20.05. Tusku już nie musi
20 maja, dzień 78.
Wpis nr 67
zakażeń/zgonów/ozdrowień
19.739/962/8.183
Gdzie jest Donald? Jak to się stało, że lider anty-pisu, „Tusku musisz”, ostatnia nadzieja białych o tak dużym autorytecie, poparciu i kaptale politycznym zniknął z polskiej sceny? A może nie zniknął i czeka? Na co? Zobaczmy jak z tym Tuskiem bywało i wyjdzie z tego jak być może.
Dla mnie był ci on człowiekiem mało znanym. Do czasów PO ja, i chyba nie tylko, nie bardzo go kojarzyłem. Wyskoczył jako jeden z „trójki tenorów” (los pozostałej dwójki – znamienny) z przeformułowaną koncepcją partii liberalno-konserwatywnej na bardziej nowoczesną, łączącą postępowe hasła z umizgami do przedsiębiorców i hipsterskiego prekariatu. Tak powstała Platforma Obywatelska. Taki miks liberalizmu obyczajowego o (nieznanej jeszcze wtedy) lewackiej proweniencji i liberalizmu gospodarczego. Mnie się to spodobało, bo widziałem jedynie ten czynnik gospodarczy, ale wkrótce okazało się, że PO jest kolejnym pretendentem do wzorca III RP, czyli partii władzy, która ideowe hasła dla maluczkich porzuca zaraz po wygranych wyborach. PO objęła władzę w 2007 roku. Był to pierwszy i ostatni raz, kiedy Tusk mi zaimponował jako polityk. Gdy „pierwszy” PiS po aferach z koalicjantami stracił większość w Sejmie miał Donald propozycje by zrobić z byłymi koalicjantami PiS-u (Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin) rząd większościowy, ale propozycję tę odrzucił. Zagrał va banque i postawił wszystko na kartę samodzielnego zwycięstwa PO w przyspieszonych wyborach. PiS wszedł w takie wybory i przegrał na osiem lat.
Potem mieliśmy 7 lat rządów Tuska, kolejne zwycięstwa w kolejnych wyborach i konsolidację pychy, że Donald „nie ma z kim przegrać”. A wiadomo, że pycha kroczy przed upadkiem. Do tego rządy PO utrwaliły właściwie apogeum prawdziwego systemu polityczyno-gospodarczego Polski, jakim był w latach 2007-2005 wielopiętrowy klientelizm. Rządziły nieformalne struktury i relacje typu patron-klient, systemy podwieszeń i zależności. W sumie nowa nomenklatura III RP. Ale wszystkich w szachu trzymał strach przed powrotem PiS-u, obciachowego, spoconego, nieobliczalnego i… zaściankowego.
Zwolennicy Donalda zaczęli być poddawani ciężkim próbom, ale alternatywa strasznego PiS-u rozgrzeszała już każdą z wpadek ich idola. Jego rejterada od problemów podsłuchów „U Sowy” do Brukseli i wyznaczenie (chyba za karę dla Polaków) Ewy Kopacz na swego następcę wymagała już slalomu uzasadnień dla zwolenników PO. I usłyszeliśmy, że Tusk poszedł na Przewodniczącego Rady Europejskiej by załatwić coś tam dla Polski (co konkretnie, nie wiadomo), albo że to honor i uznanie dla zasług Polski i potwierdzenie jej wysokiej międzynarodowej pozycji wypracowanej przez PO. A więc była to typowa narracja zakompleksionego pazia dopuszczonego do łask europejskiego pana.
W tym czasie PO dziadziało w kraju, straciło władzę, ale wciąż istniała w tej grupie elektoratu nadzieja, że jak przyjedzie Donek, to da do wiwatu i wszystko wróci do normalności. A co robił Tusk? Po pierwsze po utracie dwukadencyjnej posady w Brukseli nie wrócił ratować Polski. Widocznie miał inne priorytety, czego jego zwolennicy woleli nie zauważać. Tusk zrobił sondaże, ale te tylko pokazują stan zastany, ewentualne kierunki do działań, by coś zmienić, ale wtedy działania trzeba by podjąć – a wynik ich był niejasny, chyba, żeby przełożyć wektor aktywności i zmienić trendy. Tusk znany ze swego małego zapału do roboty, nie palił się, choć zrobił parę akcji „rozpoznania ogniem”, czyli podjechał do Polski by nadać jakiś wektor. Był to pewien ciąg działań typu akcja-badamy reakcje-korygujemy-następna akcja. Przypominam taką kolejność zdarzeń – wykładzik w Łodzi (11 listopada 2018), gdy się walnęło w PiS od bolszewików (zaraz badamy czy weszło), potem show na Uniwersytecie (3 maja 2019), który „skradł” mu p. Jażdżewski, deklaracja nowego ruchu „Samorządnej Rzeczypospolitej” (2-3 czerwca 2019) i pik na przejętych przez PO w Gdańsku obchodach rocznicy wyborów z 4 czerwca 1989 roku (4 czerwca 2019). Za plecami Tuska już stali gotowi prezydenci większych miast, głównie z PO, by ogłosić powstanie nowego „bezpartyjnego” ruchu opartego o samorządowców i pójście „na Senat”. Ale wszystko się wywaliło, bo kalendarz z apogeum na 4 czerwca 2019 był ustawiony pod zwycięstwo KO w majowych wyborach do europarlamentu, które miała zdecydowanie wygrać Koalicja Obywatelska. Miał być pierwszy „trend przełamania” wyborczej hossy PiS-u, ale wybory skończyły się zaskakującym remisem. I z Donalda zeszło powietrze i tu już w jego wystąpieniu w Gdańsku, od którego wszystko się miało zacząć. Miał ogłosić swój powrót do polityki a skończyło się na, coraz gorszych, bon mocikach.
Teraz Tusk jest w odwodach, ale nie wydaje mi się, żeby chciał wracać. Po prostu boi się przegrać. A co, teraz mu tam źle? Został przecież szefem największej europejskiej partii, EPL, nie ma nic do roboty (Jak i wcześniej – można było przecież zobaczyć jakie są kompetencje Przewodniczącego Rady Europejskiej: mógł otwierać i zamykać posiedzenia, nawet ich zwoływanie musiał uzgadniać ze „starszymi i mądrzejszymi”. I te jego wtedy miny męża stanu międzynarodowego formatu, które robiły wrażenie już chyba tylko na zakompleksionych Polakach anty-pisowskiego autoramentu…). Ale z drugiej strony Tusk jest przecież szefem największej partii w Parlamencie Europejskim, mógłby mieć – bardziej realny niż będąc na poprzednim stanowisku – wpływ na losy Unii Europejskiej, szczególnie w okresie pandemii, która dla przyszłości Unii jest testem ostatecznym. Słyszał ktoś coś o inicjatywach Donalda w ramach ELP, które można przecież przepychać przez Europarlament, dociskać Komisję, montować projekty pomocowe dla europejskiej gospodarki? Nic… A nie – Parlament Europejski i Komisja klaszczą przecież w podzięce medykom. Dżizas…
Gdy „dziękowano” pani Kidawie-Błońskiej za jej trud kampanijny na stole w sztabie PO leżały badania, które wskazywały, że tylko Trzaskowski lub Tusk mają szansę na druga turę z Dudą. Wybrano Trzaskowskiego, co oznacza, że Donek… nie chciał. Ma co prawda większy elektorat negatywny niż Trzaskowski, ale wydaje mi się, że po prostu mu się nie chciało. Jeszcze przegra? Myślę, że nawet jego zwolennicy też nie chcieliby, żeby startował. A nóż przegra? I skończyłyby się te jego przyczynkarskie tweetki, podzielane przez jego zwolenników – polityka małych złośliwostek byłaby zweryfikowana brutalnym testem poparcia. Tusk i jego zwolennicy są jak stary bokser, który wiedział, że „trzeba wiedzieć, kiedy wstać i wyjść”, więc nie dostał nigdy porządnego nokautu. A teraz siedzi z grupką wiarusów, ogląda pojedynki w telewizji i przechwala się, że gdyby mu okoliczności pozwoliły, to by wszedł na ring i wszystkim pokazał. A tak naprawdę czeka na rozwój wypadków – jak wygra ktoś z naszej drużyny to pierwszy pójdzie podnieść jego rękę w geście zwycięstwa, mówiąc, że zawsze wierzył w swojego podopiecznego, którego teraz jako doświadczony w bojach będzie kołczował na krętej drodze meandrów wielowymiarowej polityki.
Możemy więc Tuska jeszcze zobaczyć, ale byłaby to już raczej jego karykatura, jaką zawsze jest powrót podstarzałej diwy, obsadzonej od nowa w roli Julii, w której kiedyś jej tak dobrze szło.
Więcej wpisów na moim blogu „Dziennik zarazy”.