8.07. Mamy prezydenta. Na Maxa.
8 lipca, dzień 127.
Wpis nr 116
zakażonych/zgonów/ozdrowień
36.689/1.542/24.878
Poznałem Maxa Kolonko w 2008 roku gdy pracowałem jako wydawca Newsweeka. Wymyśliłem, że na fali jego popularności – będzie twarzą naszej akcji „Angielski na Maxa”, dołączania co tydzień do wydań tygodnika płyt CD z lekcjami angielskiego. Wydania z płytami wtedy dobrze schodziły w kioskach, zaś Kolonko zaczynał być coraz bardziej popularny w Polsce dzięki swoim korespondencjom telewizyjnym z USA. Był tym kogo szukałem: młody, dynamiczny, kojarzący się z „fajnymi” Stanami, „nasz człowiek” w Nowym Jorku, który z lekkim „amerykańskim” akcentem wpuścił trochę amerykańskiego stylu do koturnowej telewizji. Max był twarzą kampanii i zapowiadał poszczególne odcinki.
Wyglądał na fajnego, otwartego i taki chyba był. Seria była nawet niezłym sukcesem, zaś Max poszedł wtedy coraz bardziej do góry. Zaczął nadawać z USA na swoim kanale Youtube z wielkimi zasięgami. Stał się na tyle popularny, że dostał w 2016 roku nagrodę Kisiela tygodnika Wprost.
Już przy wręczaniu nagrody na Zamku Królewskim coś mi zazgrzytało. Max wyszedł na mównicę i walnął mowę „do narodu”, ze szczególnym uwzględnieniem ludu dziennikarskiego. Trwało to kilkanaście minut, co jak na przemowę-podziękowanie za nagrodę było dość niezręczne dla słuchaczy i przerodziło się w – pełny pychy, dodajmy – manifest polityczny już nie dziennikarza, ale polityka. Mam niejasne podejrzenia, że Max wtedy chciał wyjechać z Polski z propozycją objęcia stanowiska szefa mediów publicznych, bo zbyt dużo mówił co by z nimi zrobił.
Potem było już tylko gorzej. Niby trzymał wysoko gardę „trzeciego sortu” i rozmontowania pookrągłostołowego ładu, ale coraz bardziej gonił w wyzwiska i obelgi, co było wyraźnym dowodem na narastającą frustrację. Po nieudanej przygodzie z poparciem Kukiza w 2015 roku zawetował nawet te siły polityczne, z którymi było mu po drodze. Dlatego nie może dziwić, że w końcu założył własną formację #R (Revolution, czy Ruch Patriotyczny), pełną szlachetnych zaśpiewów, ale o zerowym potencjale budowania struktur zza Oceanu.
Mimo buńczucznych deklaracji nie dało się nawet zarejestrować komitetu wyborczego na wybory parlamentarne i inicjatywa poległa. Trwała od lipca do września 2019 roku, czyli do kiedy Max opuścił… własną partię. Teraz przyszła kolejna odsłona, już nie greckiej, ale groteskowej, tragedii. Kolonko wystartował do zbierania podpisów pod swoim komitetem w wyborach prezydenckich, podpisów nie zebrał i… ogłosił się prezydentem III RP oraz wygłosił orędzie do narodu. Mamy prezydenta. Tymczasowego, bo tylko do czasu przeprowadzenia „prawdziwych” wyborów w trybie e-votingu. Nasze tu lokalne boje nie mają więc już znaczenia. I w sensie prawnym, i politycznym.
Wydaje mi się, że Max odjechał. Nie jestem w ogóle skłonny do amatorskiej psychologizacji działań politycznych. Brzydzą mnie podłe dywagacje jaki wpływ na prezesa Kaczyńskiego miały relacje bliźniacze i dominująca matka, tak samo, jeśli chodzi o wpływ dziadka z Wehrmachtu na Tuska. Nie chcę się zagłębiać w chemię mózgu nowego prezydenta III RP. Muszę tylko powiedzieć jedno – trzeci sort ma pecha do liderów. Chcę wierzyć, że to po prostu karma, jakieś fatum, po którym zawsze zostaje stara dobra wojna polsko-polska, w której bezalternatywność inwestują obie strony sporu.
Pozostajemy więc my. Samotni, jeśli nie uczestniczymy w tej wojnie, jednak, paradoksalnie, w większości. Bez lidera, który by nas skrzyknął pod najprostszym sztandarem – zdrowego rozsądku. Jak nie Kukiz, to Hołownia. Jedni „tracą kontrolę nad piątuniem”, drudzy płaczą nad Konstytucją i idą za chwilę pod rękę z jednym z plemion. Cała reszta spoza walki obrotowego dobra z obrotowym złem, to jakaś egzotyka, o której pokraczny właśnie obraz starają się równo plemienne media.
W warzywniaku polskiej polityki musisz wybrać pomiędzy gruszkami i jabłkami. Inne owoce są, no właśnie… egzotyczne. I choć większość z nas podjada je po domach, to i w mediach, i w nocnych Polaków rozmowach, usłyszycie tylko o przewagach jabłek nad gruszkami. I jeśli ci się jabłka nie podobają, to cię zapiszą do gruszkowców. I odwrotnie. A jak ci się nie podobają i jabłka, i gruszki to ci odmówią prawa do… kupowania na straganie. Zresztą na straganie tylko jabłka i gruszki, reszta politycznych owoców jest pokątnie wymieniana w bramach politycznych nisz.
Mamy więc prezydenta Maxa Kolonko. Zastanawiam się tylko czasami czy to jest tak bardzo odjechane od tego jakiego prezydenta będziemy mieli naprawdę. Po ostatniej serii symultanicznych „półdebat” prezydenckich jestem za tym, by następne toczyły się wyłącznie między tłumaczami migowymi. Człowiek przynajmniej się będzie łudził, że za tymi wymachiwaniami rąk stoi jakiś pomysł na Polskę. A tak to nie ma złudzeń i… wyboru.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.