4.10. No i w piz.u, wylądował…

4 października, wpis nr 1375
Zapraszam do wsparcia mego bloga

Wersja audio

Czajenie się było sporawe. Wszystko było skoordynowane – cały aparat państwa czekał w pogotowiu, Ziobro leciał, nadawano jak po niebie posuwa się samolot, na lotnisku w świetle kamer czekały najważniejsze media. Spektakl był dobrze, ale właściwie standardowo, wyreżyserowany. Niepyszny minister, obiekt tresury nienawiścią uśmiechniętej Polski miał być zatrzymany i doprowadzony, w końcu po tylu blamarskich próbach komisji lud miał ujrzeć upokorzone uosobienie potwornych czasów pisiorskich – na ławie komisji miał zasiąść symbol PiS-u, były szeryf, którego komisja śledcza miała wdeptać argumentami w błoto. Wszystko się udało z wyjątkiem… głównego aktora. Piszę oczywiście o przesłuchaniu p. Ziobro przed komisja śledczą ds. Pegasusa.
Funkcje komisji śledczych
Kolejny raz przychodzi nam tu zatrzymać się nad przypadkiem, który jest w rzeczywistości znakiem. Cały ten pomysł z komisjami śledczymi miał być ciągłym spektaklem dającym medialną karmę do realizacji podstawowego tematu rządu Tuska, jakim miało być rozliczenie PiS. Mizeria programu tego rządu, pogłębiona jeszcze nierealizowaniem własnych postulatów, w rzeczywistości przekierowała działania rządu na poziom prawie wyłącznie medialny przy jednym temacie – trzeba rozliczyć PiS. Nawet sukcesy rządu w nicnierobieniu próbowano tłumaczyć zalęgłymi w państwie złogami pisowskimi, które sypać miały (i mają wciąż) piasek w szprychy rządu kolejnej przemiany z polskiego na dobre. To nie przeszło, bo nawet sprawdzenie inicjatyw ustawodawczych pokazywało, że tłumaczenie, iż rządzący się nie starają bo i tak pisowski prezydent wszystko zawetuje – było tylko pretekstem do tłumaczenia swych leniwych zaniechań. A więc pojechano w komisje – na samym początku, ale te zaraz ugrzęzły i to z kilku powodów.
Po pierwsze – same tematy. Były głównie trzy: afera wizowa, kopertowa i Pegasus. Te okazały się słabo nośne. Można się zastanawiać: po co wybrano takie tematy? Pospekulujmy więc: afera wizowa miała zrzucić na PiS katastrofę migracyjną, w dodatku pokazać, że PiS jedno mówił, drugie kradł. Słaby punkt migracyjny w polityce PO chciano być zamazać pisowskim podejściem, które miało pokazać, że w tak wrażliwym społecznie punkcie PiS przedłożył łapówkarstwo nad polską rację stanu. Na komisjach miano ujawnić proceder, ale okazało się, że ze sprzedawanych na azjatyckich i afrykańskich sześciuset tysięcy wiz zostało jakieś sześćset, w dodatku nie sprzedanych, tylko przyspieszonych. O czym w raporcie końcowym zawiadomiła sama komisja.
Wybory kopertowe miały mieć za cel już chyba tylko zemstę zza grobu. Przypomnieć należy o co chodzi. W kowidzie w 2020 roku niezmiennie obowiązywały terminy przeprowadzenia wyborów prezydenckich. Zaczęła się polityczna awantura, gdyż ruch Gowina zablokował inicjatywę przeprowadzenia ich w terminie, ale w formie kopertowej, gdyż bano się hekatomby ofiar przy śmiertelnym wirusie, który miał mordować, tym razem przy urnach. PiS sam ulegając panice pandemicznej zdecydował się na zrobienie wyborów w terminie, ale za pomocą bezpiecznych wyborów korespondencyjnych, których śmiertelność zaczęła od razu podnosić opozycja. Jednak PiS rozpoczął cały proces, jak to PiS i jak to w pandemii, na rympał. Zlecono w dziwnych, bo przyspieszonych, trybach druk kopert, wyłączono PKW (bo ta kontestowała tryb kopertowy i same terminy procesu wyborczego) i zaangażowano w wybory… Pocztę Polską, też na rympał i kompletnie bez podstawy prawnej. Łatwo więc było „w tym temacie” złapać PiS na wykroku, jak to w pandemii. Ale był jeden szkopuł – śmiertelne koperty zostały zamienione na jak najbardziej zdrowe spotkania przy urnie. Był to kompromis ponad podziałami. POPiS się na to zgodził, przesunięto konstytucyjne terminy, bo każde z plemion liczyło na swoje zwycięstwo. I teraz jeden ze współwinnych tego, że się na zapas nadrukowało to i owo, zażądał w tej sprawie sprawiedliwości. Temat więc był słaby i dęty, przyczynkarski, bo jakby wyszło, że kolesie coś sfałszowali (patrząc na nośność tematu przekręconych wyborów na Nawrockiego), to może by tam na tę komisję ktoś zaglądał. A tu – pies z kulawą nogą.
Pozorne zalety komisji jako takich
Został więc Pegasus, ale do niego wrócimy zaraz w sposób szczególny, bo teraz zastanowimy się tu nad fenomenem samych komisji śledczych. Wszystko się wzięło od komisji ws. Rywina. Była to mega afera, w sensie medialnym oczywiście, która miała duży potencjał wykrycia rzeczywistego systemu zarządzanego przez nazwaną (a nieujawnioną) „grupę trzymającą władzę”. Kwestia nie została wyjaśniona, ale lekko zarysowana, jednak spektakl miał dużą nośność. Głównie medialną. I tu się wielu polityków zapatrzyło na ten fenomen. Rywinowska komisja była bowiem trampoliną dla wielu karier jej członków. Zabłysnęli wtedy głównie Jan Maria Rokita i Zbigniew Ziobro. Utrwalili ci oni społeczny wizerunek ludzi dociekliwych wobec prawdy, przygotowanych, błyskotliwych, którzy pokazali się społeczeństwu i nagłośnili swoje nazwiska w korzystnym aspekcie społecznego odbioru na tyle, że zastąpiło im to wysiłki wielu kampanii wyborczych.
I o powtórce tego fenomenu zamarzyło się potem wielu politykom. Trzeba pamiętać, że wszystkie późniejsze komisje miały taki podwójny cel – po pierwsze dowalenie medialne przeciwnikowi politycznemu, bo to przecież większość rządząca strugała aferalny temat. Przypadek Rywina był wypadkiem przy pracy, gdyż o powstaniu niewygodnej przecież dla lewicy komisji przesądziły animozje w jej łonie. Po niej było już bezpieczniej – temat był jednoznacznie korzystny dla rządzących, składy takoż, funkcje medialnego grillowania przeciwników były zdecydowanie skorelowane z podbiciem sobie punktów w sondażach.
Drugim aspektem ochotności do powoływania komisji był potencjał politycznego fejmu dla ich członków. Po ogłoszeniu tematu odbywały się wewnątrzpartyjne boje któż to miałby tam zasiąść. Chętnych było wielu, bo dostawało się od razu rozpoznawalności, można się było polansować bez kosztów kampanijnych. I tak to się toczyło. Jeśli dodać do tego cel komisji, który był tak daleko od ustalenia prawdy, jak ja od długowłosności, to cały spektakl miał już wymiar kompromitującej żenady. Członkowie komisji byli nieprzygotowani, za każdym posiedzeniem dokonywano proceduralnych mordów, odbywał się spektakl lansowania się członków, świadków traktowano co najmniej jak za PRL-u. Lud bawił się za to coraz mniej, gdyż widowisko i spowszedniało i… spsiało. Jednak tłumy polityków wciąż waliły w to jak w ogień – dosłownie: lecieli ku światłu i ginęli w płomieniach obciachu.
Tak było również przy komisyjnym rozdaniu uśmiechniętej koalicji. Taki poseł Szczerba wyraźnie się lansował w swojej komisji tylko po to, by na tym wątpliwym fejmie wylądować w Europarlamencie. Tak to działało: Szczerba samokompromitująco się srożył na komisji, rozgrzani to kupowali, w końcu w postpolityce demokracji przedstawicielskiej ważna jest rozpoznawalność, nie kompetencje. Stąd mandaty poselskie dostają czasami ludzie o tożsamych ze swymi sobowtórami politycznymi nazwiskach czy performerzy jednorazowi, tacy jak Jachira, Scheuring-Wielgus, pyskacze jak Zembaczyński czy ignoranccy tupeciarze jak poseł Juzefaciuk. Całość tworzyła porażający miks – komisje nic nie wyjaśniały, bo to nie był ich rzeczywisty cel, ale w sposób pośredni i niezamierzony dawały ludowi wgląd w mizerię polskiej sceny politycznej. I lud się tym znudził.
Głupi niedźwiedziu! gdybyś w mateczniku siedział,
nigdy by się o tobie Wojski nie dowiedział.
Mamy więc tego Pegasusa. Jaki był cel powołania tej komisji? Głównie chodziło o zbrodnię najcięższą – dowiedzenie, że PiS podsłuchiwał swoich przeciwników politycznych, używając do tego służb państwowych. Było to przewinienie doskonałe do umiędzynarodowienia. Kwestie wizowe czy kopertowe nie miały takiego potencjału, no może trochę wizowe miały, gdyż skarżono się Brukseli, że to PiS nawpuszczał do Polski, a więc do Unii, jakichś nachodźców, w dodatku za łapówy. Ale podsłuchiwanie przeciwników politycznych to grzech kardynalny, zrozumiały i ostracyzmowany pod wszelką szerokością demokratyczną.
Pagasus to było również wyjście komisyjne na słynny Fundusz Sprawiedliwości. I było to wyjście dobre, bo łapało się te wieloaspektowe przewały w jednym temacie i dochodziło się do głównego winowajcy – znienawidzonego Ziobry. Ale temat się już zaśmierdł, jak cała formuła komisji śledczych. Nawet lud wyrywny (do rozliczeń) się znudził. Spektakl rozliczania PiS-u ekscytował już tylko wzmożonych, a grono to topniało wraz z troskami ludu, na które spłynęły efekty nicnierobienia jebaćpisów. Próby sprowadzenia na komisję świadka Ziobry stały się już kompromitująco nudne, ale ktoś tam na górze wpadł na pomysł, by wrócić do starego kotleta i go odgrzać na podpałce grillowej. Lepiej było tego nie robić.
Przecież sprawa tematu komisji już przysychała. Nikt się nie zastanawiał nad kompromitującymi wynikami takowych, a tu postanowiono przypomnieć społeczeństwu i o temacie, i o najważniejszym winnym: Ziobro. Komisja, która ganiała się z byłym ministrem w kotka i myszkę miała mieć wreszcie okazję go publicznie przyszpilić, bo przecież miała znakomicie dużo czasu, by pozbierać super argumenty i dowody przeciwko zaprzańcowi. W końcu spektakl się ziścił – były kamery, zatrzymanie, doprowadzanie siłą i zjawił się winowajca. A przecież można się było już zorientować, że komisja grzęźnie, gdyż i poprzednie przesłuchania kończyły się jej kompromitacją. Kolejni świadkowie zaginali tezy komisji, obnażali nie tylko polityczną tendencyjność jej działania, ale i wprost głupotę jej członków. Nic się nie nauczono i wszyscy po raz kolejny wyszli na ten ring. Znowu na golasa.
Ziobro w swym żywiole
Komisja zaczęła z przytupem pokazując od razu jakiś fragment z montowanego wywiadu z Ziobrą, który od razu miał ustawić gagatka. Już było widać w którą stronę to idzie – w stronę spektaklu dla zgormadzonej gawiedzi. Co ma wywiad puszczany na telebimach do dochodzenia prawdy w postaci zadawania pytań i uzyskiwania odpowiedzi? Nic. Chodziło o spektakl, który jednak główny aktor, Ziobro, zepsuł reżyserom. Komisja łudziła się, że jak zwykle – gdyby jej szło źle, to będzie przerywać zeznania świadkowi, wyłączać mu mikrofon, przekrzykując się, że to nie na temat. Ale Ziobro wykonał jedną sztuczkę, która wywróciła cały spektakl na tyle do góry nogami, że wszyscy, którzy medialnie nakręcali frekwencję, by lud zobaczył klęskę Ziobry – pożałowali tego, że tylu ludzi to widzi.
Co zrobił Ziobro? Ano, zrobił sobie z tego arenę do dołożenia Tuskowi, pokazując jakie jego najwięksi zausznicy kręcili lody na mieniu publicznym. Użył do tego pretekstu wskazywania do jakich spraw był używany Pegasus i co wytropił. Sztuczka pozwalała mu mówić na temat przedmiotu obrad komisji, jednocześnie snuć narrację kompletnie nie na temat, acz szkodliwą dla rządu. Ziobro opowiedział szczegóły przekrętów Nowaka i Giertycha, co kilka zadań zaznaczając jak mantrę zbitkę: „i do tego właśnie służył Pegasus”. Ten trick uniemożliwił zwyczajowe przerywanie mu wypowiedzi przez członków komisji, bo w sumie Ziobro trzymał się tematu. Wysłuchaliśmy więc tyrad, które stanowiły publiczne zgorszenie dla widzów.
Ziobro przypomniał wiele zapominanych szczegółów tych dwóch afer, lud zajął się tym, nie zaś żadnym tam Pegasusem, a jeśli już, to w kontekście jak największej akceptacji do narzędzia, które ujawniło takie bezeceństwa. Szczególny kontrast wywołało zestawienie ustaleń ze śledztw z faktem ich umorzenia za czasów uśmiechniętej koalicji. Najgłupiej zabrzmiały tu tezy niezastąpionego posła Zembaczyńskiego, który kwestionował skuteczność Pegasusa i samego Ziobro, bo w sądzie czy w śledztwie nie wyszło nic na skazania czy wniesienia do sądu. Zembaczyński uważał to za dowód nieudolności Ziobry i podstępności jego intencji, zaś wszyscy zrozumieli, że nic z tych śledztw nie wyszło, bo sprawy skręciła partia Tuska.
Komisja miała pecha. Gdyby wcześniej doprowadziła do siebie Ziobrę, to ten by nie miał takich argumentów o skręceniu spraw przez Tuska, bo te się jeszcze toczyły, a ich rezultat był jednocześnie niepewny, jak i same szczegóły nieznane. Obecnie, kiedy zeznawał Ziobro, sprawy zostały już skandalicznie umorzone i można było po tym jechać jak sankami po śniegu. I to wszystko za pomocą sztuczki pt. tak właśnie działa Pegasus.
Pycha upokorzona
Co to nam mówi o rządach Tuska i o samej III RP, bo my tu wyciągamy wnioski ogólne ze zdarzeń bieżących? Czyli zamieniamy przypadki na znaki. Co to pokazuje? W przypadku rządów Tuska potwierdza to trend ujawniony już dawno. To strategia prowadząca do zaniku państwa. Gdyby się zastanowić, to nie jest głupota, ale – moim zdaniem – wyrachowanie. Ci tam na górze wcale nie są głupi, tylko cynicznie swoimi błędami dążą do wasalnego osłabienia naszego państwa. A droga do tego to wcale nie upowszechnienie agentury, czy korupcji, ale ustrojowe umieszczanie w systemie patentowanych idiotów wyposażonych w pewność siebie, jaka przynależy głupocie, która nie pyta, bo już wie. Tu nie trzeba się spotykać z agentem, wręczać pod stołem jakąś tam kasę. Wszystko się robi samo – wystarczy tylko ustrojowe ciała zaludnić kompletnymi gamoniami, a reszta się sama zrobi. I mieliśmy właśnie tego pokaz w przypadku tej komisji.
Zaś co do Najjaśniejszej, to co wynika z tego widowiska? Ano wynika, że spektakl, w który zamieniła się postoplityka w naszym wydaniu przejawia już poziomy na tyle żenujące, że uwodzi już tylko ultrasów. Jest jak z Wokulskiego, który kochankowi panny Izabeli dowodzi, że już tylko szkodliwe potrawy ekscytują zepsute żołądki. Polityka już obecnie niczemu nie służy jak tylko temu, by generować apanaże dla politycznej klasy próżniaczej. Wzmaganie narracji przestaje odnosić zamierzone skutki. Jak u Lema – ułudą kiełbasy nie można się najeść. Zwłaszcza kiedy jest to już tylko kiełbasa wyborcza.
Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.