18.10. Elity kontra elyty – polski mit

0
koty okł

Elity kontra elyty – polski mit

18 listopada, wpis nr 1377

Zapraszam do wsparcia mego bloga

Wersja audio

Kiedy tak jeżdżę z tą swoją objazdówką prezentującą moją książkę o elitach, to spotykam się z dwojakiego rodzaju pytaniami. Pierwsze to: czy mogę wymienić klikę rządzącą Polską po nazwiskach, druga to dlaczego rządzącą klikę uważam za elitę właściwą.

Dwa pytania o elity

Pierwsze pytanie zbywam raczej dowodami, że od tego jest Deep State, by nie kłuł twarzami i nazwiskami w oczy. Jednak ten pęd do nazwisk jest przemożny, choć nie wiadomo czemu miałby służyć. Są dwa wyjścia – ma to być albo dowód po nazwiskach, że klika istnieje, albo to wyraz płonnej nadziei, że to do nich przyjdzie kiedyś sprawiedliwość z ulicy. Jest to też ciekawość systemowa, choć zapomniana – wystarczyło tylko docisnąć takiego choćby Rywina, by wyłuszczył co to za „grupa trzymająca władzę” przysłała go do Michnika. Był to dowód na istnienie kliki wprost, jednak dziwnie zapomniany. Rywin, tak jak wielu innych przed nim i po nim – Żemek z afery FOZZ czy Gasiński z afery z talibami w Klewkach tylko dlatego żyją (Rywin zmarł śmiercią, chyba, naturalną) , że jakoś sobie nie bardzo mogą przypomnieć kto ich posyłał w korupcyjny bój. Co taka wiedza dałaby ludowi – nie wiadomo. W końcu jakby doszło co do czego to klika sama się zgłosi, wysyłając kogoś z całych zastępów Rywinów czekających u kompradorski drzwi.

Drugi pytanie, to dlaczego przezywam klikę elitą? Tu pojawiają się pogardliwe stwierdzenia o „elytach”, co świadczy o niezrozumieniu sytuacji. Problem w tym, że my tu podstawiamy nasze XIX-wieczne wyobrażenia, kiedy będąc pod zaborami wykształciliśmy elity pozorne, zwane u nas warstwą inteligencji. W trójpodziale elitarności – elita władzy, pieniądza i prestiżu – pod zaborami nie mieliśmy za dużo manewru. Ponieważ zaborcy rzadko dopuszczali do władzy, częściej dawało się zrobić kariery biznesowe, a więc w takim klinczu niedostępności jako naród zainwestowaliśmy całą swoją elitarność w prestiż, który rozlał się na szeroką klasę zwaną u nas inteligencją, typowy twór słowiańskich deficytów. Należy dodać, że i nieliczne przechodzenie zdolnych Polaków do władzy zaborców było naznaczone mianem ostracyzmu i zdrady choć czasami dało się Polakom dla Polaków coś załatwić. Był taki jeden, co mówił, że dla Polaków da się załatwić wiele, ale z Polakami nic. Takie dłubki we władzach zaborców coś tam robiły organicznikowsko dla narodu, ale ten żył romantycznymi złudzeniami, przenosił się właśnie z elitami w pozę wyższości prestiżu.

Trochę lepiej było za zaborów z elitą pieniądza. Polacy budowali swoje fortuny, choć i tu nie cieszyli się społeczna estymą. Coś tam bąkano o kolaboracji Wokulskich, tak jakby dorabianie się Polaków było jakąś skazą. Zresztą sznyt ten bezpośrednio przeszedł i na PRL i został się z nami do dziś. Zaspokajamy się bardziej gestem, drwiną wobec nowobogacenia się, które do dziś kojarzy się z paktowaniem z systemem. Nad tym wszystkim staje elita prestiżu, która unosi się nad tymi przyziemnymi i podejrzanymi elitami władzy i pieniądza. Pozy te są unurzane w pogardzie biednej, ale godnej. Nic bardziej fałszywego – widziano do dziś wielu członków elity prestiżu, którym wystarczyło tylko potrząsnąć przed nosem workiem z monetami lub ułudą sprawczości w elitach władzy, by skoczyli w te pogardzane bajoro na główkę. W bajoro, nad którym się do niedawna pastwili w dyskursie społecznym.

Deficyt elit

Pytanie czy elity prestiżu wystarczą, to znaczy czy da się społecznie żyć w takiej ułomności. Wychodzi, że nie bardzo – bez dostępu do środków i sprawczości władzy elita prestiżu staje się szybko zakładnikiem władzy i pieniądza. Te dwa czynniki bowiem mają bezpośrednie przełożenie na wyznawców prestiżu. Rektor uczelni, artysta, pisarz czy filozof leży na brzuchu przed elitą władzy i pieniądza, jego pycha znika w przedpokojach władzy, bo to tam dzieli się kasę i decyzje. I ci co dzielą nie muszą być, a właściwie w systemach zdegenerowanych z zaczopowanym krążeniem elit, być nie mogą depozytariuszami jakichś wartości narodowych, czy choćby etycznych. W związku z tym prestiż bieduje albo brata się z władzami, które coraz częściej stanowią „elyty”, czyli moralne i intelektualne karły. Stąd pogarda przegranych, pusta złośliwość, że to gamonie ze słomą wystającą z kaloszy – ale jest to odruch pusty, gdyż daremny. Elity prestiżu nic tu nie robią, by to zmienić, raczej liczą na łaskawą kooptację do elit właściwych.

Jak na to patrzą doły? Ano jak na załamkę. Elita władzy i pieniądza zazdrośnie strzeże swej pozycji, rzadko do siebie dopuszcza, chyba, że po wielu deklaracjach i koncesjach. Z drugiej strony lud widzi klienckość elit prestiżu i okazuje się, że doły są… same. Bez elity, do której mogą aspirować. Wszystkie elity trzymają doły w opresji wyzysku, zaś nadzieja pokładana od czasu do czasu w elitach prestiżu jest notorycznie zawodzona. W ten sposób mamy zdołowany lud, bez aspiracji do awansu, który zamyka się we własnych enklawach dawania sobie rady, bez możliwości uczestniczenia w sprawczości elit właściwych.

Zresztą i tu elity władzy i pieniądza podsuwają za pomocą mediów swoje wzorce elity prestiżu – łże-proroków nowego, wzorce osobowe bez właściwości, róbta-co-chcetów i innych bohaterów jednego sezonu. Lud więc jest kołysany pozorną falą zmian, choć jest to ruch właśnie jak w kołysce – byleby szybko zasnął i nie budził się za często. Miałem kiedyś taką koleżankę, która raz pobujała łóżeczkiem i płaczące notorycznie dziecko zasnęło. Wszystkim się to spodobało bo i dziecko, i rodzice wreszcie mogli pospać. Ale okazało się, że by ten numer powtórzyć trzeba było za każdym razem bujać bardziej i po roku nasi rodzice skończyli wywijając łóżeczkiem jak łyżwiarz w tańcu na lodzie swoją partnerką. I tak jest z ludem – usypiany i z rzadka wybudzany wymaga coraz większych bujań i tak mamy.

Wybrańcy

W źródłosłowie pojęcia „elita” zawiera się element wybrania. Mają to być więc wybrańcy, ci z elity. Pytanie tylko kto ich wybiera – czy jest to lud, czy sami się wybierają mechanizmami kooptacji, czy są – nie daj Boże – przysłani tu przez kogoś. No bo jak to jest, że lud wybiera elity a potem nabija się ze swoich „wybrańców”, że to są jakieś „elyty”? Dlaczego na powierzchni tego politycznego zamętu okresowego, jakim są wybory, zawsze wychodzi szlam jakichś kompletnych degeneratów i gamoni? Skoro lud chce dobrze, drwi z wyników tego co zostaje po wyborach, to oznacza, że winien jest system. To on sprawia, że na grzywach społecznych fal pływają jakieś męty. Co prawda nie można tu wszystkiego zrzucić na system, bo doły też dają się nabierać na rozemocjonowane wybory pozorów. Ale system jest tu przemożny, ten pilnuje nienaruszalności kliki, elity władzy i pieniądza – tu elity wybierają się same, bez ich dobroczynnego krążenia, co najwyżej w ramach kooptacji. To znaczy, że warunkiem wejścia do elit jest akceptacja obecnego układu, nie jego zmiana. A lud tylko uczestniczy w tym cyrku w ułudzie sprawczości, jaką ma zapewnić mu dogmat demokracji przedstawicielskiej, od czasu do czasu kompensując swoje traumy pozorami wyższości, jakie fundują mu elity prestiżu.   

Ale skąd się wziął ten system, skoro jest dla ludu, lud go wybrał i wybiera, choć nic z tego nie rozumie? Ano kształtował się on od samego początku III RP, kiedy jego zręby, istniejące do tej pory, stanowiły fundament Najjaśniejszej. Choć okrągłostołowe decyzje wydawały się tymczasowe, choć zaraz rząd Kiszczaka obaliła szarża Kaczyńskich i Mazowieckiego, to okazało się, że nowe rzeczy nic nie zmieniły w tym fundamencie. Co prawda w Polsce trwał najdłużej wśród byłych demoludów proces przejścia od tymczasowości do regulacji konstytucyjnej, to fakt ten dowodzi tylko, że równoległy do oficjalnego, ale rzeczywisty układ pookrągłostołowy musiał się długo utrząść z form tymczasowych na systemowe, kiedy sieci interesów kliki zostały już utrwalone na dobre. W Konstytucji trzeba było tylko zapisać ten stan niedecyzyjności ciał politycznych, braku klarownej odpowiedzialności i funkcjonowaniu systemowej sterowalności sceny politycznej, która miała i ma zapobiec emanacji interesów ludu w formy zintegrowanej władzy państwa małego, ale w swych optymalnych prerogatywach skutecznego do bólu. I mamy państwo rozlazłego chaosu, mącenia wody, by w niej cwaniaczki podbierali tłuste karpie hodowane przez lud.

Polska taka się właśnie utrzęsła w te 35 lat. Układ gnije, „głowa psuje się od góry”, jak mawiał przyszły chyba szef Polski 2050. Kolonia zewnątrzsterowności się zapada – transfery zagraniczne są coraz większe, klika nie chce zejść z marży kompradorskiej, a więc dołom zostaje coraz mniej. By zatrzeć ten niemiły i w sumie niebezpieczny stan elita funduje igrzyska, eskaluje wzmożenie, ale zostają z tego już tylko ultrasi, w dodatku przy poziomie frustracji dochodzącym do zbiorowych zaburzeń. (Właśnie – istnieje psychologia tłumu, ale czy istnieje tegoż tłumu psychiatria?).

Elity alternatywne

Pytanie jest czy mamy miejsce na elitę alternatywną? Niestety w wydaniu obecnych partii były takie próby, z tym, że kończyły się na poziomie aspiracji do jednego rodzaju elity. PiS dokonywał takiej próby, ale właśnie tylko w obszarze prestiżu. Nie widziałem żadnego wspierania polskich przedsiębiorców, ich wzrostu, eksportu, promocji. To samo jeśli chodzi o kwestię władzy – partie, nawet te „nowe” zawsze stawały się rekombinacją spadów po tych co spadli z partyjnej karuzeli, kolejnych grup aspirujących do przyssania się do państwowego cyca z małym acz ważnym elementem reprezentacji liderów zewnątrzsterowności. Sama konstrukcja partii wodzowskich, wpisana atramentem sympatycznym do Konstytucji, powoduje, że struktury partyjne obawiają się świeżej krwi, nie ma tam awansu, raczej kooptacja, jak w klice. Regionalne baronie są na trwale obsadzone przez partyjnych bossów lokalnych i wara tam każdemu zdolnemu. Mamy więc piętrowe układy, postawione jedne na drugich, jak kanapki w food tracku.

Lud sam z siebie nie wykrzesa elit. Te muszą się objawić i coś zaproponować, ale jak to mają zrobić skoro i medialnie, i systemowo aspirujący do elit nie mogą się przebić? Czasem ci, co się przebiją są używani przez system do obrzydzania takich awansów. Zaraz się okazuje, że to jacyś durnie, jeszcze gorsi niż rządzący i lud daje sobie spokój. Ogranicza się w swych aspiracjach do dobra własnej rodziny, gardząc taką pokraczną propozycją „dobra wspólnego”, jaką funduje mu system.

I tak tu sobie żyjemy – w formalinie niemożności, od czasu do czasu ktoś tym słojem potrząsa, podrywają się jakieś złogi z dna, najczęściej jakieś menty. Po czym wszystko wraca na swoje miejsce, tylko tego miejsca jakby coraz mniej.

Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

About Author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *