30.09. Polska a innowacje.

20

30 września, dzień 577.

Wpis nr 566

zakażeń/zgonów

2.907.071/75.650

Od dłuższego czasu krąży po świecie temat-hasło numer jeden – innowacyjność. I kiedyś ona istniała, tylko nikt tego tak nie nazywał, nawet nie identyfikował tego zagadnienia i procesu. Co nie oznacza, że np. w średniowieczu nie było innowacji. Były, tylko nikt tego nie opisywał, nie wspierał, nie organizował. A już tym bardziej nie było to państwo. Ot, przedsiębiorca siedział sobie, myślał, myślał, badał i wymyślał. Równolegle do tego działała nauka, coraz bardziej wspierana przez państwo, głównie by realizowała ona te dziedziny, gdzie można było osiągnąć przewagi, głównie polityczne. Dziś innowacyjność jest kwestią jednego z ważniejszych elementów konkurencyjności państw, a właściwie sprawą sprawności styku gospodarki i nauki, która może być stymulowana również przez państwo.

Mamy tu kilka scenariuszy. Ten proces może przejąć biznes, ale na tyle zasobny, by móc wynająć sobie naukę do własnych procesów badawczych. Może to zrobić również państwo i znajdować rozwiązania innowacyjne w państwowych laboratoriach, zaś wdrażać je za pomocą państwowych przedsiębiorstw. Sztuka trudna, mozolna i wymagająca wcale nie wolnorynkowych mechanizmów. Bardziej odgórnego zarządzania – vide przykład chiński. Jest też model mieszany, w którym zdajemy się przebywać my. Ale nie mamy luksusu wolnego wyboru naszej drogi, gdyż jest ona ograniczona naszym miejscem w łańcuchu wartości światowej i europejskiej gospodarki. Mamy więc do czynienia z tak ważnymi determinantami jak otoczenie geopolityczne, czy trwałe efekty wybranych dotąd strategii lub ich braku.

Czy III RP była innowacyjna? Wydaje się, że raczej nie, ale zaczyna być. W przeszłości nie była, bo wybraliśmy asymilacyjny model rozwoju. Całkowicie oddaliśmy się transformacji gospodarczej, w ramach której utraciliśmy dużą część przemysłu, otwierając bezrefleksyjnie nie tylko swój rynek zbytu, ale i możliwości produkcyjne. Wiadomo, zostaliśmy po PRL z wieloma zakładami, które do wolnorynkowej gospodarki nie musiały pasować, ale też nie daliśmy sobie szans na własny scenariusz transformacji przemysłu. Zostaliśmy więc montownią Europy, zwłaszcza Niemiec. To znaczy, że nasz przemysł został ustawiony jako część (nie naszego) łańcucha wartości. Miało to nie tylko reperkusje gospodarcze, bo marża właściwa realizowała się poza granicami naszego kraju, ale także właśnie rozwojowe. Robiliśmy na cudzych technologiach, bez możliwości ich transferu i rozwoju w ramach polskiej gospodarki.

Taką drogę przeszły – oczywiście wcześniej i w kosmicznie większej skali – Chiny. Im się udało z kilku powodów, które jak sobie wymienimy, to się okaże, czy nam się udało i dlaczego. Po pierwsze Chińczycy jak postanowili tak zrobili, co ułatwiło im to, że myślą tam i konsekwentnie realizują założenia w perspektywie dziesięcioleci. U nas, jak to w demokracji, a zwłaszcza już plemiennej, co ekipa to się nam zmieniało. Po drugie – w takich Chinach to jak państwo coś powie, że ma być, to będzie. U nas – jak cię mogę. Nie dość, że nie ma konsekwencji w planach, to nie ma wielu systemowych narzędzi do ich realizacji. No bo jak coś w ogóle mogliśmy, to tyle co dawanie ulg i stref ekonomicznych, by ściągnąć „ichni” kapitał i bazę produkcyjną. Chińczycy zaczynali też jako montownia, ale świata, zaczęli, tak jak my, od konkurowania tanią siłą roboczą i świat przeniósł tam produkcję. Było taniej, bo cena za pracę była tak niska, że rekompensowała nawet kwestie kosztów transportu. Ale Chiny przeszły z konkurencji opartej na taniej sile roboczej na gospodarkę opartą na walorach jakościowych.

Kluczem właśnie była absorbcja technologii. Czy to przez zachętę inwestujących w produkcje u nich do tego by dawali dostęp do swych technologii, czy poprzez „inżynierię odwrotną”, czyli dosłowne rozbieranie innowacyjnych produktów, kopiowanie ich technologii, a właściwie na tej podstawie rozwijanie lepszych rozwiązań, tak by nie popaść w kradzież pomysłu, aż do chamskiej kradzieży rozwiązań. Chiny zaczęły zarabiać i kumulować kolejny warunek do własnego rozwoju – państwowy kapitał inwestycyjny, w dodatku znowu kierowany w obszary oceniane przez władze jako strategiczne.

No to teraz widać gdzie my jesteśmy. Wychodzi, że raczej w tej pierwszej fazie montowni, ale czy mamy pomysł na dalsze kroki? Nie zapominajmy, że – na szczęście – polityka państwa polityką państwa ale obok toczy się normalna gra rynkowa i działają przedsiębiorcy. Głównie bez wsparcia ze strony III RP, czasami ku jej zaskoczeniu, powstały w kraju całe gałęzie gospodarki, w których bijemy się z najlepszymi na świecie, od produkcji rolniczej, poprzez meble, aż po wytwarzanie części do pojazdów kosmicznych. I w wielu dziedzinach, gdzie jesteśmy w czołówce, wcale nie poparte jest to wyłącznym argumentem taniej siły roboczej, ale również, czy to dyskontowaniem naszego położenia, kwalifikacjami kadry, czy właśnie – innowacyjnością procesów i produktów.

A jak jest z nauką? Okazuje się, przynajmniej z mojego doświadczenia, że lepiej niż się ogółowi wydaje. Po pierwsze w laboratoriach i instytutach dzieją się rzeczy bardzo ciekawe i innowacyjne, tyle, że niewiele o nich wiemy. Polska nauka ma wciąż słaby image, robi więcej niż słychać i tu wciąż jest dużo do roboty. No bo jak sukcesy i wzrost nauki nie przebijają się do publiki to spada motywacja np. młodych by się zaangażować, najpierw w kształcenie w kierunkach naukowych, a później w karierę naukowca. Po drugie – państwo zaczęło zauważać tę pułapkę średniego rozwoju, w której może i dorobimy się na uczestnictwie w części światowego łańcucha wartości, ale w gospodarce opartej na taniej sile roboczej będziemy mieli do czynienia wkrótce z barierami rozwojowymi. I narzędziem ucieczki od tych zagrożeń jest między innymi planowanie rozwoju nauki. Pytanie tylko jaki i w jakim kierunku?

Właśnie ukazał się ciekawy raport na temat innowacji, wydany przez Warsaw Enterprise Insitute, dotyczący innowacji. Analizowane tam są scenariusze jak dogonić kraje zaawansowane w procesach innowacyjności. Jego autor, Marek Lachowicz, wskazuje na kilka wariantów rozwoju. Pierwszy, omówiony trochę wyżej, jest to konkurowanie ceną, czyli wytwarzaniem produktów i usług nie za pomocą własnych technologii, ale taniej. Tu nie ma żadnych impulsów rozwojowych, mało tego, zawsze się może znaleźć (o co łatwo w globalizującej się gospodarce) tańszy konkurent. Druga droga to próba imitacji, to znaczy asymilacji gotowych rozwiązań i próba ich ulepszania. Ta droga ma też wady, bo państwo, które ją wybrało kopiuje jedynie ruchy lidera.

Trzecim podejściem jest strategia „żabich skoków”, czyli gonienia lidera nie wykonując wszystkich etapów rozwoju technologii, które ten musiał przejść, w związku z tym „przeskakuje” się pewne etapy oszczędzając czas i środki. Tu mamy też kilka wariantów, ale autor wskazuje na najbardziej optymalny, czyli „osiągnięcie tego samego poziomu rozwoju co lider przy zastosowaniu kompletnie innego podejścia, często nowej generacji technologii. Wymaga to poprawnego zidentyfikowania przyszłościowych sektorów, co niesie ze sobą ryzyko popełnienia błędu, którego konsekwencje mogą okazać się niezwykle kosztowne”.

Co zrobić by to się udało? Autor kreśli konkretny scenariusz, a właściwie warunki brzegowe, by osiągnąć cel wejścia na drogę gonienia liderów: „Wypracowanie globalnej, jakościowej przewagi konkurencyjnej przy wykorzystaniu strategii żabich skoków zwykle wymaga […] całkowicie odmiennej ścieżki. Wymaga ona od kraju goniącego pewnych zasobów, takich jak dostęp do wiedzy, kapitału czy sprawnie funkcjonującego przedsiębiorstwa. Bardziej szczegółowo, krajom planującym skuteczny pościg za liderami zarekomendować można rozpoczęcie od rejestrowania drobnych patentów i innowacji, a następnie wejście w globalne łańcuchy wartości. Integracja w produkcję globalną powinna być prowadzona ostrożnie, tak, by w pewnym momencie rozbudowane zostały krajowe łańcuchy wartości dla produktów o wysokiej wartości dodanej. Trzecim krokiem jest budowa przewagi konkurencyjnej, najpierw w technologiach o krótkim cyklu (np. IT), a następnie o długim cyklu produktu (np. lekarstwa). Powodzenie strategii często zależy także od sprzyjających warunków zewnętrznych, otoczenia makroekonomicznego i rynkowego, nieznajdującego się pod kontrolą goniącego, tj. od zaistnienia odpowiedniej szansy (ang. „window of opportunity”). Wreszcie, pamiętać należy, że ewentualny sukces nie nastąpi szybko, a raczej w ciągu jednego–dwóch pokoleń. W demokracji wymaga to ścisłej współpracy między rządem a opozycją, która doprowadzi do stworzenia spójnej, akceptowanej przez wszystkie siły polityczne, ogólnej strategii rozwoju. W przeciwnym razie występuje ryzyko polityczne, tj. zmiana rządu może spowodować przerwanie programów rozpoczętych przez poprzedników. Szczęśliwie, nowe wykazujące potencjał technologie są często niedoceniane przez aktualnych liderów, którzy osiągnęli znaczną biegłość w starszej technologii.

Wydaje mi się, że należy tutaj także ulepszyć styk nauki i biznesu. Po pierwsze obie sfery zdają się na wzajem nie bardzo rozumieć, chociaż z mojej obserwacji następuje stały proces zbliżenia perspektyw. Wciąż dla biznesu naukowcy to ludzie w fartuchach, odcięci od rynkowej, a więc przemysłowej rzeczywistości, bawiący się po placówkach badawczych za pieniądze podatnika, w rzeczy, które na niego nie pracują. Z drugiej strony naukowcy często widzą w przedsiębiorcach mało subtelnych dorobkiewiczów, którzy bardziej patrzą na rozwój swoich dochodów niż na rozwój nauki czy technologii. Ale obie strony mają dla siebie wiele do zaoferowania. Bo ostatecznie zwieńczeniem sukcesu nauki jest wdrożenie jej rezultatów w skali gospodarczej, a więc społecznej. Inaczej jest to robienie nauki w pustkę. I ten styk oraz jego sprawność jest kluczową sprawą. Gospodarka, jeśli proces jest sprawny, może na tym jedynie zyskać, pod warunkiem, że w nim uczestniczy od najwcześniejszych etapów, weryfikując pragmatyką kierunki rozwoju kreatywności pomysłów nauki. Z drugiej strony nauka też zyskuje, bo owoce jej pracy są aplikowalne, nie lądują na półkach, albo co gorsze nie są absorbowane przez kraje, które potrafią je wdrożyć.

No i państwo zaczęło się ruszać, a nie tak jak dotychczas ograniczając się do ściągania do kraju kolejnych wersji importowanych montowni, w dodatku przy zachętach zwolnień z podatków i pomocy publicznej, inwestowanej w to, że ktoś będzie gros swojej marży realizował u siebie za granicą. Właściwie to trzeba stwierdzić, że aktywnie zajął się tym rząd po 2015 rok, bo PiS dostał władzę również za to, że prawidłowo zidentyfikował konsekwencje pułapki średniego wzrostu. Jak było z operacyjną realizacją tego postulatu to już osobna sprawa. Ale zaczęło się identyfikowanie obszarów, w które warto inwestować, także tych znajdujących się w obiecującym trendzie, który wypada wzmocnić. Ciekawe są także inicjatywy „kół zamachowych” dla całych sektorów, dziwnie usilnie krytykowanych przez opozycję. Chodzi o duże przedsięwzięcia rozwojowe, które nie mają się skończyć jedynie zamkniętą inwestycją, ale stymulować rozwój całych branż na poziomie krajowym. Taką inicjatywą jest chociażby Centralny Port Komunikacyjny, który ma zdyskontować nasze położenie i dać impuls rozwojowy przemysłowi komunikacyjnemu, z niebagatelnymi społecznymi efektami niwelacji wykluczenia transportowego. Takim jest chociażby projekt Izera, samochodu elektrycznego, który pomoże przestawić ważny w skali europejskiej cały polski przemysł motoryzacyjny na innowacyjne tory zmiany technologii.

Wszystko może ładnie i pięknie, ale mnie martwi jedno. To, o czym pisałem na przykładzie Chin. Czy stać nas będzie na ciągłość realizacji wybranej ścieżki, jeśli zmienią się władze. Procesy gonienia innowacyjnych liderów to są wręcz kwestie rozmiarów pokoleń. A my tu mamy wojnę polsko-polską na pokładzie polskiej nawy państwowej. Trwa walka o ster i choć wioślarze pracują całkiem nieźle, to widać, że halsujemy, nie mogąc obrać kursu, bo okazuje się że to posiadanie steru jest priorytetem. I wioślarze się wysilają, widzą nawet, że kręcimy się w kółko, co dość zniechęca do wysiłków, zaś nie ma pewności, że przy perspektywie walczących o ster mamy świadomość jakiegoś kursu. Nawet jak już jakaś ekipa dostanie się do steru na dłużej, to ta walka co co najmniej cztery lata o to by utrzymać go w ręku jest tak absorbująca, że nikt nie patrzy na busolę, tylko przegania konkurentów. A jak już ma to w miarę ustabilizowane, to zastanawia się właściwie od początku: „to panowie, właściwie dokąd płyniemy”?

I to mnie martwi najbardziej. Bo mamy sporo dobrych kart i ich w tej powyższej sytuacji nie rozgrywamy. Pal licho to na co nie mamy wpływu. Mamy zasoby jakie mamy, położenie, które bywa naszym przekleństwem, a które możemy zamienić w atut. Ale to jak się tu sami urządzimy, jakie mamy prawo, podatki, sądy (ups… okazało się, że tu chyba nie do końca) – to zależy wyłącznie od nas. Kiedyś zapytał się mnie kumpel przy piwku co bym zrobił w gospodarce, gdybym został premierem. Odpowiedziałem, że dwie rzeczy: wróciłbym do ustawy Wilczka, czyli zderegulował gospodarkę, co uruchomiłoby spontaniczne i samoregulujące się mechanizmy wolnej konkurencji. I drugie to… popatrzyłbym się na rankingi przyjazności gospodarczej. W ich sposobie mierzenia zatopione są postulaty zmian. Porównują one ze sobą różne parametry, piksele, które składają się na obraz danej gospodarki. To ja bym każdy taki składnik wziął osobno i zobaczył dlaczego właśnie on ma taki wymiar u nas jakim ma. I poprawiłbym go w działaniu państwa. I wtedy nie tylko podskoczylibyśmy w rankingach, ale mielibyśmy rozpisany jasny plan co gdzie trzeba poprawić by było u nas lepiej. To taka moja „innowacja”.

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”                         

About Author

20 thoughts on “30.09. Polska a innowacje.

  1. Wszystko to racja, ale… bez zastąpienia obecnego (a jeszcze XVIII wiecznego!) systemu dziekańsko-profesorskiego na uczelniach wyższych (analogicznego do systemu ordynatorsko-profesorskiego w szpitalach) – nie mamy szans na rzeczywistą innowacyjność polskiej nauki.
    Miałem kiedyś gorzką przyjemność wysłuchania podczas jednej z konferencji naukowych prezentacji pani wicedyrektor (wicekanclerz? wicepreprezes?) amerykańskiego MIT.
    Tam obecnie już gra i buczy system gniazdowy stacjonarnego kształcenia – spośród studentów (z całego świata, uczących się i pracujących w liczbie ok 100 tysięcy ZDALNIE na MIT) wybierani są najlepsi, którzy OD RAZU rozpoczynając naukę – przydzielani są PROJEKTOWO, gniazdowo własnie do konkretnych projektów badawczych kierowanych przez konkretnych naukowców, zespoły i mentorów tychże studentów. Którzy dzieki temu już na studiach są współautorami przęłomowych wynalazków i opracowań.
    A MIT jest w pierwszym tuzinie najlepszych światowych uczelni. Zaś USA nadal znajduje się w czołówce państw jesli chodzi o postep technologiczny.
    Z XVIII wiecznym systemem na naszych uczelniach MOWY NIE MA w Polsce o tym, o czym Pan redaktor pisze… To jest bowiem system blokująco-pasożytniczy. Chodzi w nim niemal wyłącznie o podpinaniu się pod granty, z którego mało co wynika, bo systemowo uprzywilejowane są stare pie…doły, aby z tytułami… Nie bez powodu najlepsze polskie uczelnie w światowych rankingach znajdują się gdzieś daleko w piątej setce…

    1. Dokładnie tak!
      Dodam jedynie że kadry „naukowe” polskich uczelni uzupełniane są progeniturą, często równie tępawą jak wysoce utytułowani rodzice…

    2. Porównanie konferencji naukowych, uczelnia medyczna, opowiedziany przez uczestnika – naukowca, obrazek z przerwy między sesjami:
      'Zagranica’ – przy kawie studenci oblegają prowadzących, dyskusje, brak dystansu, każdy chce wykorzystać możliwość kontaktu na wydarzeniu.
      Polska – studenci przy swoich stolikach i bufecie, w swoim gronie. Prelegenci profesorowie – w swoim VIP-bufecie i VIP-towarzystwie. Profesorowie nie bratają się z plebsem, plebs z profesorami. Ta fala przechodzi potem na młodych lekarzy w szpitalach, potencjał w młodych śpi albo jest blokowany; gdy sami dojrzeją, powielają wzorce, konserwując zastane układy.

      1. Czyli klasyczna fala.
        Nawiasem mówiąc, na mojej uczelni (UW, lata 80. XX w) opowiadano anegdotę, jak to student egzaminowany odpowiedział egzaminatorowi (żeby było śmieszniej – nie na UW, a na SGGW).
        Egzaminator:
        – A wie pan, kto to student?
        -?
        -To takie g… które krąży i kluczy z dala od brzegu i nijak do niego nie może dobić.

        Na to student:
        – A wie pan, kto to profesor?
        – ?
        – A to takie g… które do brzegu samo dobiło i teraz przeszkadza w tym innym.

        I to chyba najlepsze podsumowanie tej polskiej „fali” w nauce, lecznictwie, szkolnictwie wyższym itd itp…

    3. Niestety ale z własnego otoczenia i doświadczenia w dużej mierze potwierdzam. Pewnie to zależy od uczelni i dziedziny ale w mojej specjalizacji (inżynieria budownictwa) system na polskich uczelniach jest zasadniczo feudalny. Mam paru znajomych, którzy robili doktoraty (nie każdemu udało się dobrnąć do końca) i potwierdzają, diagnozy przedmówcy.
      Sam miałem to szczęście, że studiowałem trochę za granicą i było to jak zderzenie z innym światem w kwestii współpracy biznesu z akademikami. Także w kontekście jak wyglądał proces pozyskiwania potencjalnych doktorantów – u nas doktorant jest traktowany często jak parobek – trzeba odrobić pańszczyznę na rzecz promotora/uczelni a potem dopiero zajmować się własnym projektem (i walczyć o jego finansowanie).
      Na zachodzie jak się ma sensowny pomysł i zagada profesora to dużo łatwiej o wsparcie finansowe i czas na jego rozwój. Pomijam już fakt, że doktorant traktowany jest jak partner a nie jak krnąbrny lennik (bo młody i życia nie zna…).
      Fakt jednak, że w dziedzinie budownictwa „innowacyjne” na chwilę obecną są albo badania o charakterze materiałowym albo w mierzące w rozwój oprogramowania usprawniającego sam proces zarządzania inwestycją. A branża ta niechętnie zmienia nawyki co utrudnia całą sprawę. Pozdrawiam i dziękuję autorowi wpisu za ciekawy tekst!

  2. Wszystko dobrze ,tylko nie pod ten obecny adres społeczeństwa . Każdy rozumny , myślący o Polsce obywatel tego kraju tak stawia sprawę jak Redaktor napisał . W tym pokoleniu ,ani chyba nawet w następnym, nie widzę żadnych szans na zmianę czegokolwiek .Żyją jeszcze całe tabuny żerujących pasożytów po komunie i Magdalence ,a następni są też już mocno spaczeni przez ten system nieuctwa ,nieodpowiedzialności ,bezkarności ,kombinatorstwa ,nieróbstwa i wszelakiej innej patologii władzy na wszystkich poziomach kształcenia i rządzenia .To dalej bardziej przypomina carską Rosję ,niż kraj rozwijający się .
    Najpierw trzeba mieć w kim wybierać do rządzenia krajem i ustanawiania praw.
    Wystarczy zrobić powojenną listę miłościwie nam panujących do teraz i ich zaplecza partyjne .
    Chciałaby obecna patriotyczna dusza do raju ,ale nie z własnej winy ugrzęzła w
    tym bagnie .To już nie jest społeczeństwo zrywu do walki.

    1. Niezupełnie.
      Tzn. całkowicie zgadzam się z Pana oceną tzw. elit rządzących i ich równie pasożytniczego zaplecza.
      Czy jest z kogo wybierać?
      Gdyby w jakiś sposób zablokować mechanizm negatywnej selekcji to by szybko okazało się że bystrych i przyzwoitych ludzi w Polsce nie brakuje.
      To czego im brakuje to szansy skutecznego działania.

  3. Porownanie z Chinami jest nietrafione. Tu decyduje wielkosc rynku. Kazdy chcial tam sprzedawac wiec godzili sie na transfer technologii. A jak chinczycy cos skopiowali to mieli gdzie to sprzedac u siebie. My nie mamy argumentow do stawiania warunkow bo Niemcy nie muszą u nas sprzedawac aut i nawet tego w excelu nie zauwazą. Jak my cos skopiujemy to gdzie to sprzedamy? Tak wiec Izera to chybiony pomysł. Bo kto to kupi?

  4. Witam i z tradycyjnym podziękowaniem dorzucę swoją staropolską trzygroszówkę…
    W krótkim felietonie poruszono znów kilka spraw, wymagających szerszego opisania i wyjaśnienia. Na co jak wiadomo nie ma miejsca w „codzienniku zaraźnym”…

    Poruszono wyżej dwa tematy: wynalazczość / innowacyjność, oraz „temat chiński”. Z tej racji, że Chinami interesuję się od połowy lat 70-tych, a przez ponad 10 ostatnich lat związany byłem z ruchem wynalazczym w naszym kraju, mógłbym tu wiele wyjaśnić.

    Nie będę się jednak rozpisywał, spróbuję krótko.

    Może zacznijmy od Chin kontynentalnych – Tajwan (Formoza) zostawiamy z boku. Pisząc o Chinach, trzeba mieć na uwadze, że jest to wielonarodowe, wielojęzyczne państwo, o skomplikowanej strukturze mafijno-klanowej. Nad tym konglomeratem interesów narodowo-klanowych znajduje się nadbudówka ideologiczno-polityczna. Składa się ona z dwóch przeciwstawnych i stale wojujących ze sobą sił: tak zwanego „komsomołu” – o ideologii stricte trockistowskiej i proamerykańskiej, oraz Partii Komunistycznej, która powstała później jak „komsomoł” i trąci ideologią stalinowską – w dobrym tego słowa znaczeniu. Obie te frakcje co jakiś czas idą na noże – patrz: „rewolucja kulturalna” za którą stali „komsomolcy-trockiści”, czy obecna „pandemia” – rozpoczęta przez komsomoł, a sprytnie wykorzystana przez Towarzysza Si do sporego wyczyszczenia struktur administracyjnych z trockistów.
    Na ogół istnieje „chwiejny rozejm”. W chwili obecnej rządzi oficjalnie Towarzysz Si i stojące za nim klany oraz wojsko. Ale może to się zmienić, bo zbliżają się wybory na stanowisko Pierwszego Przywódcy i akurat teraz niewyczyszczeni do tej pory komsomolscy gubernatorzy i administracja odpalają bombę nuklearna, likwidując zapasy węgla na składach elektrowni węglowych. Stąd nagłe problemy energetyczne w Chinach – tuż przed zimą i wyborami Przewodniczącego.
    Trzeba też dodać, że „komsomolcy” są „od zawsze” finansowo i rodzinnie powiązani z Partią Demokratyczną USA, jako niemal jej „przedłużenie”. I faktycznie – zmiany na stanowiskach najwyższych w ChRL następują synchronicznie ze zmianami Demokratów i Republikanów w USA. Komsomolcy zawsze dochodzili do władzy, gdy do władzy dochodzili w USA Demokraci.

    Jeżeli mamy powyżej nakreślony zgrubnie obraz sytuacji politycznej, to teraz przejdźmy do sytuacji gospodarczej. Do roku 1989 ChRL dysponowały potencjałem gospodarczym takim jak ówczesna Polska. My, dzięki solidurniom zaczęliśmy likwidować przemysł – a byliśmy 10 gospodarką świata, tymczasem Chiny weszły pod ścisły protektorat USA. Powiązano „iwana” (juana) z dolarem, przeniesiono tam produkcję z USA, dzięki ogromnym pieniądzom wysysanym z gospodarek krajów socjalistycznych i byłego ZSRR – z Polski wyssano co najmniej 200 mld ówczesnych dolarów. A najważniejsze – otwarto dla chińskiej produkcji rynek amerykański. Zniesienie ceł i wprowadzenie specjalnych przywilejów handlowych, zapewniło pewność produkcji i stały rynek sprzedaży. W zamian, Chiny stały się największym na świecie wierzycielem USA, skupując amerykańskie papiery dłużne (weksle).
    Przypomnę, że chińska gospodarka w latach 50-tych – to czyste średniowiecze, a raczej epoka kamienna. Europejski, przemysłowy wiek XIX przeszli w latach 60-tych – „wielki skok”.
    Ważne! Chińczycy nie potrafią być „innowacyjni”. Potrafią dobrze i dokładnie wykonywać powierzane proste prace. Gubią się przy kopiowaniu bardziej skomplikowanych rzeczy – vide: silniki lotnicze czy okrętowe. To ich odróżnia od Japończyków, którzy wcześniej szli dokładnie tą samą drogą: przeniesienie produkcji z USA, otwarcie rynków zbytu w USA i skupowanie amerykańskich weksli. Tak jak w latach 60-tych, produkcja japońska była na świecie synonimem „badziewia” tak na przełomie XX i XXI wieku produkcja chińska była synonimem poprzedniej o dwie-trzy dekady „japońszczyzny”. I dobrze wiem o czym piszę…

    Po tym bardzo długim wstępie, muszę napisać, że nie zgadzam się z Naczelnym, który sugeruje „chińską drogę rozwoju przemysłowo-innowacyjnego”. Tak ścieżka była możliwa w roku 1989, gdyby otwarto przed jeszcze istniejącą polską gospodarką rynek amerykański.
    Poszliśmy jednak drogą deindustrializacji, tracąc zdolności i umiejętności technologiczne w całych branżach, choćby elektronika, przemysł stoczniowy, obrabiarkowy, produkcja silników, turbin, lotnictwo…
    Już nawet nie chce mi się pisać o produkcji zbrojeniowej…

    Z całym szacunkiem dla Bostońskiej Herbatki, ale nie zgadzam się między innymi z tym:
    „A MIT jest w pierwszym tuzinie najlepszych światowych uczelni. Zaś USA nadal znajduje się w czołówce państw jesli chodzi o postep technologiczny.”

    Amerykanie całkowicie stracili zdolności produkcyjno-innowacyjne. Ja już nie mówię że nie potrafią zrobić silnika rakietowego, zbudować elektrowni atomowej… Leżą uwstecznieni o pół wieku niemal we wszystkich dziedzinach przemysłu! I wcale nie ma tam tak różowo z „wynalazczością i innowacyjnością”. Jest tak jak u nas, a nawet gorzej!

    A jak jest u nas? U nas jest tak, że od wielu lat ilość patentów zagranicznych mamy niemal taką samą jak Czesi! Znam trochę „ruch wynalazczy” w Polsce i dobrze wiem o czym tu piszę. Nie istnieje przełożenie pomiędzy patentem a jego wdrożeniem. I znam od podszewki bardzo nowoczesne firmy „polskie”, które wykonują rzeczy naprawdę „kosmiczne”, jakich nie wykonuje się nigdzie na świecie. Ale udział „polskiej pomysłowości” jest tam nieduży lub niewykorzystywany. Bo te „polskie firmy”, to są „polskie” gdyż znajdują się w naszym kraju. One realizują projekty biur konstrukcyjnych w USA, Szwajcarii, Niemiec, Danii. A nawet istniejące przy takich firmach biura projektowo-konstrukcyjne w niewielki stopniu wykorzystują potencjał niezwykle zdolnych, polskich konstruktorów. Wiem, widziałem, pracowałem w takiej firmie.
    Siedząc w „polskich wynalazkach”, mógłbym tu dużo napisać i opisać, jak zdolnych i pomysłowych mamy rodaków. Ale nic z tego nie wyniknie, dopóki nie będzie „ssania przemysłu” na polskie innowacje. A tego „ssania” nie będzie, bo nasz przemysł ma być jedynie „montownią”. Bez upaństwowienia lub odbudowania państwowego przemysłu, i bez odtworzenia doskonałego systemu jaki był w PRL, niestety, ale będzie tak jak jest. Rozwój i postęp zależeć będzie jedynie od wąskiego grona „amatorów” i ludzi z pasją, którym zabrano „system wdrażania innowacji”…

  5. Zderzak Łągiewki, paliwo z recyclingu Hańderka, perowskity, wiatraki wertykalne, silnik na wodę…czy ostatnio lek antyrakowy m-RNA…długo tak mogę wyliczać, tylko po co?
    Polska innowacyjność ma się całkiem dobrze. Wystarczy wygooglać by dowiedzieć się jakie cuda
    Polacy w garażach wymyślają. Nie ma kogo podganiać. Wystarczy nie przeszkadzać, a niestety takich co przeszkadzają w innowacyjności jest, w stosunku do Polaków szczególnie, od metra.
    Nasze pomysły są albo stopowane albo podkupywane przez korporacje zachodnie …a potem dowiadujemy się że taki np BioNTech wymyślił szczepionkę …a to wymyślili, nasi! Tylko MUSIELI sprzedać pomysł. Wynaleźć? Proszę bardzo, pod warunkiem że Ameryce to nie przeszkodzi w biznesach.
    Co do Chin. Czytam wczoraj, że większość fabryk zaczęła pracować tylko 3 dni w tyg. z powodu kryzysu energetycznego i reglamentacji prądu… Żegnajcie ajfony, baterie, żarówki i tanie ciuchy…
    Żegnaj komunalny kapitalizmie.
    Reset to reset.

    1. Zamierzam w końcu doprowadzić do końca mój ostatni wynalazek i publicznie odciąć druty z Zakładu Energetycznego i zaczopować rurę z gazem. To moje autorskie rozwinięcie genialnego pomysłu największego wynalazcy ludzkości – moim zdaniem – Polaka z Wielkopolski, Hoene -Wrońskiego…

      Moje wynalazki – jeden opisany w Wikipedii – mogły by zakończyć problemy energetyczne w skali planetarnej a może w końcu dać nam środki do podboju kosmosu?
      Ale widzę że w obecnym systemie nie jest to możliwe. Może moje wnuki będą mogły skorzystać z moich wynalazków?

    2. Akurat takie innowacje istnieją i to od tak dawna że już dawno przestały być innowacjami.
      Nie są jednak zbyt rozpowszechnione z powodu oporu materii w postaci tępogłowych fachowców z całej palety zawodów budowlanych.
      Jak nazywa się ta innowacja?
      Budownictwo pasywne.
      Z powodu braku zrozumienia na czym naprawdę ono polega przypisano mu gębę budownictwa bardzo drogiego. Jednak jest to bzdura rozpowszechniana przez tłuków w celu zniechęcenia potencjalnych klientów pana budowlańca.
      Bo „nie daj Boże” taki by zechciał dom pasywny i wtedy dopiero by się narobiło. Trzeba by tu kur bankiwa taki mu postawić, a tu się nie ma zielonego pojęcia jak!
      W rzeczywistości jest to kwestia tego jak (czyli wiedzy) a nie za ile.
      Teza o wyższych kosztach budowy domu pasywnego ratuje się jeszcze trochę w przypadku pojedynczych domów jednorodzinnych, jest to 5-10% wyżej niż tzw. standard wg obowiązujących warunków technicznych, jednak na etapie użytkowania ten niewielki wzrost bardzo szybko się zwraca.
      Jeszcze lepsza relacja jest w przypadku budynków wielorodzinnych i użytkowych różnego rodzaju. Tutaj nawet koszty budowy przemawiają za budownictwem pasywnym.
      Jednak opór materii w postaci tępogłowych budowlańców i urzędników jest tu decydujący.

  6. Za „najbardziej optymalny” prof Kozubski wyrzucał z sali powtarzając że: optymalny to najlepszy z możliwych, mając średnie powinniście to już wiedzieć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *