19.05. Wolność? po co nam wolność…?

2

19 maja, wpis nr 1266

Zapraszam do wsparcia mego bloga

Wersja audio

Czekam na wyniki walki o pracę i mam trochę więcej czasu. Chodzę więc sobie częściej na nordic walking do Lasu Kabackiego. Kije nastrajają mnie do refleksji, bo nikt nie zaszumia, można się odizolować i wejść w rytm. Wtedy przychodzą do głowy myśli, które w normalnym trybie nie przeleciałyby przez świadomość. Wyszło trochę teoretycznie, bo takie są zawsze rozważania o wolności, ale mam nadzieję, że nawiązania do współczesności pokażą nie tylko sprawy bieżące w szerszym świetle, ale staną się także dowodem, a może tylko przykładem, na słuszność stawianych tez. (Na zdjęciu otwarciowym chwalę się mapką wyników)

Znowu miałem dyskusję o pryncypiach. Wiem, że na świecie są ultrasi wolności, ale główny problem polega na ich przeniesieniu swych dogmatów na innych. Taki wolnościowiec to sobie nie wyobraża, że dla kogoś wolność może nie być priorytetem numer jeden. A to nie jest takie oczywiste.

Kowid jako manewry

W kowidzie mieliśmy wykwit podskórnej tendencji, którą wielu przeczuwało. Wykwit polegał na gwałtownej erupcji zjawiska, które osmatycznie już od dawna drążyło ludzkość. Była to wymiana wolności za poczucie bezpieczeństwa. Specjalnie to tak zderzyłem: konkretna wolność za POCZUCIE bezpieczeństwa. Bo choć kontrakt zaproponowany wtedy przez Wielki Reset był bardzo konkretny w tym zakresie pierwszym – czyli zbyciu się konkretnych wolności -, to w przypadku jej ekwiwalentu tworzył tylko POCZUCIE bezpieczeństwa. Poczucie nie – bezpieczeństwo.

To była sprytna strategii, bo polegała ona na… kumulacji zagrożenia. Tak, kowid był grzany nadmiarowo z wielu powodów, ale głównym było zainwestowanie w wywołanie przemożnego pragnienia bezpieczeństwa, przez kumulację… niebezpieczeństwa.  Tylko kiedy zagrożenie jest wszędzie, w rodzinie, w szkole, pracy, na klatce schodowej, to przybiera takie wymiary, że chce się za spokój zhandlować już wszystko, z wolnością włącznie. Wielka groza dopiero wyzwala przemożne pragnienie POCZUCIA bezpieczeństwa. Chodzi więc bardziej o odczucia, niż o realne, policzalne dowody na zwiększenie się bezpieczeństwa.

I sanitaryzm kowidowy z jednej strony fundował taką kumulację, z drugiej jawił się ogółowi, jako jedyny podmiot, który jest w stanie zapobiec zagrożeniu bezpieczeństwa. Mieliśmy więc do czynienia ze sprzężeniem zwrotnym, bo ofiary zagrożeń zwracały się z nadzieją do jego źródła. A ze sprzężeniami zwrotnymi wiadomo, że się nakładają na siebie, kumulują, rezonują i tylko zwiększają się. Przykład – ileż to razy byliśmy świadkami, jak jakiś akustyk w czasie próby, nie daj Boże koncertu, tak przesterował mikrofon, że rozlegał się pisk kłujący w uszy? To jest właśnie sprzężenie zwrotne. Nadawca – dajmy na to śpiewak – stoi za blisko głośnika i jego śpiew trafia z mikrofonu do głośnika, ten zaś nadaje wzmocniony śpiew do mikrofonu, mikrofon jeszcze głośniej nadaje go do głośnika i mamy pisk. Tak samo było w kowidzie. Cwaniaki medialne nadały pierwszy ton, wzmocniły go strachem, ten wrócił z głośnika w postaci żądań postrachanych, by zwiększyć obostrzenia, do mikrofonu mediów, te nadały to jeszcze głośniej, co znowu poszło przez głośnik jako ryk paniki, wróciło do mikrofonu.

Takie działania wywołały właśnie ten pisk, to ciągłe nawracanie paniki w rosnących dawkach kręcących się między medialnym mikrofonem a społecznym głośnikiem. I nie ma znaczenia, że temat kowida już zdechł. Tu chodzi o to, że akustyk przetrenował mechanizm społecznego wzbudzania i teraz jest już wszystko jedno co śpiewa piosenkarz trendu. Ważne, żeby w tym systemie działał wzmacniacz strachu. Tylko wtedy mamy uniwersalny mechanizm pobudzania ludzi do tej spirali, w której drażnieni ostrogą strachu pędzą naprzód wymieniając wolność na POCZUCIE bezpieczeństwa.

Wojna za kowid

To dlatego tak łatwo było – w ciągu jednego dnia! – przestawić się z kowida na wojnę. Mechanizm przetrenowany, do kowidowej piosenki widownia zaczęła się już przyzwyczajać, zaś pieśń wojenna to już nie byle co. To zaśpiew apokaliptyczny, wojnę widać – oczywiście medialnie – lepiej niż wirusa, choćby i ze strasznym kolcem, ale za to minimini. Wojnę to i dziadek pamięta, i wnukowi powie. Przecież media wciąż są na wojnie, o rozrywce już nie mówiąc. A więc podbijamy strach. I za tym – proporcjonalnie – im strach większy, tym szybciej i ochotniej idzie wymiana wolności na bezpieczeństwo.

Ale, jako się rzekło, to tylko obietnica, gdyż chodzi o poczucie bezpieczeństwa. Przecież od kiedy nagle świat to odkrył i się tym zaczął zajmować, zaś i państwa, i partie polityczne wzięły to sobie na sztandary postulatów, to poziom bezpieczeństwa gwałtownie spadł. Nie POCZUCIA bezpieczeństwa, ale jego samego. Nietrudno się zorientować, że duży udział w tym realnym trendzie mają sami politycy. To cudowny fikołek – swoimi błędami (oby, bo wchodzi w grę także premedytacja) doprowadzają do obniżenia się poziomu bezpieczeństwa, a potem sobie to wpisują jako postulat numer jeden swoich obietnic. To perpetuum mobile. Ale i do kwadratu. Bo po takim zwodzie sam naród przychodzi do władzuchny z prośbą i postulatem zapewnienia bezpieczeństwa. To jest tak jakby ubrać w mundur policyjny złodzieja, który sam ukradłwszy krzyczy „łapaj złodzieja!”.

Wolność? po co nam wolność?

Trzeba przyznać, że wymiana wolności na bezpieczeństwo nie jest ekwiwalentna. I to nie dlatego, że jak myślą wolnościowcy, wolność jest bezcenna i nie ma nic co jest ją w stanie przebić. Jest na odwrót. To sami handlujący nią po prostu nisko ją wyceniają. A jak mają wyceniać coś, z czego nie korzystali? W dodatku coś takiego jako wolność jest uporczywe jak Kasandra, stoi w kącie jak Herbertowska cnota – „wyciąga z lamusa… stare słowa. A wokół huczy wspaniałe życie, rumiane jak rzeźnia o poranku”. Wolność jest więc dla większości kłopotliwym dziedzictwem. Jest jak zakurzony krucyfiks na szafie. Można go omijać, ale wciąż coś przypomina. A więc trzeba o tym zapomnieć, ale żeby choć mieć tym razem poczucie ekwiwalentności przerzuca się to poczucie z bezpieczeństwa na POCZUCIE wolności. Bo ludzkość uważa, że jest wolna. Tak, dla niektórych to smutna konstatacja, bo nie ma większego przeciwnika wolności niż syty niewolnik.

Mamy tu do czynienia z dwoma zjawiskami. Cywilizacja – na razie – jest w stanie zapewnić przetrwanie wielu ludziom, dla których wolność w ogóle coś znaczy. Jej depozytariusze w sensie zachodniego pojmowania wolności znaleźli się w okolicznościach, gdy nie muszą się specjalnie martwić o przetrwanie. A to – jak się okazuje – wcale nie prowadzi do sublimacji ludzkiego bytowania w wyższych sferach, gdzie bez obawy o podstawy egzystencji można się zabrać za ulepszanie świata i filozofię oraz sztukę. Nic podobnego – okazuje się, że człek wcale się nie garnie się do filozofii, jak ma napełniony brzuszek. On go chce tylko napełniać jeszcze lepszymi frykasami. Za wieloletnim okresem dobrobytu wcale nie poszedł trend na podniesienie się ludzkości ku wyższym sferom. Nic podobnego. Mamy bowiem po jednej stronie rozbudzony do granic wytrzymałości korporacji ciąg na konsumpcję, zaś z drugiej strony tego samego kija – sprowadzanie człowieka do poziomu zwierzęcia, przerzucanie go w stronę emocji, oddalanie nie tylko od rozumu, ale i wartości. Czyli już chyba ostatnich rzeczy, które nas różnią od zwierząt. Ale i zwierzęta mają swój naturalny ciąg do swobody, który bardziej co prawda kojarzy się z przestrzenią, niż z całym spektrum ludzkiego pojmowania wolności.

Drugi trend prowadzi do tego, że ten brak estymy do wolności powoduje płynną tożsamość, która doprowadza do tego, że przyjmie się każdą bzdurę, obrzydliwość czy zbrodnię, jeśli ich odrzucenie narażałoby osobę na utratę POCZUCIA bezpieczeństwa. Tu już nie chodzi o to, że ktoś nie patrzy w stronę wymagającej przecież wolności, bo się zwrócił ku materializmowi. Tu chodzi o to, że ludzie rezygnują z wolności, by nie musieć wyjść z bańki, w którą weszli pod rękę z mediami i polityką. Tylko tam czują się bezpiecznie, a więc nie chcą stamtąd wychodzić. Czy robią to świadomie czy nie, to już inna sprawa.

Wiele razy pisałem tu o internalizacji, czyli przyjmowaniu zewnętrznych inspiracji, jako własnych poglądów, osiągniętych niezależnym, wolnym rozumem. Wtedy nie ma świadomości chodzenia na skróty. Codzienny rytuał wymiany wolności za bezpieczeństwo staje się przeinaczony na pozorne tylko dokonywanie „wolnych” wyborów, bez tracenia czegokolwiek. Bańka przecież zarówno szczelnie izoluje od miazmatów wątpliwości, ale i podaje własną – czy koherentną to już osobna sprawa – propozycję zapewnienia bezpieczeństwa. Ona jest tak jest zideologizowana dogmatami, że nie może być racjonalna, może być za to często sprzeczna i niespójna, co w ogóle nie przeszkadza wyznawcom. Ludzie wierzący, że Tusk spełnia właśnie swoje 100 obietnic, czy pisowcy pomstujący na Unię, którą zadawalał kosztem Polski Kaczyński – wszyscy, nie mogą być wolni.

Dwie i pół wolności

I ja to rozumiem. To każdego wybór, choć w wielu wypadkach może to być wybór mało uświadomiony. Sam mam pewną rezerwę do „wolnościowców”. Ja już widziałem wielu takich. Jedni z zaśpiewem na ustach gotowi są zginąć za wolność, a tu według mnie chodzi przecież o coś innego – by sczezł ten, kto na tę wolność nastaje. Stąd te deklaratywne uniesienia, zero pracy organicznej nad stworzeniem infrastruktury obrony wolności. A tu nic –  taki to się rozedrze na spotkaniu, którego sam nawet nie był w stanie zorganizować, ale on jest od Wielkiej Wolności; taki ci nic nie ogarnie na spotkaniu rady osiedla, bo dla niego to i Wawel za mało. Drudzy, podobni, ale mniej krzykliwi też deliberują o nieskończonej swej estymie ku wolności. Ale doradzam wszystkim własne doświadczenie – my o swym przywiązaniu do wolności wiemy tyle, na ile zostało ono sprawdzone przez życie. A ja widziałem u wielu wspaniałych ich upadek pod lada presją, sam miałem wiele dylematów i nie jestem zadowolony (mam nadzieję, że jak każdy) ze wszystkich swych wyborów. I stawką nie było żadne tam bezpieczeństwo, ale wygoda, komfort, wspinanie się po drabinie dobrobytu. Kuszono nas w sumie błyskotkami.

Kłopot w tym, że żyjemy w demokracji. Większość nie widzi nawet swego wtórnego zniewolenia, ale jest większością, która – pośrednio – kreuje byt polityczny. Wiadomo, owieczkami na rzeź nie dowodzi największa owca, ale stadko hien z mandatem od stada owiec. Ale co mają zrobić ci, co to widzą i się z tym nie godzą? Będą przegłosowani. Cóż więc począć? Jest kilka wyjść. Jedno, to udać się na wewnętrzną emigrację, mieć jak najmniej interakcji z polityką, ale i państwem, izolować się od plemiennych ultrasów i wychodzi, że… praktycznie wszystkich mediów. Inni chcą to zmienić idąc w politykę, ale ta wyznacza bardzo wymagające kryteria, żeby choć tylko moralne, ale wręcz estetyczne. Jak chce się pograć w orzeźwiającą siatkówkę (jeden z nielicznych bezkontaktowych sportów zespołowych), to trzeba przejść przez ring walczących w kisielu. Nauczyć się nie tyle zasad, bo w bójce nie ma zasad, ale całego tego oprzyrządowania, jak wejść na ring, zapłacić wpisowe, kto wygrywa i kto jest sędzią. I wielu z takiej wyprawy już nie wraca. Jak są słabi – grzęzną w mazi, jak silni, to albo cynicznieją w tym boju, zapominając po co weszli na ring, albo są przekupywani przez cały system, inkorporowani do reszty dla kolorytu.

A pomiędzy tymi ekstremami kwitnie życie. Większości, czyli takich, co to ani tu, ani tu. Ci wiedzą o tej wadze wolności, ale uciekają od codziennego jej brzemienia. Chodzą na sytuacyjne kompromisy, które kosztują ich coraz więcej, bo i system chce od nich coraz więcej. Karmi się tymi zdobyczami w układzie o sumie zerowej – im mniej uprawianej wolności, tym więcej osmatycznego zniewolenia. I ludzie tacy są, zawsze tacy byli, inaczej albo by zbydlęcieli, albo zwariowali ciągle stojąc na warcie, czujnie broniąc swoich granic. Zawsze to się układało w jakiś kompromis, ale dożyliśmy czasów, że i kosztuje on coraz więcej, i świadomość nierównowagi tej transakcji wymiennej za wolność jest wśród większości rosnąca. Tym gorzej, gdyż godzi się ona na ten stan, łudząc się, że to tylko taktyczne kompromisy, że to nie zajdzie za daleko. Ale zajdzie. Już zachodzi, tylko obawiam się, że nic z tej świadomości nie wyniknie, gdyż ludzkość jest ubezwłasnowolniona systemowymi rezultatami swej bierności. W końcu – po co mamy mieć tę wolność, skoro z niej tylko kłopoty wynikają? Trzeba nie szukać jej, a szczęścia. Ale szczęście bez wolności jest tylko schlebianiem zmysłom. 

Tak, że ci za wolnością mają jak w ruskim czołgu. Wszyscy do nich strzelają. Z lewej z przyczyn zamordystycznie oczywistych, ze środka – przebierańcy, którzy sobie wolność tylko wzięli na sztandary ku zmyleniu swego elektoratu, tęskniącego za wolnością „DO”. Czyli za roszczeniem, a nie odpowiedzialnością, jaką prawdziwa wolność jest. Z drugiej strony dostaje się po łbie od ultrasów, że „za mało” jesteśmy za tą panną. A tu trzeba być, wedle nich, bardziej pryncypialnym, niż skutecznym. I tak żyjemy sobie obok siebie, trochę na wygnaniu. Dlatego spotkania ludzi wolnych są tak naprawdę i rzadkie, i wspaniałe. Tylko, że jest wtedy tak, jak z tym kawałem o radzieckim studencie złapanym jeszcze za komuny na rozrzucaniu niezapisanych ulotek. Kagiebiści pytali go dlaczego nie ma bukw? A on odpowiedział – zacziem bukwy, wied’ wsio jasno”…

Ale – da się…

No, jest wyjście. Bóg dał nam szansę, ale my z niej nie korzystamy. Pytanie tylko czy dlatego, że jej nie widzimy, czy dlatego, że wykorzystać nie umiemy. Plemiona polityczne się równoważą. Naprzemienność zwycięstw poszczególnych totemów to zagłada kraju. Żadnej ciągłości polskiej racji stanu, bujanie od ściany do ściany. Koszmar. Ale jak dwa wektory się znoszą, to system zamiera. Wtedy może być ukierunkowany w dowolną stronę wektorem trzecim. I nie musi być on wcale mocny, czyli liczny, by rozregulować tę dynamiczną równowagę. Za to może skierować Polskę na tory rozsądku i optymalnej suwerenności. To by zmieniało cały układ.

Ale system o tym wie i broni się sprawnie. Sam prokuruje „trzecie drogi”, emulując alternatywę dla tej dwójpolówki. Ale jakoś tak to się dzieje, że – jak mówił redaktor Michalkiewicz – nie jest ważne nawet kto liczy głosy, ale bez względu na to, jak one zostały oddane – trzeba stworzyć taką alternatywę, że wybory były i tak wygrane. Wszystkie te Petru, Biedronie, Palikoty czy Hołownie takie były. Po krótkiej fascynacji wszystko wracało do normy. Kukiz czy Konfederacja to chyba inna sprawa, gdyż nie zostali powołani systemowo, jednak w chwilach próby układ pookrągłostołowy jakoś ich przekabacał, tak by nie stali się nieodłącznym języczkiem u wagi, lejącym oliwę na wzburzone fale polskiej polityki plemiennej. Widzę teraz wysyp takich „autentycznych” inicjatyw trzeciodrogowych, ale ich rozdrobnienie służy właśnie systemowi, który te planktony, mocą ordynacji wyborczej, i tak zaliczy do swoich głosów, jako oddane na dwójpolówkę. Jeżeli tu się nie znajdzie jakiś Zjednoczyciel, to będziemy sobie tak tu żyli. Wolnościowcy pod butem albo uśmiechniętych, albo wzmożonych. Tylko dlatego, że nie chciało nam się ruszyć D, by zawalczyć o wielkie W.  

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

About Author

2 thoughts on “19.05. Wolność? po co nam wolność…?

  1. Walka o pracę to poważna sprawa. Przypomina to mi niezbyt przyjemny okres życia, kiedy byłem albo bezrobotny, albo miałem dziadowską pracę. Musiałem długi czas modlić się do świętego Józefa, żeby w końcu podsunął mi jakąś możliwą pracę.

    1. Gdyby nie to, że Pan Autor itelektualista, to szukam do malowania elewacji domu. Wokól sami Ukraińcy a oni mnie juz raz oszukali…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *