21.11. Wirusowy nimb czerwonych oczu
21 listopada, wpis nr 1233
Zapraszam do wsparcia mego bloga
Wersja audio
Właściwie to trzeba zacząć od dwóch pojęć: michalkiewiczowskiej „choroby czerwonych oczu”, która stała się przyczynkiem do ciekawej jak zwykle książki i drugiego określenia, które pojawiło się w równie ciekawym videoblogu Radka Pogody, czyli NIMBY (Not In My Back Yard), co się wykłada – wszędzie, tylko nie w moim ogródku. Pierwsze określenie – choroby czerwonych oczu – definiuje główny motywator lewackiej ideologii. Trzeba pokornie odrzucić wszelkie meandry tłumaczenia kolein społecznej sprawiedliwości, permutacji wykluczeń, alienacji i inkluzywności i poprzestać na jednym – właśnie chorobie czerwonych oczu, która jest prostym, acz nie prostackim wytłumaczeniem postępków lewackich, a którym jest po prostu zazdrość.
Zatrzymajmy się tutaj na chwilkę, zanim obrócimy się w stronę pogodnego NIMBY. A więc zazdrość. Tak, to proste – zabrać temu, kto ma (stąd słynne leninowskie „grabi nagrabliennoje”) temu będzie zabrane, mamy równe żołądki i skoro nie ma życia pozagrobowego, to tylko żołądki się liczą. Równe. Dobrobyt pojawia się w tym skrócie jakby z kosmosu, kumulacja kapitału jest zawsze dowodem niezasłużonych przywilejów, nawet – a zwłaszcza – gdy jest dziełem dorobkiewicza z dołów. Czemu zwłaszcza? Ano temu, że lewackie idolo za głównego wroga uznaje właśnie gościa, który się wydobył z dołów ciężką pracą – tak nie może być, system to musi blokować, choćby tylko narracyjnie. Do dobrobytu można się dorwać tylko drogą rewolucyjną, w masie, na skróty – inaczej cały lewacki pogrzeb na nic, skoro można swój byt zmienić pracą, a nie czynem. Cóż więc pozostaje – prymitywna zazdrość, że ktoś ma lepiej i tłumy biedniaków niezadowolonych ze swego losu. Tyle wystarczy by ruszyć z posad bryłę świata, która się potoczyła w kompletnie inną niż deklarowana stronę.
Jak to szło
Bo warto przypomnieć początki końca. W XIX-wiecznej Europie wrzały antagonizmy między kapitałem i pracą sztucznie rozdzielonymi przez Marksa. Taranem rozwalającym wrota starego porządku miała być alienowana ale już emancypująca się klasa robotnicza. Ta, uświadomiona, miała sięgnąć po sprawiedliwy podział wartości dodanej, którą niesprawiedliwie kumulował kapitalista. Ale wkrótce ukazały się dziury w tej ideologii. Po pierwsze – rewolucja robotnicza została zainicjowana z sukcesem w kraju właściwie pozbawionym klasy robotniczej, jakim była wtedy carska Rosja, ciężko i powoli wydobywająca się z feudalizmu. Klasa robotnicza była więc nieliczna i mało uświadomiona. Rewolucję zrobili właściwie zdemobilizowana mieszanka pacyfistycznych dezerterów z „wojny kapitalistów”, którym nie w smak było wracać do okopów pierwszej wojny światowej. Skromność szeregów klasowych robotników nadrabiano krzykliwością, a zaraz po zwycięstwie – terrorem, który zawsze jest udziałem agresywnej mniejszości dominującej nad bierną większością.
Reszta to była po prostu biedota, wiejskie biedniaki wespół z miejskim motłochem, który ani nie odnalazł się w krótkiej, sześciomiesięcznej historii rosyjskiej demokracji, ani tym bardziej nie miał świadomości swych interesów (innych niż grabieżcze) w trakcie wojny domowej, która podpaliła (nie)świętą Ruś. Tak czy siak – taran dziejów był słaby, lub co najmniej nie złożony z uświadomionej Marksem/Leninem klasy robotniczej.
