05.06. Oleg – polski wyrzut sumienia
5 czerwca, dzień 94.
Wpis nr 83
zakażeń/zgonów/ozdrowień
25.410/1.137/12.410
Dziś będzie niepandemicznie, choć pewien wirus się pojawi. To polski wirus niewdzięczności owinięty w niepamięć i niewiedzę. Kiedy dowiedziałem się o tym przypadku strzelił on we mnie jak grom z jasnego nieba. Jakim my jesteśmy narodem, że tak postępujemy… Ale do rzeczy.
Nazywał się Oleg Zakirow mieszkał w Smoleńsku i pracował w KGB. W 1989 roku należał do zespołu (tak, były takie czasy), który zbierał w Rosji materiały do prac z wiązanych z rehabilitacją ofiar stalinizmu. Natrafił na wątek zbrodni katyńskiej i go wciągnęło. Poszedł tropem i dotarł do mocodawców i wykonawców zbrodni, zebrał potężny materiał, którego tylko cześć zdołała dotrzeć do Polski. Natrafił też na jeszcze większy trop – zapomnianą nawet przez naszą historię „operację polską”, czyli zagładę w drugiej połowie lat 30-tych około 200.000 Polaków, która była w XX wieku bezprecedensową przed Holokaustem zbrodnią ludobójstwa na tle rasowym.
Ale w Rosji się zmieniło i sprawy rozliczeń historycznych zaczęły być niewygodne. Odradzająca się Rosja chciała budować swoją tożsamość na powrocie do imperialnych tradycji, a wszelkie wieści zaciemniające ten świetlisty obraz miały być eliminowane. I Oleg zaczął mieć kłopoty. Wreszcie zdecydował się na emigrację, bo zaczęły się już pogróżki i próby zamachów.
Udało mu się dopiero w 1998 roku uciec do Polski wraz z żoną i córką. I tu… zaczęła się gehenna. Człowiekowi, który przejął się sprawą polską tak, że musiał przez nią uciekać ze swojej ojczyzny, ta druga, za którą się wstawił pokazała mu figę. Żona (inżynier) wylądowała jako sprzątaczka, córka (psychiatra) nosiła skrzynki w Tesco, ledwo wiązali koniec z końcem. W końcu Oleg wylądował żebrząc na ulicy. Tak to trwało od 1998 do 2002 roku, kiedy dostał obywatelstwo i rentę 1.500 złotych.
Do końca życia był już człowiekiem zgorzkniałym. Polska, dla której tyle poświęcił odrzuciła go. Nie znalazł nie tylko uznania, ale nawet pracy, nikt nie wykorzystał jego materiałów i umiejętności. Były to co prawda lata panowania w Polsce postkomunistów, ale trudno się nie oprzeć wrażeniu, że działająca ponad polskimi podziałami długa ręka Kremla dosięgnęła naszego bohatera nawet w Polsce – tak by była i kara, i przykład rozniósł się wśród innych potencjalnych renegatów rosyjskiej wersji historii.
Naród tu jest niby czysty, bo tak jak ja… nie wiedział. A dlaczego nie wiedział? Dlaczego te cudowne media się za Olegiem nie ujęły? No ale jakby się naród dowiedział, to co by zrobił? Teraz to się tak łatwo usprawiedliwić – ja jestem wkurzony, że tak się stało równie bardzo, jak na to, że nic o tym nie wiedziałem. Gdybym był rządzącym to dokładnie bym sprawdził kto osobiście odpowiada za pokazowe poniżenie tego człowieka. To prosta droga do wyznaczenia personalnych wpływów Moskwy.
Od kiedy się o nim dowiedziałem nie mogę o tym zapomnieć. Mam spore skłonności do empatii i jestem sobie w stanie tylko z lekka wyobrazić te piekielne męki człowieka, który poświecił bezpieczeństwo swoje i swojej rodziny, bo porwała go polska historia. A za to ta Polska pozostawiła go samego, bez nadziei, zgorzkniałego do końca swojego życia. Poświęcił się dla nie i umarł w Polsce sam, odrzucony przez nową ojczyznę, której chciał podarować jej prawdę. Oleg zmarł 27 kwietnia 2017 roku w Łodzi. Co prawda już uznany przez nowe władze, ale z rozgoryczenia się już nigdy nie podniósł. To jeden z naszych narodowych wyrzutów sumienia. Mimo wszystko mamy wciąż w sobie tego wirusa niewdzięczności, którego chętnie ubieramy w usprawiedliwiające szaty niewiedzy.
Ten przykład powinien nauczyć Polaków, że wiele jest jeszcze przed nami do zrobienia. Jak już któremuś z nas będzie odbijać, jacy to fajni jesteśmy niech spojrzy na zdjęcie Olega, na jego oczy.
One patrzą na Polaków. Na nas…
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.