5.04. Akcja-deregulacja

1
dereg

5 kwietnia, wpis nr 1349

Zapraszam do wsparcia mego bloga

Wersja audio

Promocja mojej książki. Zapraszam do lektury!

kod promocyjny: elity10

Byłem ostatnio na konferencji. Konferencja, jak to konferencja, czasami trudno oprzeć się wrażeniu, że odbywa się jakiś rytuał, wszyscy mniej więcej wiedzą kto co powie, albo co się stanie. Jeśli tak jest, a jest tak coraz częściej, to widać, że nie o wiedzę tu chodzi, czy wymianę informacji, ale właśnie – o jakiś rytuał. Co do wymiany informacji to można założyć, że albo jest ona dla widowni znana, albo mało istotna. Zaś co do wiedzy to już jest inaczej: jeśli przyjąć, że wiedza ma polegać nie na znajomości faktów (bo to jest informacja), ale na uchwyceniu istoty zagadnienia, to i wiedzy w takich spotkaniach coraz mniej. Zaraz dowiodę.

Akcja – deregulacja

Konferencja była o modnym ostatnio terminie – deregulacja. Pojęcie to ostatnio wygrzebał spod stosów papierów premier Tusk, który publicznie zaprosił do współpracy przy opracowaniu deregulacji prezesa Brzoskę, którego zwabiono na spotkanie z premierem, co to ogłosił (co, już zapomnieliście?) wielki program otwarcia rozwoju Polski. Sam premier ponarzekał na przeregulowanie gospodarki, i jako wyraz chyba ekspiacji za grzechy administracji, poprosił by prezes Brzoska stworzył we współpracy z ciemiężonymi przedsiębiorcami listę deregulacji. Tu od razu się zastrzegł, że nie żeby takich pomysłów co to by zaraz wymagały jakichś ustaw, co to, to nie. A więc widać było, że kwestia jest raczej interwencyjna, nie na poziomie jakichś systemowych rewolucji – ot, coś się tam zmieni w okólnikach i tyle.

Dla Tuska to już tak z trzecie podejście do przedsiębiorców. Główną tajemnicą sceny politycznej w stosunku do przedsiębiorców jest traktowanie ich przez klasę polityczną jako niewyodrębnionej co do interesów grupy społecznej. Przedsiębiorca od zarania III RP odziedziczył pielęgnowany jeszcze za PRL-u wizerunek cwaniaczka w białych skarpetach i nałożonych na nie mokasynach. Dorobkiewicza, który nie wytwarza niczego oprócz grabieży ciężkiej pracy robotnika, zaś bogaci się wyłącznie dzięki oszustwu. W takim traktowaniu mieliśmy tu do czynienia z dyszlem pary społeczeństwo-politycy. Społeczeństwo mamy w zasadzie zazdrosne, choć i do przedsiębiorczości, ale tylko na początku cudu Balcerowicza, pchało się gros młodych, teraz im tu już przeszło znakomicie. Politycy, wyposażeni w odziedziczoną armię urzędniczą badylarzy też nie lubili – nie dziwota: nic o tych przedsiębiorcach nie wiedzieli, zaś transfer z biznesu do polityki to była rzadka przygoda, chyba, że komuś ten biznes nie wyszedł. Ten się sprawdzał wtedy w polityce.

Politycy wiedzą, że przedsiębiorcy to stado samców alfa, którzy w dodatku uważają – jak to w klientelistycznym środowisku – że lepiej wydeptać sobie indywidualne ścieżki dojść, niż walczyć o rozwiązania systemowe. Bo te… dawałyby równe szanse również ich konkurentom, a tak, jak się wydepcze własne dojścia, to się ma (tu – quasi systemową) przewagę rynkową. Do tego dochodzi fundowana również przez władzę historia, nauka, że lepiej siedzieć cicho. A tak to cię zauważą i dogną w zamęcie prawnym, gdzie przepisów jest bez liku, trzeba tylko do nich dopasować dowolnego człowieka, ofiarę bezradną w takim gąszczu. Miks tych dwóch postaw – indywidualizmu i obawy by się nie wychylać powoduje smutny fakt – przedsiębiorcy nie głosują jako grupa społeczna, która broni swoich interesów, ale głosują podle szwów wojny polsko-polskiej. Są więc dla rządzących środowiskiem nieistniejącym, na które wystarczy tylko standardowy zestaw plemiennych haseł. A więc specjalnie nie trzeba się tu męczyć.

Politycy dla przedsiębiorców

Są jednak pewne momenty gdy rządzący udają, że coś tam dla tych przedsiębiorców chcą zrobić, skoro oni sami dla siebie nic zrobić nie chcą. Wtedy nadaje się do nich subtelne przekazy. To nadając do nich (a to ze 2 miliony ludzi, z rodzinami jeszcze drugie tyle), że pociśnie się ich największych konkurentów czyli wielkie korporacje, przymuszając je do płacenia jednak podatków (niech by mały tak się migał jako one, to by następnego dnia nie zobaczył!) PiS dostał władzę. Tego nie dowiózł, co mu przed wyborami na uśmiechniętą Polskę wytknął Tusk. Miał papiery, bo przed wyborami PiS samobójczo zafundował biznesowi Polski Ład.

Z obietnicą likwidacji tego panoptikum Tuski dostały głosy przedsiębiorców, ale tego też nie dowieźli. W końcu Polski Ład był od łupienia prywaciarzy, a więc było to dziedzictwo i haniebne, i… wygodne, bo kasa dalej płynie, zaś można za to zwalić winę na… PiS. Nic się nie działo, szczególnie w związku ze składką zdrowotną, ale przed wyborami do samorządu i do europarlamentu wyszedł minister finansów i Leszczyna od zdrowia i zaproponowali całkiem sensowny projekt składki, który… nie przeszedł. Okazało się, że – przypadkiem, oczywiście – akurat tu koalicja nie doszła do porozumienia i projekt upadł, ale o tym się dowiedzieliśmy po znowu zwycięskich wyborach. Do nich – wszystko było ok, dla przedsiębiorców. A do uchwalenia tej składki wcale nie trzeba było koalicji, bo projekt poparłyby i PiS, i Konfederacja, a więc była przestrzeń do ustawienia porządnie składki. Ale widać nie o to szło. Chodziło o to, by coś tam badylarzom obiecać, na co się ci znowu nabrali. Teraz idą wybory na Trzaska i trzeba było wrócić do tematu, by pokazać, że się robi dobrze przedsiębiorcom, tym razem za pomocą prezesa InPostu. Ale zaraz wrócimy do tego ruchu, teraz – hop, wróćmy do konferencji, od której zaczęliśmy.

Deregulacja czy symplifikacja?

Konferencja była ciekawa z racji swego podejścia. Tam ogłoszono, że nie chodzi o deregulację, ale symplifikację. Czyli nie chodzi o to, by wyciąć jakieś regulacyjne bzdury, co samo z siebie niewiele znaczy, ale by uprościć administrację w ogóle, nie tylko w zakresie deregulacji, tu podrozumiewanej, sfery przedsiębiorczości. A więc zajęto się i obywatelem w urzędzie, i kwestią podatków, ale nie tylko w ujęciu gospodarczym. Jednak miałem wrażenie, że jestem incydentalnym świadkiem rytuału znanego uczestniczącym, że trzeba odbyć to teatrum. Bo wytworzyła się bardzo dziwaczna sytuacja.

Na sali siedzieli regulatorzy, którzy narzekali na… nadmiar regulacji. A więc było jak ze stróżem, który narzeka, że jest brudno na podwórku, które ma sam co dzień sprzątać. Czyli był to układ wsobny – tzw. sfera społeczna postulowała zmiany pokazując coraz bardziej bzdurne rozwiązania, zaś ich współautorzy kiwali głowami, nawet z uśmieszkiem – jakie to wszystko bzdurne i głupie. Wychodziło, że wszyscy się bawią nieźle, ale nic z tego nie będzie, gdyż sfera sprawcza nie przyznawała się ani do autorstwa takich bzdur, ani – siłą rzeczy – nie wykazywała się inicjatywą do zmiany. Ot, gąszcz bzdurnych przepisów traktowany był jak jakiś żywioł, poza siłami ludzkimi, które nie mogą tego powstrzymać, taki deszcz regulacji spadający z kosmosu.

Nie „co”, tylko „jak”?

I głównym problemem, poza tą systemową bezradnością i dystansem autorów do własnego dzieła, był odwieczny kanał, w którym lądują wszelkie tego rodzaju inicjatywy. Na wszystkich tego rodzaju spotkaniach odbywa się powtarzalny rytuał – powstają jakieś mniejsze lub większe listy postulatów, raz to środowiskowe, raz to branżowe, jakieś wycinki, fragmenty, skrawki. Nikt nie odejdzie od tego płótna patchworkowych łat na łacie, by zobaczyć całość obrazu, zdefiniować jego ramy, zbadać kanwę, na której to wszystko ma się trzymać kupy. Ot, skoki od prawa farmaceutycznego do podatkowego, potem – hyc na budowlankę, by skończyć na procedurach obsługi obywatela w urzędach. Takie łatanie na i tak już od wieków łatanym obrazie.

Nikt się nie pyta: jaki był mechanizm powstania takiego gąszczu? Że trzeba pójść po tych milionach nitek do kłębka. Bo tylko wtedy można zobaczyć jak to się stało, kto to robił, w jakim celu komplikował rzeczywistość. Tylko tak można oddzielić niewątpliwe plewy od pożytecznych rozwiązań. Można też dojść do kłębka, czyli istoty: od czego, jakiego początku zaczęły nawarstwiać się regulacje. Ten kłębek jest znany. Była to ustawa Wilczka, która na przełomie 1989 roku dała Polsce dwie, wtedy wydawało się rewolucyjne, ale i w dzisiejszych czasach tak samo radykalne prawdy oczywiste: 1. każdy może prowadzić działalność gospodarczą i 2. w gospodarce wszystko jest dozwolone, poza tym, co jest zabronione. Tu następowała lista działalności zabronionych, których było kilkanaście na krzyż. I to nie były jakieś wielkie sektory – ot, agencje ochrony, czy produkcja trucizn.

Cała historia regulacji w Polsce, to dodawanie przez system punktów na liście działalności zabronionej pod rygorem uzyskiwania koncesji, licencji czy zezwoleń. Wilczek został obudowany tak, żeby z jednej strony zwiększyć władzę administracji, z drugiej – poprzez lobbowanie interesów – zamykać obszary, gdzie uwłaszczona nomenklatura uzyskała już swoje monopole, po to, by nikt nowy tam nie wlazł. Ustawa Wilczka to ten kłębek, z którego rozwidlają się już całe sieci, w które złapał się polski biznes. Tego się szuka w tych deregulacjach, a znaleźć łatwo, idąc tylko tropem przyrastania kolejnych przepisów. Nie ma się co męczyć z wymyślaniem postulatów, trzeba tylko pójść tą ścieżką wstecz.

I inicjatywa prezesa Brzoski ma takie cechy. To znaczy znowu powstanie jakaś lista postulatów, łat do kolejnej wersji gospodarczego patchworku. Do oprawienia w ramki i powieszenia na ścianie. Donaldowi to potrzebne, by – tym razem własnymi rękami – biznes miał poczucie, że coś sobie załatwił. Prezes InPostu sprytnie od początku nie chce się wystawić na taką instrumentalną pułapkę, dlatego swą inicjatywę nazwał „Sprawdzamy”, czyli – my zrobimy swoje, ale sprawdzamy ochotę do realizacji tych postulatów przez rząd. A więc wiadomo jak będzie – znowu odbędzie się ten sam rytuał, tylko z wątkiem współuczestniczącym, wytworzy się wrażenie jakichś prac w ważnych kierunkach. Wyniki przyjdą może przed wyborami, ale ich wdrożenie to już po wyborach, a więc weryfikacja intencji nastąpi po akcie wyborczym, będzie więc działaniem tylko na pokaz. Każdy zrobi swoje, rozejdzie się do domów, tylko w Belwederze ma zasiąść ten, co ma zasiąść.

Bo tu nie chodzi o lepsze lub gorsze listy postulatów i pomysłów na deregulację, tylko o cały obraz, nie jego poprawki poprzez łatanie. Ten obraz to kwestia decyzji politycznych, systemowego odejścia od postaw sprzyjających regulacji i przywrócenia wolnorynkowych mechanizmów, zamiast przepisów, które hamują rozwój. Ale równie ważna jest jeszcze jedna sprawa – powiedzmy, że wiemy (choć to wątpliwe dla koherencji całego układu) co chcemy zmienić, wiemy też jaki ma być końcowy obraz, tylko nikt, dosłownie nikt nie zajmuje się sprawą naczelną: jak to zrealizować? Po projektach i naradach zostają jakieś postulaty, ale nikt nie mówi jak to wdrożyć. Mamy jakichś Palikotów, co to stają na stercie papierowych regulacji, jakieś pomysły 5 za jeden, czyli likwidacji pięciu regulacji jeśli chcę się wstawić jedną nową. Nic z tego nie wynika. Takie projekty administracja bierze spokojnie na klatę – nie takie ruchy się już przeżywało i nic się nie działo bez jej woli i wiedzy.

Dieta Dąbrowskiej-Muska

Tu trzeba inaczej. Kiedyś za namową znajomej zapisałem się na program diety pani doktor Dąbrowskiej. Było to w Karpaczu. Clou sprawy polegało na odstawieniu wszystkich szkodliwych rzeczy, łącznie z cukrami i białkami. Schodziło się na warzywa i niezbędne minerały – głodowaliśmy. Przez pierwsze 2-3 dni organizm się jeszcze bronił, w nadziei, że to chwilowe, schodził na niższe obroty, łącznie z mgłą mózgową. Ale jak po tym okresie zorientował się, że to na poważnie, przerzucał bieg na samoodżywianie się. Po prostu zaczął w sobie szukać zapasów do użycia w celu przeżycia. I, co ciekawe, w swej mądrości zabierał się za wszelkie złogi i syf, bez którego spokojnie sobie radził, a które to czynniki zgromadził w sobie w czasie nieprawidłowej diety. Na turnusie było widać jak to działa. Reumatycy, poważnie, odrzucali kule, cukrzycy skakali pod niebo oglądając swoje wyniki. Nawet rakowcy zaczęli się uśmiechać. Działało.

Drugi obrazek – do jakiegoś departamentu w USA wchodzi grupka dwudziestoparolatków. Nic nie kumają co to za instytucja, ale zadają jakieś dziwne pytania, których do tej pory danej administracji nikt nie zadawał: a po co to jest? A ile to kosztuje? A co by się stało, jakby tego nie robić? To któraś z ekip tzw. DOGE, czyli instytucji powołanej pod przywództwem Elona Muska, która ma przetrzepać administrację USA, redukując jej koszty i ułatwiając życie obywatelom i biznesowi. Przez pierwszy okres oni tam się interesowali, dopytywali, ale okazywało się, że administracja mówiła, że wszystko jest oczywiście niezbędne, a każda zmiana oznacza katastrofę w dostarczaniu właśnie tej usługi publicznej. Królował z jednej strony imposybilizm, z drugiej ludzie, którzy byli z zewnątrz i albo bali się robić ruchy drastyczne, albo wycinali rzeczy witalne dla danej instytucji.

Postanowiono więc inaczej – nie będziemy zaglądać w procedury, bo niewiele o nich wiemy, zaś administracja może nam na milion sposobów uzasadnić niezbędność istnienia danych procedur i całych departamentów. Przeszło się więc na „dietę Dąbrowskiej”: obcięło się żywienie na wejściu do instytucji, redukując jej budżet. Czyli mieliśmy czarną skrzynkę jakiejś usługi publicznej, na wejściu jakąś kasę za realizację zadania i na wyjściu jakąś usługę publiczną. Do tej pory odbywało się grzebanie w czarnej skrzynce. Nowi nie wiedzieli o co chodzi, twórcy skrzynkowych rozwiązań tłumaczyli, że usunięcie nawet jednego drucika to zwarcie całego systemu, na co nowi musieli się zgodzić, bo nikt oprócz administracji nie wiedział co to za gęstwina w tej skrzynce. A tu trzeba było zrobić to, co zrobiono – DOGE zaczął od tego, że obcinał takiej instytucji dożywianie na wejściu i wymagał na wyjściu i tak dostarczenia usługi publicznej. Tym, jak to dowieść miała się zająć sama administracja, bo to ona wiedziała jak wyciąć swe złogi wewnętrzne, by się wyrobić za zredukowaną kasę na dowiezienie na wyjściu tego, na co się umówiliśmy.

Sprawa się więc upraszcza, nie trzeba włazić w tysiące procedur, sama struktura ma się wymyśleć od nowa, my zaś tylko patrzymy na wyjście. A trzeba nam wiedzieć, że jest co obcinać. Od dawna administracja objawia tendencję do samoistnienia. Staje się wielkim biurowcem wzajemnych procedur, tak wewnętrznie powiązanych, że świat zewnętrzny jest jej już coraz mniej potrzebny. Czyli jest wsobna, robi w tej czarnej skrzynce w gruncie rzeczy na samą siebie. Widać to, jak się przyjdzie do urzędu: petent jest tam wręcz elementem zbędnym, przeszkadzającym w pracy. W końcu strefy obsługi petenta, to tylko parę okienek – nad nimi szumią całe piętra pań, co to piszą do pań piętro wyżej, albo i do innych pań w innym biurowcu, w innej dzielnicy. Redukcjonistyczny system DOGE zadając pytania „a po co to?” doszedł już do takich rozwiązań, że przystąpiono do likwidacji całego federalnego departamentu edukacji: jak się potrząsnęło tą czarną skrzynką, to się okazało, że nie ma się co martwić co jest w środku, bo wyszło, że to co na wyjściu jest tak słabe i szkodliwe, że nawet lepiej się w ogóle bez tego obejść.

Wyciąganie się z bagna

I bez takich prostych, acz skutecznych rozwiązań, będą się odbywały bez końca takie narady, będzie o informacji, nie zaś o wiedzy, czyli obędzie się bez wyciągnięcia z faktów istoty zagadnienia. Będą się mnożyły listy postulatów pisane na Berdyczów, przeciwko regulacjom, podpisywane przez tych regulacji autorów. Zadanie reformy będzie się oddawało w ręce administracji, a ta, by się zreformować, musiałaby, jak baron Munchausen – wyciągnąć się sama za włosy z bagna. A nad tym wszystkim będzie wisiał wyłącznie PR, by opędzlować przed kolejnymi wyborami którąś z potrzebnych do wygrania grup społecznych. Bez rozwiązywania konkretnych problemów, bo na końcu nikt nikogo nie będzie trzymał za słowo, gdzie sprzeczne obietnice znikają jak internetowe rolki dzień po objawieniu, w krótkiej pamięci podręcznej suwerena, wypełniając co dzień pustkę po wczorajszym przekazie. I nikt nie powie, panie prezesie – sprawdzamy… 

Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

About Author

1 thought on “5.04. Akcja-deregulacja

  1. Trudno o trafniejsze sformowanie:

    „Politycy wiedzą, że przedsiębiorcy to stado samców alfa, którzy w dodatku uważają – jak to w klientelistycznym środowisku – że lepiej wydeptać sobie indywidualne ścieżki dojść, niż walczyć o rozwiązania systemowe. Bo te… dawałyby równe szanse również ich konkurentom, a tak, jak się wydepcze własne dojścia, to się ma (tu – quasi systemową) przewagę rynkową.”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *