26.10. Gorzej niż Jałta
26 października, wpis nr 1309
Zapraszam do wsparcia mego bloga
Wersja audio
21 października w Berlinie odbył się szczyt przywódców Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii i USA, gdzie omawiać miano odniesienie się do niedawnych propozycji planu zakończenia wojny, zaprezentowanych przez prezydenta Ukrainy. Widać, że powoli kwestia ukraińskiej wojny dobiega końca. Nie pora tutaj mówić o jej bilansie, bo do tego potrzeba byłoby jej zakończenia i to w dodatku w określonym formacie. Myślę, że należy się skupić na końcówce, warunkach jakie zaistniały tuż przed końcowym rozstrzygnięciami. Bo widać, że coś tam goście pokątnie gadają, tak jakby obie strony (Rosja i Ukraina) udawały przed swoimi rozgrzewanym społecznościami, że trzymają wysoko gardę. Za to pośrednicy, którzy głównie zajmują pozycje podżegaczy wojennych na koszt Ukraińców, też nie mogą udawać, że jednocześnie wyzywają wątpiących od ruskich onuc, a z drugiej strony robią pokątnie za swatkę.
Szczyt odchodzących
Pierwszą kwestią jest w ogóle sprawczość takiego grona, jakie zebrało się na szczycie. Gospodarz tego spotkania, czyli prezydent USA, właściwie to żegnał się z kolegami, bo Biden na pewno odchodzi, pytanie tylko czy wraz z całą swoją polityką europejską, bo to właśnie może sprokurować wygrana Trumpa. Chociażby z tego powodu temat Ukrainy był nie do zamknięcia na takim szczycie, bo ewentualna zmiana gospodarza Kapitolu unieważni jakiekolwiek postanowienia. Po drugie – większość z tych „szczytujących” polityków stoi na glinianych nogach. I niemiecki kanclerz, francuski prezydent, czy premier Wielkiej Brytanii, albo zaraz odejdą, albo będą mieli duże problemy z kontynuacją swojej misji. W dodatku kwestia odniesienia się do kuriozalnego „pokojowego” planu Zełeńskiego, chociażby i z tego powodu nie została nawet rozstrzygnięta. Piszę „pokojowego” w cudzysłowie, bo plan ten ma niewiele wspólnego z pokojem, raczej z warunkami kontynuowania wojny, zaś jedyny jego punt „powojenny” zawiera kuriozalny postulat, że wojska ukraińskie… zluzują wojska amerykańskie w Europie. Szczyt więc był zdaje się bardziej pożegnaniem Bidena, bez większych ustaleń, choć wielu spekuluje, że to też mógł być „skok na kasę”, czyli powielenie wielu innych projektów, w których starano się „zdążyć przed Trumpem” i zwodować kilka tematów w taki sposób, by ewentualny nowy prezydent nie mógł tego (łatwo) odkręcić.
Ale nie tyle jest to tu ważne, co ważna jest kwestia „szczyt a sprawa polska”. Bo zaczęły się spekulacje „dlaczego to nie zaproszono na to spotkanie strony polskiej?”. I warto się tu przyjrzeć tej kwestii, bo, oczyszczona z plemiennych pohukiwań, pokazuje sytuację w której znajduje się nasz kraj. Chodzi o to, że to nieważne na jakim szczycie nas nie było, tylko to, że na żadnym nas najprawdopodobniej nie będzie. Za to u nas uznano nieobecność Polski przy tym stole za oczywisty rezultat katastrofalnej polityki plemiennych konkurentów polskiej sceny politycznej, nie skupiając się na najważniejszych rzeczach. Afront, jaki miał nas spotkać jest tylko waleniem w plemienne bębny, które ma zagłuszyć ciszę nad naszą, polską geopolityczną trumną.
Polska nie doproszona
No, bo zobaczmy – po pierwsze: co tam ustalono, na tym szczycie i czemu, a właściwie – do czego Polska miałaby być tam potrzebna? No, jeśli – powiedzmy – ustalano warunki pokoju (rozejmu?), to znaczy, że była mowa o jakiejś wizji przyszłej architektury bezpieczeństwa w naszym regionie. No to Polska jest w takich rozmowach po nic, utrwaliła bowiem w czasie tej wojny swój wizerunek jako bezdyskusyjnego „sługi narodu ukraińskiego”, a właściwie zaakceptowała rolę, jaką w tym konflikcie wyznaczył jej Zachód. Jest więc w tym względzie nie dawcą, ale prędzej biorcą nowej architektury, choć to wcale nie wyklucza, że jej „wsad budowlany” nie posłuży do kluczowych elementów konstrukcji nowego ładu. Ale ten będzie zaprojektowany bez naszego udziału. Po prostu – weźmiemy bez gadania co tam ustalą i tyle. Miejscowi depozytariusze tych decyzji, na wyrost nazywani polskimi politykami, będą się już tylko martwić jak to swojemu suwerenowi opowiedzieć, gdyby koncesje Zachodu wobec Putina odbyły się naszym kosztem i były zbyt daleko idące.
Po drugie – by być przy stole podmiotem takich decyzji, to trzeba zachowywać się podmiotowo. A my w tej wojnie słuchaliśmy się jak świnia grzmotu, z odpowiedzią na rakietę w Przewodowie czekaliśmy wyraźnie aż się Biden obudzi i powie co mamy robić, dawaliśmy Ukrainie i daliśmy co mieliśmy, i nasz potencjał odstraszania leży w tej chwili w chybotliwych losach zamówień na dostawy broni za wiele lat, jeżeli kolejne ekipy kolejnych rządów w ogóle podtrzymają tu jakąś ciągłość, dodajmy – polskiej racji stanu. A jak się zachowujemy przedmiotowo, to tak nas traktują, dodajmy – Ukraińcy również.
Druga Jałta?
Rozdzierane są szaty, że to druga Jałta, że zaraz bez nas, może naszym kosztem, mocarstwa zdecydują na długie lata o naszych zgryzotach. A przecież tak dzielnie stawaliśmy za wspólną sprawą. No, w tej perspektywie to Jałta, wypisz-wymaluj. I znowu mamy przegrać ze swą romantyczną polityką wartości w zderzeniu z pragmatyką polityki transakcyjnej. Czyli wychodzi, że się niczego nie nauczyliśmy, historia zatoczyła koło i znowu stanęła przed nami twarzą w twarz. Fikołki, jakie wyprawia obecnie komentariat, tłumacząc, że „Polacy, nic się nie stało…” są już tylko żałosne. Po pierwsze nie wykazują w ogóle na jakiej to zasadzie – innej niż wdzięczność – mielibyśmy być dopraszani na takie szczyty. Mówi się tylko z jednej strony, że PO zawaliła naszą dyplomację (to PiS), z drugiej, że Duda też nie został zaproszony, zaś Niemcy już żałują, że nie zaprosili Tuska (to PO).
No dobra, powiedzmy, że nas tam by zaprosili, to co byśmy tam zaprezentowali? Raczej staralibyśmy się wyczytać z oczu i półsłówek mocarzy jakie ma być nasze stanowisko, a raczej przydzielona rola. Takie roszczenia o naszej sprawczości, to kolejny przykład na tromtadractwo naszej polityki. Chciałoby się powiedzieć – silni, zwarci, gotowi. Generał Andrzejczak, który wzburzył fale polskiej debaty stwierdzeniem, że jak Ruscy najadą Litwę, to my się im odwiniemy w Sankt Petersburg, nie bardzo chyba rozumie, że nie mamy czym tego zrobić. Nawet jakbyśmy chcieli, a raczej – nawet gdyby nam pozwolono. Są to więc pohukiwania na wyrost i prężenie nieistniejących mięśni. Jak za komuny – nie produkujemy konserw, bo brakuje nam blachy, zresztą i tak nie mamy mięsa.
Gorzej niż Jałta
Ten ostatni szczyt w Berlinie to nie była Jałta. Bo Jałta była rozmowami zwycięskich mocarstw o tym jak ma być urządzony świat po wygranej wojnie i pokonaniu arcywroga – Hitlera. Dzisiejszy szczyt to raczej Monachium, czyli kolejny zachodni spęd, by uzgodnić jak tu obłaskawić agresywny reżym, by na Zachód nie poszedł. Wiadomo jak się skończyło Monachium – pozornym pokojem, który był tylko odwleczeniem nieuchronnego oraz kupieniem sobie czasu przez Zachód, by się przygotować do obrony. Ten czas był kupiony głównie wolnością i krwią „skrwawionych ziem” Europy Środkowej i Wschodniej, z nami na czele. Czy teraz jakiś nowy Lord Chamberlain pokaże nam karteczkę, na której będzie podpis Putina, że będzie pokój? Myślę, że będzie… gorzej.
Wtedy Zachód jednak zabrał się za „para bellum”, czyli zobaczył, że trzeba się gotować na wojnę i jakoś tam, z wielkimi kosztami wynikającymi z zaniedbań wcześniejszych, odwojował Europę, Hitlera ukatrupił. Ale koszty tego nie zniknęły po zwycięskiej wojnie, bo nad Europą zapadła żelazna kurtyna – nieoczekiwany koalicjant, wujek Stalin, otrzymał swą zapłatę w postaci satelickich państw naszego regionu. Zachód więc zapłacił nie swoją walutą. Teraz jest inaczej. Nie widać żadnych zamierzeń ze strony Zachodu na przygotowanie się do starcia. Od dawna mówi się, że każdy pokój będzie teraz rozejmem, przerwą przed dogrywką. Decydujące więc będzie kto jak się do tej ewentualnej dogrywki przygotuje. A trzeba się przygotować tak dobrze, żeby… do niej nie doszło. Każde zaniechanie, spóźnienie, niedoszacowanie będzie tworzyło asymetrię, powodując u Putina tym większą ochotę na wykorzystanie okienka nierównowagi. A ze strony Zachodu nie widać żadnych przygotowań na taką przerwę. Za to Rosja pracuje już od dawna w trybie wojennym, jest rozgrzana, sankcje nie działają. Moskwa obróciła się na Wschód i daje sobie radę bez zachodnich gadżetów i pieniędzy.
Zachód zaś będzie odwlekał te trudne decyzje, gdyż przejście na gospodarkę parawojenną to olbrzymie koszty, a Zachód się nie tak umawiał w kontrakcie społecznym ze swym suwerenem. Miało być na luzie, spokojnie, marża u nas, szeroki socjal, robota w montowniach, takich jak Polska. A tu trzeba będzie zacisnąć pasa. Nie dziwota więc, iż widać powolutku, że najbardziej Zachód byłby zainteresowany powrotem do rosyjskiego „business as usual”, żeby – cytując znaną panią Reżyser – było tak jak było. I zostaniemy z tym wszystkim w tym samym miejscu. I historii, i geografii. Znowu wystrychnięci na dudka, ale z wysoko podniesioną brodą. Z dumą z naszych poświęceń, z których nic nie wyniknęło i ukrywaną słabością realną. Machając szabelką, ale taką jak całe nasze państwo – kartonową.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.