14.09. Trzy błędy Trumpa i jeden Ameryki

2

14 września, wpis nr 1296

Zapraszam do wsparcia mego bloga

Wersja audio

No i po krzyku. Za nami, jak wieszczyło wielu, najważniejsza debata świta. Pojedynek słowny Trump kontra Harris. Ja już co prawda, pewnie jak i wielu, dość mam tych codziennych, acz granicznych eventów politycznych. Od kilkunastu lat co wybory, to najważniejsze w życiu (np. w życiu takiej III RP), co debata, to kluczowa, po której świat się zawali albo ocaleje. To głupota jakaś, bo zawsze po tym jest „jakoś”, ale takie wzmożenia są tylko wynikiem kompletnej plemienności rozemocjonowanej polityki dla maluczkich. Prokuruje się „najważniejsze” polityczne wydarzenie, które zaraz potem jest przykrywane kolejnym, jeszcze ważniejszym. To jak pokazywanie i chowanie kiełbasy psu, tyle, że za każdym razem jest ona jeszcze większa, choć ta aktualna ma być już maksymalna. Nic, oprócz wzmożenia z tego nie wynika, bo kiełbasa jest tylko pokazywana, nie zaś konsumowana. Chodzi tylko o odruch Pawłowa – dzwonek na trwogę i toczy się z pyska piana nagranych skojarzeń.

Przed debatą

Co mieliśmy przed tą debatą? Ano przede wszystkim debatę czerwcową Trumpa z Bidenem, gdzie ten drugi dostał poważne bęcki. Na tyle, że zaprzeczało to ogólnemu trendowi, który trwa od dawna w polityce, że debaty o niczym nie decydują. W historii polityki nieczęsto można wskazać pojedynki, po których elektorat zmieniał znacząco zdanie. To stare czasy (w Polsce ostatnio to była debata Wałęsy z Kwaśniewskim, ta z podaniem nogi), kiedy elektorat się jeszcze wahał. Dziś to dobrze okopane plemiona, które żeby skały defekowały, to i tak zagłosują na swego, bo ten obcy to zgroza i zagłada dla rodu ludzkiego, polskiego, męskiego, tęczowego (niepotrzebne skreślić).

Debata Trumpa z Bidenem była tu wyjątkiem, bo nie tyle Trump ją wygrał, co Biden przegrał. Ale – tu trzeba sobie otworzyć okno na przyszłość oceny obecnej debaty – i tak, zaraz po tej klęsce Bidena i tak wielu jego zwolenników wraz towarzyszącymi mu mediami uznali, że Biden wygrał i zaklinały rzeczywistość dzielnie, do czasu kiedy Obamowcy, w rzeczywistości kierujący administracją obecnego prezydenta nie odtrąbili odwrotu i nie poddali obecnego prezydenta.

To nie pierwsza nasza analogia z tymi debatami, ale było jak w… Polsce. Pamiętacie Państwo start w kowidowych wyborach na prezydenta kandydatki Kidawy-Błońskiej? Też, biedaczka szorowała po dnie i wszyscy się uśmiechali, że i tak jest the best, aż z badaniami w ręku poniżej 10% puknięto się w głowę i zdjęto kandydatkę, która chwilę wcześniej była pompowana jako przyszła pogromczyni Dudy. Tak samo się stało z Bidenem, którego zdjęto dosłownie w ostatniej chwili i wystawiono Kamalę Harris, jako czarną klacz.

Może warto przypomnieć z kim mamy do czynienia. Kamala przerżnęła nawet dostanie się do puli prawyborów u Demokratów przed wyborami w 2020 roku, sama się wycofała, bo miała poparcie powiedzmy – kidawowe. I została wzięta przez Bidena jako najmniej groźna polityczna, czarnoskóra paprotka, którą jest de facto ustrojowo wiceprezydent USA. W kadencji niczym się nie wyróżniła, oprócz delikatnie mówiąc głupoty, która ujawniała się u niej w każdej spontanicznej, czyli nieprompterowej wypowiedzi. Tak właściwie to miała jedno zadanie powierzone jej u Bidena, a właściwie tytuł – była carycą polityki migracyjnej. Tak, tej polityki, która rónież w jej wykonaniu napuściła do Stanów ponad 20 milionów nielegalnych migrantów, tej, która kazała służbom federalnym niszczyć zasieki graniczne postawione przez stanowe władze Teksasu. To ważny wątek jej kariery, gdyż wróci on w debacie, ale ze znakiem przeciwnym.

Debaty, jako się tu rzekło, są po to, by przekonać do czegoś nieprzekonanych. A co leżało na sercu tym grupom? Na co liczą u każdego z kandydatów Amerykanie? Trump został zdefiniowany jako ten, który dowiezie interes obywateli w gospodarce, zmianie polityki migracyjnej oraz skończy z zaangażowaniem USA w wojnę na Ukrainie. Harris – w spadku po Bidenie – rodziła nadzieje na rozpasanie w polityce socjalnej i szeroki dostęp do służby zdrowia. Ale jeden aspekt był najważniejszy dla tej debaty – 2/3 Amerykanów liczy na zmianę sytuacji w swym kraju po wyborach. I to był najważniejszy, kluczowy aspekt przed startem do debaty.

Achillesowa pięta rządzących

Zawsze, oprócz sytuacji rewolucyjnych, a sytuacja wyborcza taka nigdy nie jest, w elekcji dochodzi do merytorycznej konfrontacji nowego ze starym. Jest jakaś władza, która już rządzi i nowi, aspirujący. Ci rządzący mają jeden problem – ciężko im w kampanii mówić, że mają świetny plan na rządzenie, że go zaraz po wyborach wdrożą. Słabość tkwi w braku odpowiedzi na jedno pytanie: to skoro wy, rządzący, macie w kampanii takie świetne pomysły, to czemu czekaliście z nimi do wyborów? Czemu nie wprowadziliście ich wcześniej?

Bo to wygląda na swoisty szantaż – mamy fajne pomysły, ale trzymamy je pod wyborczą kołdrą, a wdrożymy je jak nam zaufacie po raz kolejny, nie wcześniej. Tu nowi, aspirujący, mają pełne pole do popisu, jadąc po tym, jak po szkle, zarzucając, że pomysły „starej władzy”, to lep wyborczy, bo po co czekać? Pamiętam, kiedyś w którejś kampanii wyborczej jeden kandydat w telewizji mówił: „Wybierzcie mnie, bo wiem jak naprawić gospodarkę” i tu się spot kończył. Moja była już narzeczona krzyknęła wtedy z kuchni: „Kurde, jak wiesz, to powiedz – nie bądź chytry”. I tak to jest z sytuacją – kiedy o reelekcję stara się władza stara, też nie powinna być „chytra” i powiedzieć jak naprawi to, do czego ma sprawczość.

No, jest jeden wyjątek w takiej sytuacji pojedynku władzy starej i nowej. Jak stara dowozi to, co obiecała, zaś rezultaty te są społecznie zadawalające i zauważalne. Wtedy nie trzeba się wysilać na nowe obietnice – wystarczy tylko gwarancja wiarygodności, że się zrealizuje obiecane i pożyteczne rzeczy. Tak było z PiS-em, a właściwie – powinno być. PiS przegrał 15 października 2023 bo nie zauważył tej szansy, a właściwie – zagrożenia. W kampanii pojechał w dwie strony, sprzeczne z gwarancją dowożenia: atak na Tuska i kolejne obietnice nowego, głównie socialu. Z atakiem to było już nudne i napędzało tylko osaczanych do opozycji totalnej, a dziś uśmiechniętej. Z obietnicami socialu poszło tak, że nie trafiło już to na podatny grunt. Polacy się za PiS-u wzbogacili i nie chcieli by państwo znowu coś im „dawało”. Po tej stronie została już tylko socjalna patologia. A tu PiS mówił, że znowu podaruje coś ze wspólnej kasy.

Jest taka prawidłowość, a właściwie nieprzekraczalna sprzeczność robotniczego socjalizmu: jeżeli ten socjjalizm ma się rozwijać, to robotnik będzie się bogacił i pierwszą jego myślą będzie porzucenie stanu robociarskiego, by za zarobioną kasę stać się mieszczaninem, czy w ogóle członkiem klasy średniej. A więc największym wrogiem socjalizmu. Tak samo trochę było za PiS-u, bo naród się obrobił, usamodzielnił i zobaczył, że to z jego podatków cały ten social. A tu PiS obiecał, że będzie go jeszcze więcej, czyli było wiadomo czyim kosztem. I dlatego PiS przegrał, bo grał na zgrane karty, nie wyciągnął, jak w 2015 roku, z rękawa jakiejś większej wizji dumy z Polski, budowania wspólnoty nie na wydobywaniu się z biedy za państwowe, ale na zwiększeniu dobrostanu własnymi środkami, byleby państwo nie przeszkadzało.

Ale wróćmy w tym kontekście do debaty. To było clou debaty, głównie do rozegrania przez Trumpa przeciwko Harris. Mógł Donald powtarzać to bez końca – na każdy argument, pomysł, tezę Kamali mógł odpowiadać – to jak to jest, że tego nie robisz? Miałaś 3,5 roku na realizację takich pomysłów i co? I Trump nie zbił jednak tak ewidentnie wystawionej piłki. Kamala się tu nie potknęła, bo Trump jej nie rzucał żadnych kłód pod erystyczne nogi. W związku z tym pokazała nam się tu Harrisowa jako gołąbek niewinności politycznej i – o dziwo – … zwiastun, jako się rzekło, oczekiwanej społecznie nadziei na zmianę, nowość. Tak, ta paprotka sklerotyka – zwiastunem zmian…

Debata

No więc Kamala dowiozła taką obietnicę. Można to było, z punktu widzenia logiki, dowieźć tylko w sytuacji kompletnego łgarstwa i zaprzeczania faktom. Jak już mówiliśmy – twardemu elektoratowi można nawijać dowolny makaron na uszy, bo on żywi się tylko takim makaronem i żadnych innych potraw nie zna, innych nie łaknie. Ale jak można bezkarnie kłamać wahającym się? Można – pod warunkiem, że ci tak mało się interesują polityką, że nie widzą niekonsekwencji w nowych deklaracjach. I usłyszeliśmy w debacie, że ta wojująca komunistka przedstawia się jako przedstawicielka… klasy średniej, ta frontmenka dealu komunizmu z korporacjami jest za małymi firmami, które są kwintesencją amerykańskiego snu. I wielu pewnie w to uwierzyło.

Oczywiście trzeba jej było bronić „dorobku” Bidenowskiego. Ale tu włączyło się znane nam w Polsce gadanie, gra w tata-wariata. Kamala mówiła – źle jest? Nie przesadzajmy, nie marudźmy, popatrzmy się w jasną przyszłość, nic się nie dzieje. A kto wątpi, to sypie piach defetyzmu w szprychy postępu. To on jest rzeczywistym problemem. Gospodarka – hula, inflacja – zero, wojna – jak najbardziej. My to znamy przecież i u nas, z debat, właśnie – głównie z ust aktualnej władzy, która rżnie głupa i robi głupa z każdego, kto podważa dorobek. Tak było i w debacie amerykańskiej.

Jak się łże do takiego chwiejnego elektoratu o pamięci złotej rybki, to można i pójść na beszczela i… podkraść postulaty swego oponenta. I taka była Kamala w debacie – wzięła sobie przecież parę haseł od Trumpa. Ale jednego nie mogła wziąć – kwestii migracji. Tu Demokraci mieli zagwozdkę – przecież caryca dowolności migracyjnej nie mogła nagle dokonać wolty i powiedzieć, ze to trzeba zatrzymać. To nie Polska, gdzie Tusk w jeden dzień wykonał takiego fikołka i do tej pory gwiżdżący na politykę migracyjną PiS-u nagle zaczęli na nią klaskać, gdy Tusk potwierdził strategię… PiS-u w tym względzie. W USA postanowiono inaczej, bo tam nawet naród zdezorientowany jeszcze chyba nie jest tak odklejony, jak w Polsce i na rympał nie bardzo można. Co ważne – zaraz po odwołaniu Bidena z kandydowania, grubo przed debatą Trump-Harris zaczął się powolny, ale rosnący proces mącenia, polegający na tym, że błędy polityki migracyjnej zrzucono na… Bidena. Tak, poświęcono niemego już staruszka dla sprawy. Wziął to wszystko na siebie, jak kot Mrożka, a właściwie wrzucono mu to na wątłe barki, w słusznej nadziej, że nawet tego nie zauważy, a jakby i zauważył, to co ma zrobić z tego swego pewnie luksusowego domu opieki nad demencją, za co dziś robi Biały Dom.

Drugi błąd Trumpa

O dziwo – i tu drugi, kluczowy – błąd Trumpa, amerykański Donald nie ograł wystarczająco polityki migracyjnej w tej debacie. Głównie dlatego, że dziennikarze przesłuchujący kandydatów mocno to uniemożliwili. Zrobili to w ten sposób, że zastosowano, obiecywaną, choć wyśmiewaną, ale wdrożoną technikę fact-checkingu w trybie live. Chodzi o to, że po danej wypowiedzi dziennikarze prowadzący, jeszcze podczas debaty, na żywo weryfikowali tezy mówcy. Tylko jednego mówcy – Trumpa. Trump użył obrazowej narracji o tym, że gdzieś tam migranci wyłapują psy-koty, pieką je i konsumują. To było szokujące, dziennikarz sprawdził i okazało się, że władze tej miejscowości mówią, że to nie miało miejsca. Wyszło, że Trump łże, a nie że migracja jest zła, ale tak naprawdę to tylko władze powiedziały, że nic o tym nie wiedzą. A te fakty są dawno potwierdzone. Problem w tym, że zastosowano tu technikę, którą nazwę KL, od  miasteczka Klefki.

Klefki to była afera, pamiętacie?, kiedy Lepper powiedział, że w Klewkach pod Olsztynem wylądowali talibowie. Rozpętało się nie piekło, tylko beka z wariata. Bo zasada KL polega na tym, że można ją stosować do dyskredytacji faktu mocno szokującego, który, choć zaistniał, był szokująco nieprawdopodobny. Wtedy beką i ośmieszaniem można doprowadzić do społecznego odrzucenia percepcji tego zdarzenia jako faktu, nawet gdyby się wydało, że jednak miał on miejsce. A w sprawie Klewek wydało się to spektakularnie: redaktor Wiernikowska, oczywiście w  celu ośmieszenia Leppera udała się do Klewek tropem jego wariactwa, a tam okazało się, że… Lepper mówił prawdę, co potwierdzili mieszkańcy. Nawet z tego zrobiła pani redaktor relację, pod znamiennym tytułem: „Zwariowałam”.

I tak samo jest tutaj z tym jedzeniem przez imigrantów psów-kotów w Ochio. Szokujące, władze się zapierają, mieszkańcy potwierdzają i relacjonują w mediach, ale odbiór społeczny jest na sterowaną bekę i nic nie poradzisz.  Nawet jak się wyda, że to ściema, to bekacze na chwilę znikną, zaś po krótkiej przerwie to-to wróci jako wręcz kulturowy punkt odniesienia debaty publicznej, coś jak maybachy ojca Rydzyka, czy padła wiewiórka w pniu drzewa ściętego przez ministra Szyszkę. I tak to będzie z pożeraczami psów – tyle zostało z polityki migracyjnej i Trump to odpuścił.

Tak w ogóle to Trump sobie tę debatę chyba zlekceważył i został srogo pokarany. Harrisowa przez tydzień się nie pokazywała, bo się ją trenowało na debatę. A przygotowana była dobrze. Recytowała formułki, jakby wiedziała o co ją zapytają. Podobna sprawa wyszła już za kandydatki Clintonowej, kiedy okazało się, że usłużna bojowniczka wolności słowa, dla beki nazywana dziennikarką, przekazała kandydującej żonie byłego prezydenta swe kąśliwe pytania jeszcze przed debatą, które miały ją przygwoździć, a z którymi, dziwnie ze swadą, Hilary sobie poradziła. Wnikliwi obserwatorzy zanotowali także ukrytą w uchu Kamali słuchawkę, co by doprowadziło debatę do kompletnego absurdu. Faceci, szczególnie łysi, mają przy takiej technice przechlapane, choć Trump, gdyby chciał i potrzebował, też mógłby ukryć słuchawkę z podpowiadaczem, boć przecież nosił długo plaster na uchu po nieudanym na niego zamachu.

Jak tam było, tak tam było, ale Trump się nie przygotował. Nie wiadomo czy on tam ma doradców, czy – co ważniejsze – może ma, ale czy on się ich tam słucha? Kamala to sama nagrana płyta, co widać po kompletnej bezradności w wystąpieniach ad hoc. Harris tu powtarza politykę Bidena z wyborów 2020 roku: jak najmniej mówić, bo to szkodzi, nie śmiać się jak wariatka. Gadać mało i smacznie, wyuczone frazy, bo inaczej będzie… jachirowo.

Odgrzewana nowość

I w ten sposób Trump nie rozegrał swego głównego atutu. Nie wiem, może zlekceważył przygłupawą śmieszkę, ale to, że Kamala nie musiała zjeść żaby umoczenia w obecny stan państwa, to już zaniedbanie jej oponenta. Ale to, że to ona da z siebie jakąś świeżość, to już kuriozum. Skąd to się wzięło? Ano – po pierwsze – wszyscy wiedzą jakie poglądy ma Trump, więc nic nowego nie można się było tu spodziewać. Ale przecież Trump to sama zmiana, cios w establishment, zmiana o 180 stopni kursu Ameryki, a więc skąd paprotka globalizmu miałaby tu sprzedać jakąś nadzieję?

