent jest spoza tej nawalanki. Bo jak zagłosujecie państwo na prezydenta z obozu rządzącego, to wtedy mamy swoisty „układ zamknięty”, nie ma już żadnych ustrojowych hamulców do autokracji. Jak wygra ktoś z obozu przeciwnego, to mamy chaos i kryzys, taki jak teraz, kiedy rząd, by uniknąć weta prezydenta, rządzi uchwałami sejmu i ekspertyzami wynajętych prawników.

Polska potrzebuje prezydenta spoza tej wojny, który te plemiona będzie mitygował, a ma do tego narzędzia, byleby nie były wykorzystywane dla partyjnych interesów. Da się to zrobić, bo to rzeczywista funkcja prezydenta, nie wymyślona przez autorów Konstytucji, ale tak się stało ze względu na zbieg plemienności polskiej polityki: prezydent ma być rozjemcą tego sporu, a widzieliście Państwo właśnie, że ten spór w optyce plemiennej do niczego nie prowadzi.

Myślicie sobie – dobrze gada ten gostek, ale po co mamy dawać mu głos skoro plemienny walec i tak to wyrówna? Otóż nie – akurat pierwsza tura wyborów prezydenckich jest jedynym momentem, gdzie nie musicie wybierać mniejszego, ale i plemiennego zła. Możecie zagłosować wcale nie wedle serca ale przekonujących argumentów. To w drugiej turze będziecie musieli kalkulować, ale wtedy proszę Was o jedno – zapamiętajcie sobie ten ucisk w szczękach. Bo jesteście elektoratem „zaciśniętych zębów”, który po raz kolejny będzie głosował za wyborem mniejszego zła. Nie musicie tego robić – możecie wybrać większe, wspólne dobro. I to wam proponuję – wyjście z tego amoku codziennej nawalanki, w którą wciąga was dzień po dniu plemienna polityka polska i basujące jej media.

I nie bójcie się zmarnowanego głosu. Bądźcie wolni w swym wyborze, zagłosujcie wedle tego co mówi wam intuicja zdrowego rozsądku, nie zaś pozorna kalkulacja. Mój głos się nie liczy – powiedziało 5 milionów wyborców. Bo tylu was jest – wyborców zaciśniętych zębów. Oddajcie na mnie głos i zobaczycie, że wszystko da się zmienić.

Zacznijcie od tego by nie wygrać w wojnie polsko-polskiej, tylko wygrać nad tą wojną. Mój wybór zapewni Wam i państwu polskiemu tak ważny pokój społeczny. Przed nami ważne wyzwania. Pamiętajcie, że oni będą zwracali nas przeciwko sobie, byśmy w tej wojence nie mieli siły ani czasu, by popatrzeć do góry, bo wtedy może zrozumiemy prawdziwe źródło naszej pogarszającej się sytuacji. To nie mój los jest w Waszych rękach, to Wasz los jest w Waszych rękach. Nie ma więc łatwiejszego sposobu, byśmy wyszli z tego zastoju. Trzeba mieć plan na uzdrowienie Polski. Trzeba zacząć od naprawy ustroju, nasza błędna instrukcja obsługi Polski jest głównym źródłem jej problemów. Mamy o wiele większy potencjał, ale z powodu wadliwej instrukcji obsługi państwa nie tylko go nie wykorzystujemy, ale psujemy wszystko. Aby zacząć to poprawiać trzeba zacząć od pierwszej strony tej instrukcji, a takim otwarciem, ku poprawie dalszych części jest prezydent spoza grona tych, którzy taką instrukcję tak spartolili, że wydaje nam się, że tylko oni się orientują jak ją poprawić. Nie – oni tylko dlatego są u władzy, że napisali tę instrukcję pod siebie. Jej istotą są główne grzechy III RP: naczelnikostwo partii, zabetonowany system wyborczy, brak kontroli władzy ze strony instytucji, pasożytowanie na zasobach publicznych, wreszcie serwilizm i podatność na sterowanie z zewnątrz. A przede wszystkim traktowanie państwa, łącznie z obywatelami, jako zdobyczy, o którą toczy się walka politycznych przebierańców.

W wielu krajach doszło do demaskacji tego systemu, która prowadzi do urealnienia ustroju, system polityczny zaczyna coraz bardziej odzwierciedlać aspiracje wyborców, nie zaś agendę lokalnych i globalistycznych elit, skrywających się za pozoracją plemiennej walki o wszystko, jaką stała się polityka. Można ją tak urządzić, że nie stanie się ona – jak w Polsce – polem do wyniszczającej wojny, która osłabia nasz potencjał rozwojowy. Może się stać polem do kompromisu w wypracowaniu dobra wspólnego. Wróćmy więc do źródeł i pierwszego artykułu, może jedynego, konstytucji, której chyba jedynym zapisem do pozostawienia jest to, że: Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli. Nie jakichś elit, partii, grup nacisku, zagranicznych mocodawców. Mój start jest wezwaniem do poprawy ustroju, by zarówno uruchomić potencjał Polski, ale także by spełnić tego podstawowy warunek – aby więcej Polaków było włączonych w rządzenie. 

Głosujcie na mnie – niestartującego kandydata.

Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

   

About Author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *