7.11. Infantylność fajnopolaków
7 listopada, dzień 980.
Wpis nr 969
zakażeń/zgonów
130/0
Dziękuję za wsparcie i proszę o kontynuację zbiórki, jeśli podobają Ci się wpisy i/lub cały blog
Wersja audio wpisu
Ja już mam dosyć pisania, że mam dość. Dość tego poziomu „uprawiania” polityczki, jaką ta ważna sfera stała się w Polsce. Po dyżurnej plemienności, o której pisze już każdy, jako o naczelnej wadzie wrodzonej wychodzi jeszcze jedno – infantylność.
Wiadomo, jak ich określa redaktor Michalkiewicz, bezkompromisowi dzierżawcy monopolu na patriotyzm z natury rzeczy nie mogą być niepoważni. Wprost przeciwnie, tu ma być na serio, choć często ten sos ociera się o poziom żenady. Za to opozycja infantylnieje całą gębą.
Wytropiłem źródła. To jest fajnopolactwo i udało mi się namierzyć prapoczątki. Otóż kiedy minąłem się w obrotowych drzwiach Axla z redaktorem Lisem, gdy ten wszedł do nowego wydawnictwa, jako naczelny Newsweeka, przyniósł on ze sobą pomysł, którego nie zdążył zrealizować w tygodniku Wprost, z którego się przesiadł. To był pomysł akcji „Fajna Polska”. Były jakieś wlepki, koszulki, mokry sen marketingowy naczelnego. Pomysł był na miarę czasów. Właśnie szło Euro 2012, mieli się zjechać jacyś cudzoziemcy, warto było pokazać optymistyczną twarz Polaka, a także uzgodnić między rodakami ciepło-wodno-kranowy poziom wspólnych wartości. Że żadne tam „czyja jest Polska?”, prawo-lewo, ale że jest (i będzie) po prostu fajnie. Taki końcowy kompromis po wojnie Polaków, rozejm na warunkach lisich.
Potem, jak to w Polsce, gdzie wychodzi jak zwykle, wszystko poszło niefajnie. Do pomysłu zgłosił się tygodnik Wprost, wszak to jego pracownikiem będąc były naczelny pracował nad tym projektem, co wynieść miał do wrażej konkurencji. Odbyła się seria malowniczych procesów sądowych i nikt na tym nie skorzystał (też typowo niefajnopolackie), a miało być tak pięknie.
Piszę o tym, bo pomimo fiaska akcji, jednak pewne postawy pozostały. Oczywiście były one obecne i wcześniej, ale brakowało im nośnej nazwy, obróconej później wniwecz przez prawaków – fajnopolactwa. Dziś ta fajność ma właśnie taki odcień infantylności. Na fejsbukowym wpisie dwa zdjęcia: na jednym stoi Tusk z żoną, na drugim Trzaskowski ze swoją żoną siedzi. Pod wpisem tysiące komentarzy: że jacy oni fajni, że tak po prostu siedzą albo stoją i że to inna jakość, inni ludzie, inni niż wiadomo kto.
Ja się zacząłem zastanawiać o co kaman. Jak się można jarać takim czymś, co w tym nadzwyczajnego, nad czym miałbym się rozpływać? A tam się rozpływają jakieś profesorskie tuzy, rozlega się cmokanie, ochy, achy, że cud jakiś. Począłem się zastanawiać co to za paranoja i wyszło mi, że tu chodzi o kontrast: tu dwie normalne pary (ale czaaaaad….), a tu (niewidzialny podmiot liryczny), czyli nie pokazany, ale domniemany Kaczor, pewnie z kotem, bo przecież nie z żoną. Oni tam prywatnie, zdjęcia zrobione, bo akurat przechodził fotograf z tragarzami, a kto widział prywatne zdjęcia Prezesa? Cały czas otoczony kordonami policji, a tu po naszej stronie, to i można spotkać Tuska na ulicy z torbami (z Biedronki?), jak niesie zakupy.
Albo że w Maku je hamburgery. No, swojak. Po prostu nasz człowiek (w Warszawie), wyluzowany, można podejść i zagadać, a Kaczor to pewnie nie wie co to McDonald’s, a jak by wiedział, to i tak by się do Maka z tą całą swoją ochroną nie zmieścił.
Ważny jest też aspekt przynależności. No bo jak my fajni, zaś nasze idole normalne, to znaczy, że tamci to niefajni, zaś ich bożkowie – świry. Tam spocone faszokatole, bezzębne Janusze z Polski C, u nas nie żeby tam Himalaje, ale właśnie normalnie, zwyczajnie, wreszcie bez tego garbu polskich obciążeń. W oczekiwaniu na uznanie Europy, że ten polski koszmar nienormalności się wreszcie skończy. A więc należymy do lepszej, normalnej części społeczeństwa, a tylko demokracja zmusza nas do przebywania (na razie?) pod jednym dachem z wariatami, za co po zwycięskim przejęciu władzy „silni ludzie” wystawią rachunki.
To pokazuje poziom polskiej „debaty”. Program opozycji jest ustalony, ma dwa punkty i oba siedzą tam: liderem ma być Tusk jednej listy i ***** ***. Tyle wystarczy. Tu się decydują nasze losy, wojna, Panie, czopują na wieki kopalnie, inflacja szaleje, a my – że Kaczor nie ma baby, ma za to przydeptane buty, albo znowu coś naplótł, jak o tym, że dzieci nie ma, bo mamy „dają sobie w szyję”. Jak z (tym razem pijanymi) dziećmi.
I znowu rwetes na „ważny” temat. W internecie pełno selfików pijących matek, by pokazać, że Prezes się myli. Że można i w szyję, i z dziećmi. Deklaracje demografów, że to bzdura, psycholożek, że to krzywdzące. A wredne prawaki puszczają filmiki sprzed roku z audycji tvn, że on ci z rok temu, toczka w toczkę mówił to samo co Prezes. I tak się bawimy. W Polskę.
Jednak to jest jakaś paranoja. To się nazywa triggerowanie, czyli odpalanie cudzej reakcji w pożądany sposób. I to takiej reakcji, że „pociągnięty za spust” sam już się odpala i bez zewnętrznych bodźców jedzie dalej. Ja nawet mam słabsze mniemanie o wyrachowaniu w tym względzie Kaczyńskiego. On nawet tego nie musi robić z rozmysłem. Po prostu coś tam chlapnie, bo objazdów dużo i często trzeba z głowy gadać i gadać, zaś opozycyjni egzegeci towarzyszący muszą znaleźć na niego jakiegoś soundbite’a, bo ich inaczej z roboty wyrzucą. I ci znajdują – i rusza gotowa karawana mieszaniny ekspertów, oburzonych działaczy dobranych „w sprawie”, w końcu dyżurnych autorytetów „na każdy temat”, no bo skądeś te tematy muszą przyjść, a po stronie opozycji tylko ***** ***. Lud społecznościowy to bierze jak swoje i, aby zyskać oryginalnością na zasięgach – eskaluje ten przekaz w wariantach już odjazdowych. Spirala rozkręca się w górę i początkowi rozkręcacze lądują na pozycjach moderujących i centrowych.
Może to i socjologicznie czy medialnie ciekawe zjawisko, ale to dno polskiej debaty. Coraz częściej dochodzę do przekonania, że długoletnie traktowanie obywateli jak dzieci przynosi efekty. My się wręcz domagamy takiego poziomu. Młodzieży, do której modlą się starsi za własne winy, w to graj, zaś my dojrzalsi (?) zachowujemy się jak stetryczali starcy – mamy coraz więcej odruchów wręcz niemowlęcych, zanurzenia w reakcjach ze wspomnień jak ssaliśmy kciuk nowej III RP, która okazała się w rzeczywistości smoczkiem okrągłostołowego dealu zawierzonych autorytetów. A kto by się chciał budzić z takiego snu, kiedy wszystko było takie… fajne?
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
Ja to się cieszę że prezes (po angielsku president) dalej jeździ i gada różne rzeczy. Bałem się że moje rodzinne miasto będzie długo pamiętane jako miejsce gdzie zapowiedział niedobre pomysły a tu nowe opowieści wszystko dawno przykryły ;).
Nieprzyjemnie jest budzić się z kolorowych snów. No bo my tu chcemy sobie w końcu posłuchać relaksujących, wprowadzających w przyjemne otępienie kołysanek, jacy to jesteśmy fajni, nic nam nie grozi, woda w kranach ciepła (dzięki rosyjsko-niemieckiemu gazowi, a w przyszłości niemieckim panelom słonecznym i wiatraczkom), tylko pozamykamy te brudne kopalnie, zjemy na deser orła z czekolady i możemy sobie leżakować. W Unii będą się za nas o wszystko martwić, jesteśmy w Europie, tylko musimy im przekazać nadzór nad sądownictwem i całą resztą, żeby mogli dobrze rządzić.
I drzemiemy sobie w letargu tacy piękni, fajni i kolorowi (tzn. drzemalibyśmy, gdyby nie ta wstrętna prawica, zakała naszej społeczności). Aż tu nagle wpadają do naszej sypialni te prawaki w zabłoconych (fuj!) szarozielonych mundurach, z jakimiś opaskami na rękawach (bezguście i żenada, wogóle tu nie pasują) i krzyczą, że Historia wcale się nie skończyła, Niemcy i Rosja wcale nie śnią o naszym wspólnym szczęściu, jak my, tylko mają te same geopolityczne cele co zawsze. I specjalnie nas usypiają, żebyśmy im oddali energetykę, sądownictwo, niezależność, wszystko. A kto nie będzie tego bronił, ten jest janczar, sprzedawczyk i V Kolumna. A ostrzegali nas przed tymi wrednymi krzykaczami w swoich kołysankach, ostrzegali…
Podobno dużo trudniej przekonać człowieka że został oszukany, niż go oszukać. Bo najpierw musiałby przyznać, jak gigantycznie dał się, nomen omen, oszwabić. Zakwestionować własną nieomylność.
To była taka scenka z gigantycznego (kilkudziesięciomilionowego) Domu Dziecka dla sierot po elitach wymordowanych w Katyniu (na Syberii, w Auschwitz, pod Monte Cassino etc.). Pod łaskawym nadzorem dobrych wujków, najpierw z Moskwy, potem przejętym przez tych z Brukseli, którzy wspaniałomyślnie zgodzili się zarządzać w ich imieniu dziedzictwem ich przodków. Wbrew wrednej grupie niewdzięcznych i wiecznie niepokornych wichrzycieli. Scenka do śmiechu, ale jak mówił Pan Majster z najsławniejszego skeczu PRL-u – było i skończyło się. Dalej jest poważnie… im dalej, tym poważniej.