Po pierwsze każdy był ciekaw jej poglądów, bo ta, oprócz swej biografii, jako wiceprezydentka nie dała się zbytnio poznać jako osoba posiadająca jakiekolwiek poglądy. No, można, jako się rzekło, emulować nadzieję – łgając i podkradając cudze pomysły, licząc na krótką pamięć wahających się. I Kamala zasunęła swój wielki plan, plan zmian, które dziwnym trafem czekały dotąd w przedpokoju sprawczości. Było to i jest mgliste pitolenie, żeby wszyscy byli zdrowi i szczęśliwi. Mało konkretne. Ale – i tu ostatni błąd Trumpa – taki plan już był. Ogłoszony i podpisany również przez Bidena i Kamalę Plan 2020-2025, gdzie wszystko było wyłożone ku czemu to idzie (i szło przez ostatnie 4 lata). I Trump mógł powiedzieć – sprawdzam: to jak jest, realizujemy ten plan czy nie? Jak realizujemy, to po co gadać o wspieraniu małego biznesu i klasy średniej, która wedle tego planu ma zniknąć z powierzchni ziemi? A jak Kamala powie, że odchodzimy od planu, to spytać: czemu? Co nie wyszło? Coś było błędem? Jak to się stało? A tu nic Trump nie pocisnął. Ale ta sytuacja każe nam zwrócić się do wątków… polskich

Hamala a sprawa polska

Tak, słyszymy komentarze w polskich mediach, że Polska dostąpiła zaszczytu bycia chwilowym bohaterem debaty. Poszło o wojnę na Ukrainie, kiedy Kamala wypomniała Trumpowi, że ten, chcąc się dogadać z Putinem na szybkie zakończenie wojny, pozostawi samopas Polaków. I co na to powie 800.000 Polaków z Pensylwanii? – powiedziała Harris. To było cwane zagranie, bo Pensylwania należy do kluczowych stanów obrotowych i postraszenie Putinem tamtejszych Polaków w obawie o ich rodziny w Ojczyźnie może przechylić o milimetr szalę na korzyść Harris i to Demokraci dadzą z Pensylwanii swych elektorów. To świadczy o dobrym przygotowaniu Kamali do debaty.

Ale ja widzę inne wątki i podobieństwa do sytuacji nad Wisłą. O analogii pozycji Bidena i Kidawy już wspomniałem, ale sytuacja w USA przypomina mi Polskę z ostatniego przedwyborczego, wyborczego i powyborczego okresu. Analogia jest porażająco prosta: można obiecać wszystko. I nie dowieźć nie tyle niczego, ale dowieźć coś całkiem przeciwnego. Obiecywać powrót praworządności i ją później zdemolować, obiecywać demokratyczną transparencję i ją rozpirzyć w zaciszu gabinetowych intryg, wreszcie – zapowiedzieć wzrost dobrobytu a jednocześnie zahamować wszelkie prorozwojowe trendy. I na końcu – wieszczyć pokój społeczny, by strącić społeczeństwo na dno piekła wojny plemiennej wszystkich ze wszystkimi. Tak zrobił Tusk i tak robi Kamala.

Czemu i czy tak można? Można – wystarczy tylko wprowadzić zamordyzm dwubiegunowości, poczucie społeczne, że kto nie z nami, ten przeciw nam. Mieć ucieleśnionego, konkretnego, najlepiej jednoosobowego wroga do codziennego urywania głów jego medialnym awatarom. Ale trzeba mieć też wyhodowaną całą grupę społeczną, którą najpierw ukołysze się w imię zasady, że „jak się strzyże owieczki, to się im śpiewa bajeczki”, a później te owieczki pójdą na rzeź. Bo w sumie demokracja to system paroksyzmów polegających na evencie wyborczym, po czym władza ma spokój na cztery lata na prowadzenie – tu uwaga! – dowolnej polityki, nawet sprzecznej z obietnicami, ba – z oczekiwaniami społecznymi, także własnych wyborców.

A, że za następne cztery lata taki zdradzony wyborca ich tam rozliczy przy urnie? A skąd ta pewność? Ogłupiani rozproszonymi wrzutkami ludzie nie zauważają związków przyczynowo-skutkowych, wszystko widzą oddzielnie, są nawet skłonni głosować przeciw własnym interesom. Bo mają coraz więcej kreowanych potrzeb emocjonalnych, zwłaszcza czarno-biało-plemiennych. A więc władza w demokracji po wyborach może wszystko. I nie tylko, jak się kiedyś mówiło, że tylko na początku kadencji może zrobić coś niekoniecznie popularnego, by potem oglądać się na trendy w sondażach, by te się nie utrzymały do kolejnych wyborów. Teraz leci się w trąbę z elektoratem latami, by przed samymi wyborami wrzucić kolejny bieg plemiennego wzmożenia, gdy wszystko idzie w niepamięć, byleby nasi wrogowie nie dobrali się do Polski.

I tak będzie z Kamalą. Nałgała ci ona, jak… komunistka. Nic z tego, co obiecała – nie dowiezie. Wręcz przeciwnie – dowiezie coś zupełnie innego. A agenda jest sroga. Zamordyzm, genderyzm, tęczowość, mowa nienawiści, BLM 2.0, migracja na oścież, aborcja mobilna (tak, tak, było to-to na kongresie Demokratów, coś jak mobilne punkty szczepień, również pod kościołami w kowidzie). I ktoś coś powie? Nic. Zrobi się jak w Polsce festiwal tropienia trumpizmu, wykopywania złogów, niedobitków, którzy jak kułacy sypią piach w koła postępu. To, co mamy w Polsce, świadczy, że znów jesteśmy trendsetterem narodów. Zobaczymy to w stopniu rozgrzanym już niedługo w USA, kiedy na Kapitolu pierwszy raz zasiądzie kobieta i to od razu – komunistka.

Czy debata kogoś do czegoś przekonała? Nie wiadomo. Wiadomo było i tak, że Kamala tę debatę wygrała, jeszcze zanim ta się rozpoczęła. Skoro nawet po wpadce Bidena na debacie z Trumpem media utrzymywały, że Biden wygrał, to co dopiero teraz? Teraz też, kiedy każdy by wypadł lepiej niż Biden, zaś Harris odrobiła przez tydzień lekcje, ściany jej sprzyjały, słuchawka podpowiadała fajne bon moty, zaś niezależni dziennikarze podrzucali piłki do zbicia bez bloku. Media już grzeją o zwycięstwie Kamali, a to dopiero początek. Debata będzie grzana do końca, bo do wyborów dwójka kandydatów już się bezpośrednio nie spotka. Będzie więc wyciskanie do spodu rolek i shortów z tego materiału. A nazbierało się materiału do wyborów. I będzie jechane. Co zrobią wahający się? Nikt nie wie, ale dużo zostało zrobione, by ich przekonać do wydmuszki sprzedawanej jako jajko z wolnego wybiegu.

Epilog

Debata skończyła się swobodnymi wypowiedziami kandydatów. Kamala zasunęła optymistyczną wizję nowości, poprawy i nadziej, za co od fachowców od PR-u otrzymała pochwałę za dobre erystyczne przygotowanie. Lud chce optymistycznej wizji, więc ją dostał. Trump był na koniec pesymistyczny, za co go skrytykowano. Ale to Trump miał rację. Amerykę czeka ciężki czas, tym bardziej ciężki, jeśli wybierze bajeczki komunistycznej wilczycy przebranej w skórę liberalnej owieczki. A może lud chce bajeczki? Może orkiestra ma grać do końca, jak na Titanicu. Zaś posłańca złych wieści zabija się. Czasami wcale nie symbolicznie.

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

                                  

About Author

2 thoughts on “14.09. Trzy błędy Trumpa i jeden Ameryki

  1. Owieczki są w pełni gotowe do strzyżenia, a niepokorne – do uboju. Skoro mógł zapuścić Izrael członkom Hezbollahu do ich pagerów wirusa powodującego eksplozję baterii (200 hezbollahowców zabitych, prawie 3 tys. rannych), to oznacza, że nasi lewaccy globalni pastuszkowie mogą też zapuścić identycznego wirusa KAŻDEMU niepokornemu posiadaczowi smartfona. Ot, wydało się…

  2. No i każdemu posiadaczowi elektrycznego samochodu, bo oni są cały czas on line. Ci to dopiero mają baterie… Jak megabomby…. I teraz pomyślmy: staje sobie taki samochód w podziemnym garażu jakiejś tajnej instytucji, albo gdzieś… a tu wirusik i BUM!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *