24.05. Bańki, czyli matrix dobrze poinformowanych

0
pasterz

24 maja, wpis nr 1356

Zapraszam do wsparcia mego bloga

Wersja audio

Promocja mojej książki. Zapraszam do lektury!

kod promocyjny: elity10

Jednak żyjemy w tych bańkach. Widać to przy tych wyborach. Właściwie mamy do czynienia z trzema rodzajami wyborców: zdecydowanych co do tego, na kogo będą głosować, wahających się oraz zdecydowanych, ale by nie głosować. Z tymi pierwszymi okazuje się wcale nie tak łatwo jeśli chodzi nawet o plemiona. Otóż odbyła się w tej kampanii podskórna walka nie z przeciwnikami, ale… o swoich zwolenników.

Dylematy-kandydaty

Taki Nawrocki cały czas wspinał się po drabinie chociażby pozyskania zaufania wśród wyborców PiS-u. Uzyskał je w stopniu ponad 86% głosów, czyli było nawet 14% zwolenników PiS-u, którzy nie zagłosowali na niego. Myślę, że ci poszli do Mentzena i Brauna, wysyłając – nie wiem czy rozczytany przez Kaczyńskiego sygnał -, żeby się jednak PiS ogarnął. Co jednak skłania do myślenia, że akurat ci w drugiej turze poprą Nawrockiego – sygnał został wysłany i można już wracać do rzeczywistości „mniejszego zła”.

Zagwozdkę w tym względzie ma kandydat Trzaskowski. Ten uzyskał jeszcze mniej, bo około 81% platformersów go poparło. Tu już jest ciekawiej co do spekulacji dlaczego tak się stało i gdzie ten ludek poszedł. Mogły tu zadziałać dwa sprzeczne czynniki – jak Trzaskowski zaczął emulować prawicę, bo tam zlokalizował wahających się (co ciekawe) to mógł zrazić do siebie przede wszystkim lewicujących platformersów, bo po co kotłować się z flirtującym z prawicowymi hasłami, skoro można zagłosować na oryginał, swoich ulubieńców, czyli lewicę. To zdaje się być źródłem względnego sukcesu Zandberga. Z drugiej strony ci po prawej stronie Platformy (są jeszcze tacy) też woleli wybrać oryginał niż podróbkę i też pewnie sobie gdzieś poszli. Ale przepływy mierzy się najlepiej w drugiej turze, gdy idzie się tropem „zaciśniętych zębów”, czyli zgniłego kompromisu III RP, który jest procesem szczególnie widocznym pomiędzy dwiema turami wyborów prezydenckich.

Bańkowicze w kampanii

Aby doświadczyć takich przygód elektorat musi wybić się z codzienności mediów plemiennych i wyjść ze swych baniek informacyjnych. Po prostu trudno by np. taki powiedzmy platformers przerzucił swe głosy na Menzena na podstawie oglądu za pomocą takiego TVN, gdyż Menzen występuje tam jako straszak sucharami dla szczerbatych dzieci, o Braunie już nie wspominając. Ale ruchy pomiędzy Platformą a Braunem trzeba jednak chyba uznawać za rzadkość jeszcze mniejszą niż schizofrenia hebefreniczna. A więc wybory są rzadką okazją do „podglądania” wrażych mediów, a więc ryzykownych wypraw poza bańkę.

Wahający się uprawiają codzienny symetryzm medialny, a więc tu w czasie wyborów nic się nie zmienia. Jednak tego rodzaju postawa pt. „obejrzę Republikę, a potem TVN i wyciągnę z tego swoje wnioski” to zabawa dla wprawnych. No bo jak można wyciągać wnioski o rzeczywistości, skoro ma się o niej dowiedzieć wyciągając złoty środek z dwóch sprzecznych rzeczywistości podstawionych? Takie tłumaczenie, w które a propos nie wierzę, jest raczej deklaracją pięknoduchostwa, postawą na pokaz, bo trzeźwy mózg z takich sprzeczności nie mógłby wyciągnąć żadnych „złotych środków” nie ma bowiem jakiejś wąziutkiej ścieżki, którą można przejść granią pomiędzy takimi dwoma plemiennymi przepaściami.

Niegłosującym wierzę najbardziej – ci mają swoją wielką bańkę, która polega na… incydentalnym zaglądaniu do innych, plemiennych baniek, ale tylko w jednym celu. Jest nim utwierdzenie się w słuszności swej postawy, że nie należy tam zaglądać, że państwo – z nami czy bez nas – będzie robiło co będzie chciało. Taka postawa to prawdziwy POPiS, w którym przebywa prawie połowa ludu polskiego. Dla nich rzeczywiście to wszystko jedno, czy rządzi PiS czy PO. I mają na to argumenty, właśnie z powodu swych incydentalnych wizyt w plemiennych bańkach.

Clutter

Tekst ten napisałem jedynie w niewielkim stopniu odwołującym się do samych wyborów. Interesują mnie teraz same bańki informacyjne, które akurat ewoluują chwilowo w opisanych powyżej incydentach wyborczych. Jednak warto się pochylić nad samym fenomenem baniek, gdyż jest on w swej istocie mechanizmem uniwersalnym i to w cywilizacyjnym wydaniu. Naczelnym czynnikiem spędzającym do baniek informacyjnych jest tzw. clutter. Opiszę.

Clutter jest zjawiskiem szumu informacyjnego, który występuje w tak wielkim stopniu, że przeciąża odbiorcę na tyle, że ten właśnie ląduje w bańkach. Rewolucja informacyjna, której jesteśmy od dawna poddani za pomocą gwałtownego, można rzec rewolucyjnego rozwoju technologii powoduje ogromny ładunek informacji latający w powietrzu. Taka sytuacja stwarza rzeczywistość, gdzie współczesny człowiek, by się w tym wszystkim nie pogubić, zaczyna szukać panicznie przewodnika przez taki gąszcz, który przeprowadzi go suchą stopą przez morze informacji. A taki przewodnik prowadzi zazwyczaj prosto do gotowych baniek. Taki wiedziony na banieczne pokuszenie otrzymuje wtedy wiele dobrodziejstw.

Zalety baniek medialnych

Po pierwsze dostaje bezpieczną zatokę pewności. Wśród milionów opinii, interpretacji czy informacji, często sprzecznych, często złożonych znajdzie przewodnik codziennego życia. A tego brakuje w świecie, który emuluje złożoność i komplikacje. Po pierwsze dostanie wyselekcjonowane co do ważności informacje. To nawet nie jest tak bardzo manipulacyjne, bo jakieś selekcji przy takiej różnorodności i skali informacji trzeba dokonać. I nie dokonuje tego sam odbiorca, ale dostaje już przygotowany selektor. Nie będzie się więc taki męczył z selekcją co jest ważne a co nie, to zrobi jego przewodnik. Tak, i tu się właśnie rozpościera pole do potencjalnej manipulacji. Taki bańkowicz będzie nawet szczerze wierzył, że to on dokonuje selekcji, pod kokieteryjnym acz całkowicie fałszywym warunkiem, że „sam przecież wybiera to, co go interesuje”.

Drugi aspekt to jest fakt, że nie tylko sama informacja może być segregowana i filtrowana, ale i jej interpretacja. Tu też presją jest jej ilość: skoro bańkowicz ma pobrać tego dużo (dlaczego – o tym później), to musi być sporo jednostek informacji, i aby się tu też nie pojawiał wewnętrzny „mały clutter” trzeba takiemu natychmiast wytłumaczyć o co chodzi, by nie zajmował się trudnym procesem znalezienia kontekstu i konsekwencji opisywanych faktów. A, jako się rzekło, że tego dużo jest, to same interpretacje dokonane przez przewodnika po bańce muszą być skrótowe i powtarzalne. To dlatego jak się gada z bańkowiczem to się coraz to słyszy nagrane frazy, w dodatku upraszczające istotę do niemożności. I mamy taką rzeczywistość „opinii publicznej” – powtarzalną, skróconą do haseł i kompletnie zamkniętą na subtelności dialogu.

Kolejna korzyść dla bańkowicza to – przynależność. W dzisiejszych czasach to jest towar dóbr rzadkich. Co prawda jest to przynależność najczęściej wirtualna, ale dobra i taka. Jej charakterystycznych cech jest kilka. Po pierwsze, właśnie – hasłowość. Oni się w ciemności świata, również wirtualnego odnajdują po hasłach. Jak opisałem wyżej mechanizm „wgrywania” haseł ten proces powoduje, że trzeba wręcz wypowiadać wyuczone frazy, by się odnaleźć w grupie. To mechanizm hasło-odzew i od razu, na imprezie, na czacie, w łóżku – wiesz z kim masz do czynienia. Napisałem „w łóżku” z pewnym wahaniem, gdyż w czasach obecnego poziomu sporu nie wyobrażam sobie (niestety) braku odpytania z przynależności przed podjęciem aktu seksualnego, gdyż sam fakt spółkowania z takim konfederatą przez np. taką lewaczkę może być przyczynkiem do trudno uleczalnych terapii o ostracyzmie (jak się nie daj – tfu – boże wyda) środowiskowym nie mówiąc.

Bańkowe rytuały

A więc tworzą się grupy bańkowiczowe. Ich mechanikę opisałem na podstawie „obserwacji uczestniczącej”, gdyż na pewnej imprezie byłem świadkiem takiego rytuału obwąchiwania się. Widać było w tym wielką wprawę, proces hasło-odzew przebiegał szybko i sprawnie, po chwili wszyscy już wiedzieli o tym kto zacz, ja się jakoś przemknąłem, gdyż świadomość grupy, że nie mogę być inny niż oni, kulturalni i inteligentni zwolniła mnie z odpytywań. Nie leciała mi przecież piana z pyska, nie miałem na szyi krzyża wielkości średniowiecznego miecza, a przede wszystkim na te wszystkie zaklęcia nie rzucałem się do gardła, co z pewnością czyniłby ich umysłowy awatar prawactwa.

I zobaczyłem ten mechanizm. Otóż okazało się, że bańkowicze odprawiają rytuał, który poza algorytmem hasło-odzew nie prowadzi do niczego innego jak tylko wyłącznie potwierdzenia przynależności do grupy. No bo jak jesteś nagrany jak wszyscy to możesz tylko grać jak w orkiestrze: tę samą melodię, co prawda zorkiestrowaną, ale graną na tych samych fujarkach. Bez żadnych subtelności, jak na szkolnej akademii, gdzie cała szkoła gra hymn na okarynach. Brzmi to fatalnie. I dopiero na tym tle można zobaczyć różnice. Nie muszą być one znaczące, ale przy takiej monochromatyczności każde odstępstwo, półton będzie już detektowalny jako oryginalny wkład do jednolitego przekazu. To są bon mociarze, gdyż takie hołowniowanie, bystrość ale w pysku, w ripoście, ale też do nadawania nowych kontekstów do zgranych melodii daje szacun w grupie. Ba – jest roznoszone potem po bańce, gdzie dystrybutorzy tych „nowinek” stają się nagle oryginalnymi ludźmi o nowatorskim podejściu.

Przynależność jest ważna, ale też i selektywna. Do bańki możesz się dostać pod dwoma warunkami. Po pierwsze – musisz odśpiewać całe ciągi utartych obrządkowych hymnów, znać hasła na wejście, musisz też na bańkowej bramce wykazać się jak nie oryginalnością, to chociażby i krzykliwością. Drugi warunek – nie może się za tobą ciągnąć jakikolwiek grzeszek, gdyż nie zostaniesz dokooptowany, ba – będziesz namierzony jako szpieg-prowokator, co to ma podsłuchać lub nawet zdezintegrować naszą społeczność.

Częste odwiedziny

Bańka ma też taką cechę, że trzeba w niej często bywać. W rzeczywistości pojmowanej jako zbiór prawd tymczasowych trzeba wiedzieć co jest aktualnie prawdą, bowiem trzeba zaktualizować swój bańkowy software. Trzeba się więc dowiadywać. I nie wypada być zapóźnionym, ani też zbytnio przyzwyczajonym do wydawałoby się ustalonych już pewników. Te się mogą zmienić w każdej chwili i to o 180 stopni. Dziś na przykład nasz Rafał może być jak najbardziej za murem na granicy, choć niedawno, w tej samej bańce, utwierdzaliśmy się z nim i nawzajem, że jest inaczej. Tak samo – dla symetrycznej równowagi – mamy w przypadku Zielonego Ładu i Mateusza Morawieckiego. I gdyby taki bańkowicz zasłabł w szpitalu, leżał w śpiączce i obudził się teraz, to mógłby doznać szoku poznawczego. A więc trzeba w bańce bywać często, bo ostracyzm pt. „to ty nie wiesz że…”, albo ten najgorszy pt. „przecież wszyscy wiedzą, że…” stanowi podstawę chyba największego cywilizacyjnego strachu.

A więc smartfony trzeba mieć cały czas w ręku, bo świat zmienia się w oka mgnieniu, zaś my nie możemy nie być na bieżąco. A więc jak narkomani zaglądamy na ten róg do dealera, bo musimy wiedzieć jaki dziś towar, i to kilka razy w ciągu dnia. I nie robimy tego tak często po to, by zrozumieć często zmieniający się świat, ale – powiedzmy sobie szczerze – by wiedzieć co o tym myśleć. I czy to myślenie zgadza się z ogólnym, choć może tylko chwilowym paradygmatem grupy.

Wspólnota emocji

Mamy więc przewodnika, grupę, w której czujemy się komfortowo, mamy poczucie elitarności dobrego poinformowania (choć jest to, jak widać uproszczona kalka interpretacji wyselekcjonowanych faktów, najczęściej medialnych) ale okazuje się, że to jeszcze za mało. Tu już wchodzi ideologia grupy, o której na końcu, ale też i kolejne uproszczenie świata. Nawet tak skrojona selekcja to za dużo, nawet hasła, jednozdaniowe tłumaczenia procesów skomplikowanych to coś, co może przerastać możliwości percepcyjne najbardziej nawet aspirującej do obiektywizmu jednostki. I tu wchodzą… emocje. A te upraszczają ogląd świata do kilku reakcji, coraz częściej w dublecie zadowolenie-złość, przechodzących w ekstrema euforia-nienawiść. No, to upraszcza zdarzenia do dwubiegunowości, bańka staje się ostatecznym punktem odniesienia – cała rzeczywistość ma się sprowadzać do odpowiedzi na pytanie: „czy to dobrze, czy źle, dla… mojej bańki”.

Emocje mają jeszcze jedną cechę: jeżeli dany fakt pokaże się i zinterpretuje z odpowiednim ładunkiem emocjonalnym, to szybciej i na trwałe zapada on w umysł odbiorcy. Ba – w procesie emocjonalnej internalizacji staje się dany fakt, a zwłaszcza jego interpretacja naszą własną opinią do której doszliśmy sami i której… będziemy bronić jako własnej, ba – grupowej czyli słusznej. A emocjami łatwiej zarządzać niż faktami. Po takiej bańkowej tresurze bańkowicze stają się stadem psów Pawłowa – jeden bodziec i już leci ślina z pyska, zaś całe stadko szczeka i gryzie na hasło. Tworzy to całe warstwy społeczne oparte na emocjach, które – niezrealizowane, bo jak tu zrealizować sprzeczne obietnice – prowadzą do frustracji. Dlatego tyle skrzywionych mordek, łatwego przechodzenia z rozmowy na szczekanie, skakania sobie do gardeł. Jedynym remedium na to jest… brak interakcji, najmniejszej konfrontacji pomiędzy bańkowiczami. Jest to więc chów wsobny, który prowadzi do zapętlenia się patologii i degeneracji. Geny argumentów nie krążą, ma żadnej wymiany i następuje naelektryzowana cisza. Cisza, która wybucha w rękach od wielkiego dzwonu, takiego jakim są np. obecne wybory, gdyż cała rzeczywistość baniek jest weryfikowana wtedy w bezwzględnym wymiarze matematycznym.

Kalki oryginalności

Zaczęliśmy od pojęcia clutteru, który z przesytu informacji prowadzi wręcz do prostackiego i manipulacyjnego uproszczenia widzenia świata. Jest to, jak widać, mechanizm, który może stać się wspaniałym gotowym i rozwijalnym narzędziem manipulacji. Ale jego pierwszym warunkiem jest stworzenia sytuacji przesytu, gdyż tylko on generuje zapotrzebowanie na przewodnika i jednolitą, powtarzalną ścieżkę, którą prowadzi się za kopytko medialne owieczki. Mamy więc pozory pluralizmu przechodzące w jednolitość ram.

To jest jak z… handlem detalicznym. Po co łazić po rozległych centrach handlowych, po co wybierać ze stu serków? Po co się męczyć? Chodźmy do medialnych Żabek, stoją przecież na każdym internetowym rogu i mają tylko po dwa serki (by jednak wyzwanie „wyboru” wciąż było aktualne), dobrane tak, by nam nawet pasowały. Po kilku tygodniach takich wyborów sami polubimy co nam na półki kładą, ba, uznamy takie „serki” za te, za którymi całe życie tęskniliśmy. A jedynym dowodem na to będę jedynie… inni klienci zaklęci w pętlę dowodzenia słuszności wyboru na zasadzie dowodu społecznego, że skoro tak robi i myśli większość, to musi to być prawda.

I tak tu sobie żyjemy w jak najbardziej fałszywym przekonaniu, że jesteśmy dobrze poinformowani, choć jesteśmy poddawani selekcjonowanym pakietom informacji. Że należymy do jakiejś elitarnej i różnorodnej grupy, choć jesteśmy członkami społeczności prymitywnej i obdarzonej uproszczonymi i skalkowanymi poglądami grupowymi. W końcu, że podejmujemy decyzje niezależne, mamy indywidualnie oryginalne poglądy, choć ich meandry dadzą się spisać na połowie kartki leżącej na biurku medialnego machera, a przeznaczonej dla milionów takich jak ty.

A więc jak sobie zakładamy setne konto w jakiejś społeczności, dokupujemy kanałów w kablówce, czy programujemy czterdzieści stacji radiowych, to nie stajemy się „lepiej poinformowani”, ani nie robimy sobie kolejnej medialnej zakładki na symetryzm. Nie – my wchodzimy wtedy na ścieżkę, gdzie jak ślepcy, by nie spaść w którąś z przepaści, będziemy musieli sobie sprawić przewodnika. I nie będzie to pies-przewodnik, ale niemiecki wilczur, który będzie pilnował byśmy poszli tam, gdzie on chce. Do stada ślepców uważających, że ich wirtualny świat wyświetlany od wewnątrz na okularach medialnych jest rzeczywistością. Czyli – witamy w… Matrixie dobrze poinformowanych.

Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

                                  

About Author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *