26.04. Zatrzymać przeznaczenie

26 kwietnia, wpis nr 1352
Zapraszam do wsparcia mego bloga

Wersja audio

Promocja mojej książki. Zapraszam do lektury!
kod promocyjny: elity10

Człowiek łapie się nagle, że wykonuje jakieś powtarzalne działania. Tak, odkrywanie rutyny u siebie jest najmniej… rutynową czynnością. Czasami łapiemy się na powtarzalności jakichś własnych postępków, ale częściej to ktoś inny zwraca nam na to uwagę. Tak było i ze mną, bo ostatnio rozmawiałem ze znajomym, który spytał się mnie, gdzie się wybieram, ja zaś powiedziałem, że na konferencję. „Znowu?” zdziwił się kumpel i złapałem się na tym, że rzeczywiście – idę na kolejną konferencję.
Kiedyś to się chodziło nagminnie. W mojej ulubionej „Lalce” Prusa to był cały sezon; żeby się nie nudzić w poście (wtedy nie wypadało jednak w poście szaleć, nie to co dzisiaj…) chodziło się na odczyty. Coś jak teraz telewizje informacyjne. Sezon dobierania się par, jakim był karnawał towarzysko był uzupełniany w przerwach łażeniem na odczyty i konferencje – podnosił się poziom salonów, dyskutowano o trendach i każdy chciał być w trendzie ówczesnych mód, powiedzmy, że – intelektualnych. No ale gdzie tu ja? Skąd u mnie taka powtarzalność, co ja post obchodzę na salach konferencyjnych, by podnieść swoje horyzonty? Jednak tak się złożyło, co ja poradzę, że mam takie zbiegi ciekawych dla mnie spotkań. I tak, jak ostatnio napisałem w swym Dzienniku o konferencji różnicującej deregulację od symplifikacji oraz dałem remedium diety doktor Dąbrowskiej, tak teraz zabrałem się z ciekawością na kolejną konferencję.
Zdezorientowane stadko zbiera się na naradę
Nie mam w sobie sadyzmu, ale wiedziałem, że idę popatrzeć jak inni się… męczą. Moja niska skłonność do rozkoszowania się czyimiś mękami sprawiła, że szedłem bardziej z zaciekawieniem niż z satysfakcją, by potwierdzić fakt radosny – upadek pychy. Szedłem bowiem na konferencję poświęconą raportowaniu zrównoważonego rozwoju, a więc w samo jądro akolitów Zielonego Ładu. Trochę podsumuję kontekst, w którym obecnie znalazła się cała ta branża. Tak, bo to branża, która żyje z tego, że obsługuje kolejną fantasmagorię regulacyjną Unii Europejskiej, a właściwie jej Komisji. Przedsiębiorstwa mają raportować, w sposób rozszerzający w tym roku z ilości podmiotów do tego zmuszonych z jakichś 300 do 3600. Mają raportować parę bzdurek „miękkich” jak kwestie socjalne (tu trochę jedziemy po bandzie z równością płci i tęczowością) oraz ładu korporacyjnego. To są, jako się rzekło, sprawy raczej „miękkie”, do których wystarczą kompetencje pań po socjologii lub prawników korporacyjnych o zacięciu pławienia się w nowomowie regulacyjnej Unii. Ale kwestia ekologii jest na twardo – trzeba raportować swoje interakcje ze środowiskiem, wyliczać, przeliczać, walidować, certyfikować. Trzeba więc się spodziewać nagłego natknięcia się na choćby i całkę. Ale do tego panie od byłego CSR, który polegał wyłącznie na rzeczach miękkich – wynajmują firmy co to wszystko mogą policzyć.
Cała sprawa wali na kilometr pieniędzmi. Po co to bowiem Unii? Ano po to, żeby w wyznaczonych przez nią standardach, firmy same na siebie donosiły corocznie w wyznaczonych formatach, co ma stanowić podstawę do albo obciążenia ich karami za doprowadzanie planety do pożaru, albo do astronomicznych inwestycji w transformację całego swego biznesu, by uciec od kar. A Unia, jako się rzekło, standardy podnosi, obejmuje swymi obowiązkami coraz szersze kręgi biznesu, skraca terminy na dowiezienie firmom zeznań na same siebie. Szło więc na zwarcie, ale się nagle „pobiły gary”.
Unia zaczęła się wycofywać ze swej ekologicznej ekspansji. Zaczęło się kombinowanie, że może jakoś poluzować, bo pacjent zdaje się nie przeżyć tej operacji. Poszły najpierw nieśmiałe i mętne znaki, żeby poczekać i wzięto się na rozwiązanie kompromisowe, ale tylko w sferze komunikacji. Postanowiono orzec, że spowalniamy – projekt ma się nazywać „stop the clock”, co się wykłada, że zegar wisi, cyferki namalowane, tylko musimy zatrzymać wahadło. Pytanie tylko po co i na jak długo ma tak wisieć nieruchomo, jak czapla wpatrująca się w wodę w celu namierzenia żaby. I to jest główna troska obecna tego całego biznesu. Również zgromadzonych, pewnie w celu wyjaśnienia tej sprawy, uczestników konferencji. Ja to wszystko wiedziałem, idąc na konferencję, więc byłem bardzo ciekaw co tam będzie powiedziane w tzw. „temacie”.
Sekta wypiera
Sprawa okazała się wielowątkowa. Zacznijmy od rytuałów. Bo rytuałem jest obecnie zwyczaj pożartowania sobie na wstępie z Trumpa i jego zagończyka Muska: rozlega się porozumiewawczy śmieszek, tak – co nam ci wariaci znowu zgotują? I jest to – o dziwo nieuświadomione i instynktowne – dobre zlokalizowanie źródła swoich problemów. Niestety jednak, to nie tu się lokuje źródło niepewności, bo Trumpy już dawno powiedziały co zrobią i to robią, co jak zwykle dziwi polityków i komentariat liberalny, że są jacyś, co dotrzymują obietnic, a nie tak sobie dla żartu i głosów pitolą co im ślina na język i wnioski z badań opinii publicznej przyniosą. A więc, by się nie zaskakiwać codziennie wystarczy przeczytać program i posłuchać ważniejszych przemówień Trumpa. Tam wszystko jest. Obiektywna niepewność bierze się tak naprawdę z tego, że nie wiadomo jak Unia zareaguje i te śmiszki to trzeba jednak kierować w stronę Brukseli. Ale wróćmy do konferencji.
Mieliśmy jednak do czynienia z czymś w rodzaju sekty i to w zbiorowym akcie wyparcia faktów. Ja rozumiem, wielu żyło i żyje z obsługi tej antyrozwojowej fantasmagorii. Niektórzy tak ją zinternalizowali, że szczerze w nią uwierzyli. No bo, czasem z czasem, człowiek wierzy w źródło swych dochodów, jakie by ono nie było. Wielu z nich znam od dawna, nawet sprzed czasów pomagania ludziom i wytworzenia w firmach celów innych niż zysk, ale potem jak dołączyli, a nawet prowadzili tę krucjatę klimatyczną to się wszystko pozmieniało. Zaczęła się wiara właśnie na poziomie religijnym, na początku filtrowanie nauki, potem ostracyzm, również towarzyski, w stosunku do myślących i dowodzących, że jest inaczej. To typowy, po doświadczeniu kowidowym syndrom wyparcia i zideologizowania nauki, której istota nie polega na aksjomatach, ale właśnie na ciągłym podważaniu własnego dorobku. Inaczej kostnieje w trybalizmie jednolitych poglądów, nadbudowanych tak własnymi kłębkami interesów, że nikt się z inną prawdą przedrzeć nie może, bo to niszczy kariery i możliwość spłaty hipoteki. A to są ważne sprawy i to na poważnie, natomiast w ogóle nie polegające i na prawdzie, i na biznesie. A więc mieliśmy do czynienia ze zbiorowym wyparciem, ignorowaniem faktów, już nie paranauki klimatycznej, ale konsekwencji niewątpliwych zmian geopolitycznych.
Pociechy spod strzechy
Ale czym pocieszali akolitów ci, którzy z racji swej hierarchii mieliby wiedzieć lepiej? No, tu się przydarzyło sporo. Spróbuję podsumować ten miks zadufania i fałszywego zapewniania, że bracia w ESG – nic się nie stało. Pierwszy pomysł, i to od razu z przytupem, wychodził na prostą: nazwijmy to samo po prostu inaczej. To znaczy, róbmy swoje, tylko pod innym szyldem. A taka konstatacja daje co najmniej trzy wnioski: że jednak coś się skompromitowało, skoro to trzeba teraz przezywać inaczej; że wystarczy to tylko przemianować i jedziemy dalej, z czym się lud nie połapie (co niezbyt jednak chwalebnie świadczy o tym, jak autorzy tego pomysłu oceniają swych odbiorców). Trzeci wniosek – jednak nic nie zrozumieliśmy, marzymy o tym, by jechać dalej w zmienionych warunkach nie oglądając się dookoła, bo by się okazało, że jedziemy już tylko sami i to w przepaść.
Druga teza była taka, żeby jednak poczekać. Nie wiadomo tylko na co? Z Trumpami, jak pisałem, wszystko wiadomo, a więc trzeba więc chyba poczekać na Brukselę, aż ta coś ogarnie i powie. Ale nie bardzo wiadomo co ma powiedzieć innego niż tylko by jeszcze raz rozbujać wahadło tego zegara, cośmy mu zrobili nagle „stop”. Jednak w tej postawie jest bardziej PRZEczekać niż POczekać. Czyli, że wszystko wróci do tego samego, po chwilowym zachwianiu. A więc nie ma tu żadnej refleksji.
Trzecia postawa to było że przecież warto było tak jechać i nie ma co schodzić z drogi. Powoływano się na… opinie samych menedżerów z firm, którzy ponoć zapewniali grono obsługujące ESG, że nie ma odwrotu, że jesteśmy już tak zaawansowani, że nie można zejść z tej drogi. Przypomina to argumenty za tzw. syndromem Concorde, gdy management tego projektu nie chciał go zatrzymać mimo fatalnych wyników. Bo jego zatrzymanie pokazywałoby w podsumowaniu i bezsensowność całego projektu, i astronomiczne straty, na które właśnie zarządzający pozwolili, kontynuując ułudę. To pewnie menadżerowie tak zapewniali pytających o ekologię, ale chyba bardziej i siebie. A tu nie trzeba się pytać zarządzających, tylko właścicieli, akcjonariuszy. Kiedyś „gra w zielone” dawała profity, teraz już ich nie daje. Powoduje tylko wielkie koszty, droży produkty i procedury, bez żadnych korzyści ekonomicznych. Biznesem biznesu jest biznes. Ale tę sprawę omówimy później, przy wnioskach.
Mieliśmy wciąż do czynienia, nawet na tej „konferencji zaniepokojenia”, ze strzelistymi aktami zawierzeń w gusła. Otóż czysta energia ma być wciąż bardziej opłacalna, co już jest dawno obalonym mitem. Tak jak obalonym mitem jest teza o antropogenicznym żródle zmian klimatycznych na planecie, to znaczy, że to wszystko przez człowieka. O samym zakwestionowaniu zmian klimatycznych na Ziemi nie wspominając. Ale, jako się rzekło, jesteśmy na zebraniu sekty, w boskość dogmatów której zwątpił świat. Trzeba się więc zapewniać, że to po pierwsze nie świat cały, tylko jakiś mandarynkowy debil, zaś wszelkie prawdy wiary są niepodważalne. Żeby już skończyć ten wątek, odsyłam do konferencji, którą prowadziłem w Sejmie, gdzie naukowcy z kalkulatorem i ołówkiem pokazali co jest ten cały interes wart z punktu widzenia fizyki wskazanego przez inżynierów. Nie przez jakieś paniusie od inżynierii robienia światu dobrze bez jego wiedzy i zgody lub jakichś prawników biegłych w interpretowaniu, bo przecież nie rozwikłaniu, gąszczu regulacyjnego napływającego z Brukseli. Tu slajdzik nt. opłacalności rodzajów źródeł energii:

Czerwony słoń w zielonym salonie
Jak to zwykle na mszach nowoczesnych – nikt nie widział diabła stojącego przed ołtarzem świeckich zaklinań. No bo zaraz, jak to jest, że z jednej strony jakiś wyśmiewany Jankes, a z drugiej strony Unia zmienia, lub choćby tylko opóźnia kurs? Z jakiego powodu, przecież z Trumpem walczy, wyśmiewa jego gusła, czemu więc pośrednio się go, no może nie słucha, ale zmienia swoją religię, opóźnia rok liturgiczny zmian mających ratować planetę? Jak to jest? Nikt nie widział tej koincydencji, tym bardziej nie chciał na nią odpowiedzieć. Ja spróbuję.
Tak, to przez Trumpa. A to dlatego, że ten swoim wyborem na prezydenta rozwalił układ globalistycznej międzynarodówki i zobaczył, że tylko tak Ameryka może być „first”. Klimatystyczna Europa z Ameryką pod rękę mogła rozdawać karty, udając, że ten klimatyzm się opłaca. A ten się opłacał tylko z dwóch powodów: nagrody (czytaj – dopłaty) dla powolnych temu trendowi (brane z podatków – głównie od nieprawomyślnych klimatycznie) i kary, przede wszystkim poprzez wykluczenie z dostępu do kapitału, dla niepokornych. I jak się z tego dyszla, za pomocą wybrania Trumpa, Ameryka wypięła, to się okazało, że mamy globalizm, ale tylko w wymiarze lokalnym, europejskim. A więc można zobaczyć różnicę. A to śmiertelne dla globalizmu, bo ten – jak kiedyś komunizm – może istnieć albo na całym globie, albo w ogóle. Inaczej widać zabójczą różnicę.
Czemu to się opłacało biznesowi? Nie opłacało, a właściwie opłacało się biznesowi specjalnego sortu – największym. Układ był taki – szaleńswo klimatyczne zmuszało poprzez regulacje do dostosowania się. Inaczej wypadałeś z gry, na którą w sumie stać było tylko wybranych bogaczy. Reszta padała. A więc dla wielkich korporacji był to wymarzony sposób, by pozbyć się konkurencji, tego całego planktonu, z którego od czasu do czasu wyskakiwał jakiś groźny rywal. Teraz ta cała resztówka miała być raz kosztami raportowania, raz kosztami transformacji na zielono, doprowadzona do bankructwa, zaś cały interes miało przejąć korpo. To był super układ dla nich i w sumie niski koszt pozbycia się konkurencji, zmonopolizowania całych obszarów rynku, czyli zwiększenia swoich zysków. W obliczu prawa.
To coś, czego świadkami będziemy wkrótce w wymiarze nie korporacyjnym, ale obywatelskim. Jak wjedzie dyrektywa budowlana to wielu mieszkańców nie będzie stać na kary albo kosztowną modernizację. A więc zacznie się wyprzedaż często ostatniej majętności jaką się w czasach paupery nowej normalności stały nieruchomości. Pójdzie więc to wszystko za czapkę gruszek, którą podstawi rynek deweloperski. Prywatny biznes puści z dymem Zielony Ład, zaś prywatnych ludzi: jego odnoga – dyrektywa budynkowa.
To działało z Ameryką, ale jak ta się wypięła, to Europa z tą zielonością została jak tarantula na torcie – wszystko można było nagle zobaczyć w pełnej krasie: że się to nie opłaca. I teraz Europa w swym unijnym wydaniu miota się, by się z tym wszystkim zmieścić. Jej produkty, jeśli je eksportowała, były niekonkurencyjnie drogie, bo obciążone łańcuszkiem opłat środowiskowych, a jak jeszcze mandarynkowowłosy z Waszyngtonu obłoży to wszystko swymi cłami, to się nie wyrobi Europa do kwadratu.
A…, że kupi się od Chińczyka? Ale on tam śmierdziuch jak robi to sam śmierdzi, a więc wymyślono, że się takie produkty obłoży ekologicznym podatkiem na granicy CBAM. I gdzie się nie obrócisz tam kosztowa d..a z tyłu. Dlatego Unia się miota od płotu zatrzymania do ściany redukcji regulacji. Bo wypadnie z własnego powodu z międzynarodowej gospodarki. Wszyscy śmierdziele będą produkować na całego i sprzedawać po taniości, a my – nawet jak na rynek wewnętrzny – to i tak będziemy musieli zapłacić środowiskowy haracz. Pytanie tylko komu, bo wychodzi, że samym sobie. Ale gdzie my tam mówimy o produkowaniu na rynek wewnętrzny? Przecież Zielony Ład opierał się nie tylko na agendzie klimatycznej, ale i na likwidacji – uprawdopodobnianego przez szarlatanów – źródła problemów klimatycznych, czyli przemysłu. Europa po latach systemowej deindustrializacji straciła siły i kompetencje wytwórcze. Samochody z Europy właśnie wykańcza Chińczyk, pozostają nam więc dobra luksusowe (w dodatku produkowane głównie w tzw. krajach emisyjnych) i trochę spożywki od mordowanego europejskiego rolnictwa.
Run the clock
Jak tam z tą Europą i Trumpem będzie – tak będzie. Ale widać całe smutne widowisko: jeśli odrzeć je z resztek satysfakcji, to widać porażający spektakl wyparcia. Byłoby to może i satyryczne, ale mamy do czynienia z obrazem społeczności, która jak w sekcie wierzy w swoje aksjomaty, choć fałszerstwo tego objawienia właśnie się ujawniło. Bez trumpowego resetu jechalibyśmy po staremu – tropienie karami lub transformacją nieszczęsnego śladu węglowego zajrzałoby nam już do domów i kart kredytowych. Spotkałoby się z programowalną walutą cyfrową, dostęp do której byłby uzależniony od poprawności naszych, głównie ekologicznych, zachowań. Tak, byliśmy bardzo blisko tego numeru, a zainwestowano w toto tyle kasy, że nie wierzę, iż nie będzie prób powrotu do starego. I może akolici mają rację, żeby przeczekać? Zegar trochę postoi, ale zaraz niewidzialne ręce globalizmu (w przeciwieństwie do niewidzialnej ręki rynku) zaraz otworzą szafkę zegara postępu i rozhuśtają ponownie wahadło przeznaczenia. By zegar zdarzeń zaczął odmierzać końcowe minuty do nadejścia nowych czasów, nowej normalności i nowego człowieka.
Człowieka Przetrzebionego.
Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.