I tu paradoks drugi – nagle okazało się, że uświadomiony, ba – lepiej zarabiający robotnik stał się… największym wrogiem rewolucji. Ukazał się bowiem oczywisty rozdźwięk pomiędzy ludzką naturą a kawiarnianą ideologią. Robotnik lepiej zarabiający natychmiast stawał się mentalnie osobnikiem aspirującym do klasy posiadacza, ba – mieszczanina, z własnością. A to, jak się już rzekło – największy wróg rewolucji. Dla lewaków arystokracja to była pestka – ta się skorumpowała, albo została „wyginięta”. Łatwo toto namierzyć, mało tego, przyklejeni do swych majątków jak rozgwiazdy do skały, bez obstawy – bezradni. Ale mieszczaństwo, klasa średnia, w końcu wróg naczelny – chłopstwo – tu już spore grupy. Chłopów, przykutych do ziemi łatwo namierzyć, okazało się, że i wygłodzić. Mieszczan ścisnęło się w komunałkach i po krzyku. Od razu zaczęło brakować towarów i wszystko poszło jak zwykle.
Wróg numer jeden
Ale robotnik, w świetle powyższego, nie mógł być za bardzo uświadomiony – oduraczony, tak, ale nie uświadomiony – ani tym bardziej zasobny. W jego duszy odzywały się zaraz kapitalistyczne ciągoty, mieszczańskie miazmaty, a to groziło rewolucji epidemią w samym jądrze komórkowym pandemii komunizmu. A więc komunizm trzymał tę grupę w kwarantannowej biedzie, tak by nic do głowy nie przychodziło. O to, by komunizm trzymał w biedzie sam on nie musiał się starać, gdyż pod każdą szerokością geograficzną przychodziło mu to, rzec można naturalnie, łatwo. Stąd choroba czerwonych oczu rozpleniła się żwawo, zazdrość zaczęła wkrótce obejmować poziomy wcześniej uważane za egzystencjalnie podstawowe, zrodziła się nieufność do posiadania, ukrywanie najskromniejszych rzeczy, w końcu zniknęły napędzające rozwój postawy dążenia do kariery, dorabiania się, inwestowania.
W dzisiejszych objawach zwycięstwa mentalu mieszczańskiego nad duchem rewolucyjnym przoduje przykład prominentnej aktywistki ruchu Black Lives Matter, Patrisse Cullors. Ta „przytuliła” 3,2 mln dolarów pieniędzy zebranych na wsparcie ciemiężonych czarnoskórych amerykańskich, ale to miki. Zdarza się. Ważne CO ZORBIŁA z tą kasą. Ano – co oczywiste w świetle powyższych dywagacji – kupiła sobie cztery domy i… wyprowadziła się do białej dzielnicy, bo ze swoimi braćmi, od których i NA których kasę zbierała, nie czuła się (już) zbyt dobrze. To potwierdzało straszną prawdę, że podniesiony (finansowo) bojownik o sprawiedliwość społeczną od razu staje się marzącym kapitalistą. Jest to ciągły i powtarzalny mechanizm – bojownicy zaraz zaludniają osobiście pałace poprzedniej władzy, gromadzą dzieła sztuki, sztabki złota na czas gorszego fartu – oczy płoną już nie zazdrością, ale tą nerwową niepewnością kapitalisty – czy zdoła to wszystko unieść i ocalić od tych czerwonych oczu gorejących z ciemności nieuchronnych dziejów. Wie co to za strach, bo stamtąd po to przyszedł.
Nowa rewolucja komunistyczna
Wielu mądrych ludzi uważa, że jesteśmy w trakcie rewolucji komunistycznej, gdzie tylko w leninowskiej triadzie: gwałtowna zmiana własności-terror-duraczenie, niejaki Gramsci zamienił kolejność, stawiając na pierwszym planie duraczenie. Dlatego mamy w obecnej fazie tej nowej formy rewolucji nie widzieć jej zewnętrznych objawów: ot tam, dyskutują jedni z drugimi, czasem głupio, czasem nachalnie. Co prawda w krajach rozwiniętych demokracji (czytaj: rewolucji) można już usiąść za „mowę nienawiści”, ale np. u nas tego nie widać, choć nowa koalicja rządząca w swej umowie co jak co napisała, ale walkę z nienawiścią zadekretowała czarno na białym. A więc przyjmijmy, że rewolucję mamy w toku, tylko kolejność triady jest pomieszana, co nie znaczy, że nie przyjdzie czas na kolejne, konieczne przecież dziejowo – kroki.
Radek Pogoda zwrócił uwagę na nowy trend – Not In My Back Yard. Jest on trochę… konserwatywny w swojej lewackości. Chodzi o postawy ludzi, którzy zgadzają się na lewicowe szaleństwa, byleby nie dotyczyły ich osobiście, czyli ich przysłowiowego ogródka. Niech tam świat się wali-pali, my będziemy balowali. W ogródku. Jest to hipokryzja bierna, bo zezwala bez protestu na wszelkie lewicowe harce, w poczuciu fałszywie rozumianej tolerancji, nie jako słownikowym „znoszeniu”, ale wpieranej (dla świętego spokoju) afirmacji. Wszędzie wojna, a u nas (amerykańska) wsi spokojna. Bo pogodowy NIMBY to figura amerykańska, gdyż to tam – w sercu niegdysiejszego kapitalizmu – odgrywa się środkowy akt nowego komunizmu. Przechodzimy od duraczenia do terroru.
Czemu napisałem, że ten NIMBY to jest jeszcze w miarę spoko? Ano temu, że widzę proces o wiele bardziej zaawansowany. Trawestując ten skrót można to nowsze zjawisko nazwać: nie w moim ogródku, ale w twoim na pewno. Znowu jesteśmy w USA, teraz – w Kalifornii. No, kiedyś raj na ziemi, który skusił wiele firm do osiedlenia się. Klimat – super, bogactwo kumulowane, lud wyluzowany, światowa stolica kreatywności. Ale przyszły ciężkie termina. Zaczęto się bawić w komunizm, na początku za klasę ciemiężoną robili właśnie BLM-owcy i ci biali, którzy dali sobie wcisnąć w głowę ekspiacyjny stosunek do win swoich przodków z okresu kolonizacji. Czyli kolorowi zaczęli robić za proletariat zastępczy, zaś cała reszta była taka sama. Taka podmianka, za wyginiętego robotnika robili czarnoskórzy, trochę pomieszani z tęczowymi. W Europie wtedy (gdzie te czasy!) bez większych problemów rasowych za proletariat zastępczy zaczęły robić ciemiężone kobiety, też w tęczowej oprawie. By wyrównać rachunki po stronie ras i dociągnąć do średniej światowej otwarto wrota migracyjne Europy i tu doganiamy Stany. Ale wróćmy do naszych kalifornijskich przykładów.
Californication
Zaczęło się dociskanie – padła propozycja zapłacenia białego okupu każdemu porwanemu (przed wiekami) czarnoskóremu: po 230.000 $ na głowę za niewolnictwo, choć w Kalifornii niewolnictwa nigdy nie było, ale to są pomijalne i szkodliwe szczegóły. Ale takie, i inne, zabawy kosztują, więc skończyła się podatkowa laba. Korporacje z kalifornijską lokalizacją zaczęły się burzyć na finansowanie takich eksperymentów, lud zaczął uciekać do innych stanów, na co komunistyczny rząd Kalifornii odpowiedział opodatkowaniem bogaczy, czyli wylądowaliśmy (na razie) tam gdzie kończył socjalizm, ale ten jest tylko wstępem przecież do komunizmu. Jeszcze nie przywiązują do ziemi, choć korpo już sporo zainwestowały w infrastrukturę w Kalifornii, za dużo, by się ruszyć. Lud ucieka do prawicowego Teksasu, Nevady i tu dzieje się cud.
Nagrabiwszy bowiem po lewacku u siebie, pozostawiając po sobie spaloną ziemię kiedyś słonecznej Kalifornii, uciekając przed konsekwencjami własnych decyzji wjeżdżają do takiej Nevady i… zaczynają od początku. To znaczy zaczynają tam szerzyć czerwoną nowinę, spod topora której przed chwilą uciekli. Są więc jak wirusy rozprzestrzeniające chorobę, skaczą jak straszny koronawirus z ofiary na ofiarę, giną wraz z nosicielem, ale nic to – szerzenie ideologicznej zarazy jest wartością nadrzędną. Zainfekują trzymające się jeszcze sensu stany, zapłaczą nad własną niedolą, ale… nie będzie już wkrótce dokąd uciekać przed samym sobą.
Ale to nie tylko zabawa amerykańska, oj nie – lekko nie będzie. Nie chcę tu snuć polskich analogii, piastowskiej wersji tej zarazy. Spójrzmy na miasteczko Heerlen w Holandii, skąd pochodzi słynny polakożerca, geniusz klimatycznej transformacji – Frans Timmermans. Było to dobrze prosperujące miasteczko, stojące na kopalniach węgla jak najbardziej kamiennego. To stąd mały Frans wyjechał w wielki świat, by go zmienić na lepsze. I to lepsze wróciło do jego rodzinnego miasteczka puszczając z torbami i na zasiłki gros jego mieszkańców. To trochę na odwrót niż w znanej anegdocie o Mickiewiczu, którego śladów na białoruskich wioskach szukali w XIX wieku literaturoznawcy. Spytali żyjącej jeszcze starowinki czy znała Mickiewicza. Ta odpowiedziała, że by taki, chuligan zresztą, ale w wieku ośmiu lat wyjechał i słuch po nim zaginął. Myślę, że mieszkańcy Heerlen wiedzą kto to Timmermans. Jest pewnie człowiekiem stamtąd, który najdalej zaszedł. Wyjechał, narobił wielkiego szumu, w rezultacie i jego miasteczko, i tysiące innych popadło w ruinę. Zainfekował swoją postawą wiele ludzkich żyć, sam zaś spokojnie zajada się jajkami poche w Brukseli w pełnym przeświadczeniu, że uratował planetę przed nią samą, choć wykwintne dania nie są przecież gotowane dla niego na kuchni podgrzewanej wodorem.
Codziennie, wyczerpany uciążliwymi naradami, wraca do swego na pewno skromnego mieszkanka i patrzy bez strachu w lustrze na swoją twarz. Nie widzi tam żadnych czerwonych oczu, bo on już nikomu nie zazdrości. Te, czerwone, następnych zazdrośników dobrego fartu, patrzą na niego z ciemności powtarzalnego rytmu dziejów.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
Problem z doprowadzeniem, zda się już w UE i USA nieuchronnym, klasy średniej do poziomu spauperyzowanyvh, przywiązanych do 15 minutowego łagru, znaczy miasta, niewolników jest jeden, za to podstawowy: owszem, jest to jak najbardziej możliwe.
Ale:
Po pierwsze – oznacza to równie nieuchronną ekonomiczną, więc i cywilizacyjno historyczną katastrofę i klęskę konkurencyjną z resztą, tą normalną, świata. Bo jak sprawdzono na komuniźmie 1.0, z niewolnika NIE MA pracownika. I tyle.
A po drugie: oznacza to równie nieuchronną klęskę w JAKIMKOLWIEK konflikcie zbrojnym z jakimkolwiek innym, tyle że normalniejszym, krajem. Bo, co równie naturalne, z niewolnika NIE MA wojownika. Bo niby czego miałby bronić? Kajdan, którymi go skuto? Nędzy, w którą go wrzucono? Braku majątku, którego go pozbawiono na skutej zielonego zaj..ba rządzących? Na co z kolei dowodem jest były ZSRR. Ktoś powie, że ZSRR jednak po okresie 2 lat klesk wygrał II WŚ. Ale czy rzeczywiście? Wystarczy spojrzeć na KOSZT tej niby wygranej, by z miejsca zauważyć, że ta niby wygrana okazała się początkiem, nieuchronnym, końca ZSRR, czyli komunizmu 1.0, bo kraj rad po niej stracił definitywnie globalną inicjatywę strategiczną. A bez niej MUSIAŁ upaść w konfrontacji z normalnymi ustrojami.
I tak samo będzie przy komuniżmie 2.0, tym obecnym.
Wróci normalność. Kosztem góra 2 pokoleń straconych, ale wróci, jak zawsze.
Komuna 2.0 zaś jak zawsze komuna, zdechnie na uwiąd gnilny.
Dobry komentarz
Ludzie bywają potrzebni, do tworzenia masowych armii, do masowego produkowania dóbr, albo… niepotrzebni. Czy naprawdę, wskutek postępu technologicznego, nie możemy dojść do sytuacji, gdzie 90% ludzi stanie się „niepotrzebna”? Komu niepotrzebna? Tym na górze. Bo niepotrzebna może będzie armia masowa – choć wojna na wschodzie wydaje się nieco temu przeczyć. Bo nie potrzeba będzie ludzi przy produkcji – jednak automatyzacja.
Nie znaczy, że wszyscy staną się niepotrzebni. Znaczy, że spora część. Wtedy pozostaje jedno z dwojga: Podnoszenie zdolności i umiejętności tych „niepotrzebnych ludzi” by stawali się „potrzebni” albo obniżanie zdolności i umiejętności tych „niepotrzebnych ludzi”, by nimi sterować lub ich eliminować. Oczywiście nie chodzi o rzeź. W końcu władcy są wyrozumiali 🙂
Drogi Panie Jerzy!
Ta pani z BLM to jakieś małe szeregowce na wynajem kupiła skoro aż 4 szt zdołała nabyć za 3,2 mln dolarów.
PS. Wiem, że Pan tak sobie filuterne zabawy z językiem urządza ale złe wzorce w ten sposób niechcący się utrwala:
czemu? – temu. Zbyt dużo ludzi już tak pisze na serio podobnie jak stety niestety.