23.11. Dlaczego Bartosiak się myli?
23 listopada, wpis nr 1317
Zapraszam do wsparcia mego bloga
Wersja audio
Ostatnio dużo spekuluje się na temat geopolitycznych konsekwencji wyboru Trumpa na prezydenta USA. Mamy tu wysyp kalkulacji, ale wszystkie wiszą w powietrzu. Winnym za to ma być Trump, którego negatywną cechą ma być… nieprzewidywalność. Ja się właśnie nad tym zastanawiam – czy nieprzewidywalność może być wadą władcy? To tak samo jakby jego zaletą miała by być przewidywalność. Wygląda to dziwnie. Jakby świat miał być przewidywalny, chodził w jakichś ustalonych torach, koleinach dziejów. Marksistowskie to jakieś. Ja bym jednak wolał, szczególnie w świecie nieprzyjaznym, by mój władca był raczej nieprzewidywalny. Tak by jego nie koniecznie przyjaciele nie wiedzieli jak zareaguje, albo jak można się przygotować na jego przewidywalne poczynania. Ten „zarzut” to raczej skarga globalistycznego establishmentu, co to się wkurza, że takie Trumpy nie chodzą w ich ustalonym dyszlu. To tyle na temat przewidywalności.
Mamy więc wróżenia z kart rozsypanych w panice przez Deep State. Są tu różne wersje – najmniej prawdopodobne jest utrzymanie obecnego status quo. To znaczy – nawalamy się per procura na Ukrainie, wykrwawiamy Słowian, bo może da się w ramach kontynuacji i ochotoności kolejnej wyrywnej ekipy polskich władców podłączyć Polaków do maszynki do mięsa. Dajemy wzrosnąć potędze Chin pod rękę z Rosją, patrzymy jak dedolaryzują świat, od czasu do czasu opóźniamy ten proces wywołując lokalne konflikty.
To właśnie przeciwko takiej polityce wystąpił Trump, ale myliłby się ten, kto upatrywałby jego sukces w obietnicy zmiany pozycji USA na arenie międzynarodowej. Trump wygrał poprawnie odczytując problemy wewnętrzne Amerykanów. Ale zaradzenie im będzie wymagało nie tylko ułożenia spraw w kraju, ale i zrewidowania dotychczasowych filarów potęgi USA, które lokowały ich hegemonię w pozycji światowego lidera. Lidera, który ma dziś wielkie kłopoty z utrzymaniem swej hegemonii.
Są generalnie dwie drogi przed Ameryką. Albo ta się z utratą swej pozycji hegemona pogodzi, albo będzie o nią jeszcze walczyć. Jeśli się pogodzi, albo – jak Bideny – będzie nieumiejętnie o jej utrzymanie zabiegać, to Amerykanie stracą jako naród, ich poziom życia znacząco się obniży, nie będą mieli światowej renty wynikającej z posiadania w ręku dowolnej ilości waluty, która jest pieniądzem międzynarodowych rozliczeń. Jak się jeszcze zwinie wojskowy żandarm świata, to Stany zostaną same ze sobą. Istnieją też koncepcje, że jednak Trump powalczy, ale raczej wypowiadając wojny handlowe, niż tak zwane kinetyczne. Może więc być tak, że i nam się dostanie, bowiem nowy prezydent USA wyraźnie zadeklarował dotąd rzecz niesłychaną: za handlowe podskakiwanie, bratanie się z Chinami (ciekawe czy też i Rosją), a zwłaszcza naruszanie prymatu dolara, będziemy karani zwijaniem parasola bezpieczeństwa. Europa na pewno, a więc być może i my, gdyż tak zwijane parasole tego rodzaju nie kończą się na granicach państw. Zapowiadają się więc i cła na handel z Europą i zobaczymy wtedy wiele kwaśniejących min, dziś klaszczących ludzi, ciszących się z wyboru Trumpa.
Tu pojawiają się dwie koncepcje – pierwsza, że beneficjentem tych zmian będzie „amerykański człowiek w Europie”, czyli premier Węgier – Orban. Miałby się on zasłużyć Trumpowi podobną do jego, asertywną polityką wobec wojny na Ukrainie, ale także i tym, że zadziera mocno z Unią Europejską, która jest całkiem nie z bajki Trumpa. To tu miałaby się przenieść ciężkość polityki amerykańskie w Europie. Trump nie akceptuje przywództwa niemieckiego na naszym kontynencie, a już tym bardziej kiedy to sami Niemcy nie są w stanie poradzić sobie ze sobą. A historia nas uczy, że Niemcy już wiele razy chcieli zrobić porządek w Europie, mając u siebie niezły bałagan. Nie uchroniło to Europy przed jej smutnym losem. Teraz, po Bidenie, który osadził centrum dowodzenia (zresztą już dawno okupowane w Unii przez Niemcy) w Berlinie, ma nastąpić przesunięcie w kierunku Budapesztu.
Ma to być kara, a właściwie konsekwencja za przegrane przez PiS wybory. Bo to dotąd obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm wydawał się być faworytem Waszyngtonu, ale za Bidena być nim przestał. Raz, że Biden wybrał Niemców za europejskiego juniorpartnera, dwa, że zobaczył, iż nie musi mieć do tego żadnych innych kupli, bo wszystkiego popilnuje Berlin, tym bardziej z Tuskiem na czele. Polska w obu wariantach miałaby pójść w odstawkę, mimo romantycznych porywów dobroczynności służenia interesom Waszyngtonu i Kijowa. Nie pierwszy, nie ostatni raz.
Druga koncepcja, dodajmy znanego geopolityka Jacka Bartosiaka, zakłada – i słusznie – marginalizację Europy, stawia jednak tezy jak tego uniknąć i jaka w tym procesie miałaby być polska rola, a właściwie racja stanu. Otóż Europa w tej rozgrywce, w której USA będą się izolować od wszechobecności na świecie, ma stać się gospodarczym skansenem, obszarem niskiej innowacyjności, produkcyjnym wrakiem o rozdętych oczekiwaniach socjalnych, pielęgnowanych wystarczająco długo, by kontrakty społeczne socjalizujących rządów rozleniwiły demosa. Otóż Bartosiak postuluje, że uratować nas tu w Europie, może tylko jej zjednoczenie. Ma ono polegać na odejściu od uprawiania egoistycznych polityk krajowych, nawet w walce – jak u Niemców – o prymat nad kontynentem. Bartosiak postuluje dogadanie się europejskich państw na politykę kontynentalną. Spójną i realizowaną również w interesie zaludniających kontynent narodów. Ma to uchronić Europę przed osuwaniem się, płaceniem odłożonego rachunku za jazdę na gapę, w ułudzie końca historii.
Ta koncepcja teoretycznie wygląda fajnie, ale tylko teoretycznie. Głównie z dwóch przyczyn. Pierwsza to taka, że ten pomysł się jeszcze nikomu nie udał. A próbowało wielu, niektórzy nawet gotowi byli tę Europę puścić z dymem, byleby się dała zjednoczyć pod jednym berłem. Nawet na swych zgliszczach. Nie widać żadnych symptomów, żeby akurat tym razem się to udało. Po drugie – i chyba najważniejsze – miejsce projektu zjednoczenia Europy jest już obsadzone. Przez Unię Europejską. Jest ona co prawda oczywistym zaprzeczeniem idei zjednoczenia, gdyż nikt tak jak ona – oprócz oczywiście wojen kinetycznych – Europy nie podzielił, ale to jedyny pomysł Europy na siebie. Projekt ten jest miotany pomiędzy namiętnością Niemiec do przewodzenia Europie za pomocą tej instytucji, a śmiertelnym konglomeratem lewicowości i globalizmu, ubranych w urzędnicze mundurki unijnych samomianowanych kast. Wyposażonych w niekontrolowaną władzę. A z takich cymesów to się łatwo nie rezygnuje. To, że pianą na tym morzu interesów są ekologiczne dziwactwa i tęczowe szaleństwa, to tylko zabawa w quasiideolo dla maluczkich. Ale rzeczywiste interesy są tu bardzo mocne i ugruntowane.
Europa nie zna innych form integracji, niż te, zaproponowane przez Unię, narastające aż do granic federalizacji pod niemieckim berłem władzy realnej z ideologią ekologiczno-tęczową, jako symbolicznym uzasadnieniem gwałtownych zmian właścicielsko-społecznych, rozpisanych w lewicowej agendzie. Nie ma żadnych innych pomysłów, oprócz egzaltowanych nawoływań słabnącego i fejkowego Macrona, którymi ekscytuje się Jacek Bartosiak. Nie ma. Jak więc miałaby wyglądać ta nowa formuła? Zaraz by się objawił kolejny, może ten sam, ale już nie taki sam, kandydat do europejskiego przywództwa, znowu by się pojawiły peryferia i centrum, klienci i patroni. I wyszłoby na to samo, co mamy. Wydaje się, że nic z tego nie będzie.
A co będzie, jak nic z tego nie będzie? Będzie po staremu, albo nawet szybciej po staremu, czyli dojdzie do eskalacji konfliktu pomiędzy USA i Chinami, da Bóg, że długo nie wojennego tylko handlowego. Ale skończyć się może tak samo – wojną. Europa jest jak Polska, też przespała swoją szansę: zamiast się rozwijać – konsumowała. Kupowała sobie spokój społeczny redystrybucją socjalu. Teraz jest bezbronna, zdeindustrializowana, bez siły wewnętrznej, wojska, rozwieszona na rwanych sznurkach chwilowych koalicji, pokłócona wewnętrznie. Będzie więc łatwym łupem, zwłaszcza, że i łupić nie ma co, za bardzo. Zostaną tylko katedry i niszczejąca infrastruktura – pomniki dawnej wielkości kontynentu. Kontynentu, który budował swą siłę w konkurencyjności zaludniających go państw, rywalizacji, która zniknęła, a właściwie przeniosła się do zdobytych przez Europę krain, które wyszły w wielu przypadkach ze swego kolonialnego zaniedbania, uzyskały samodzielną sprawczość, podczas, gdy dawni europejscy zdobywcy przysiedli na rynkach swych pięknych miast, popijając poranną kawusię. Łudząc się, że ten stan będzie trwał wiecznie, co nigdy i nigdzie nie było dane na zawsze.
I co to za satysfakcja, że nie tylko Polak mądry po szkodzie? Żeby chociaż tak było, bo u nas po szkodach nie uczymy się, nie wyciągamy wniosków. Te są do przerobienia przez każde nowe pokolenie. Od nowa. Tak jakbyśmy nie byli w stanie przekazać nowym pokoleniom swych doświadczeń z przeszłości. Byliśmy przecież zawsze „first to fight”, możemy więc być pierwsi w konkurencji „first to die”.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.