22.09. Bambizm, czyli bracia więksi?
22 września, dzień 204.
Wpis nr 193
zakażeń/zgonów/ozdrowień
80.699/2.316/64.972
Kwestia zwierząt stała się nagle nie tylko sprawą polityczną, ale powodem jednego z poważniejszych przesileń rządowych. Akurat rozwiązanie tego kryzysu w kontekście większości rządzącej jest w toku i może pokazywać meandry taktyki walk wewnętrznych w koalicji, więc większość wróży na bieżąco – po co to Prezesowi, co to oznacza dla koalicjantów oraz czy wielki projekt wykopyrtnie się na futerkowych.
Ja postanowiłem z tym poczekać, zwłaszcza, że komentowaniem tej sprawy zajmują się już wszystkie tuzy i kudy mi tam do nich. Ale zastanowił mnie sam temat, uznawany za taktyczny. To znaczy zwierzęta i obrona ich praw. Ja dopisuję tę kwestię do całego szeregu „tematów” postępowych, czyli takich, które mają wzruszyć porządek świata. I jest to temat szczególnie wredny. I to głównie z jednego powodu.
Otóż bambizm. Jest to pojęcie pochodzące z dinseyowskiego filmu, gdzie pojawia się młody jelonek. Ma on cechy – chyba po raz pierwszy, poza oczywiście bajkami z morałem, ale te to już od starożytności – mocno zhumanizowane, a więc nie tylko mówi, ma zachowania ludzkie, ale pysio takie po ludzku miluśkie. W ogóle to jest tak, że ludzie lubią zwierzęta o cechach zbliżonych do człowieka, zwłaszcza dziecięcia, to znaczy: duże, szkliste oczka, buzia jak u niemowlaka, emocjonalne zachowania. Dlatego kot ma u pani czasem większe fory niż łysy pan bez futerka, co to zamiast mruczeć, to czegoś tam chce. Dlatego np. ryby nie wzbudzają u ludzi większych uczuć, łącznie z troską o ich połowowo nikczemny los, bo to ani buźki nie posiadają, oczka takie jakieś rybie właśnie, no i… głosu nie mają, więc nie wiadomo co taka ryba czuje jak się wije na haczyku. A tak norka to i owszem. Oczka jak paciorki, taki szczuro-lisek, przytulanka, futerko aż chce się pogłaskać i jak co, to piśnie, że aż litość bierze. Wiadomo co czuje. Ale nie wiemy, że jak dziabnie, to hoho…
Ja się z bambizmem zetknąłem zanim jeszcze wiedziałem, że istnieje, kiedy wydawałem swego czasu dziecięcą serię zeszytów zbieranych w segregatorach: „Przyjaciele z Zielonego lasu”. Było w to zainwestowane parę ładnych baniek i chodziło o to, by jak najwięcej ludzi kupowało kolejne wydania. I w trakcie całkiem nieźle idącej sprzedaży, jadąc samochodem usłyszałem w radio jak w popularnej kiedyś audycji, w której ludzie dzwonią do znanego prezentera jakaś przerażona pani, która kupiła dziecku jedno z moich wydań skarżyła się, że jej córka doznała szoku, bo tam są rysunki jak ptaszek nabija na cierniowe kolce złapane myszki. Poszło na żywo po całości i myślałem, że już po mnie, bo żadna matka już tego dziecku nie kupi.
Jednak dodzwonił się do pana redaktora fachowiec i powiedział, że to nie wymysł sadystycznego autora tylko szczera biologiczna prawda. Dzierzba, bo to o tym mordercy mówimy, ma w zwyczaju nadziewać na ciernie truchełka złowionych przez siebie gryzoni. I wtedy zaczęła się dyskusja – o bambizmie, choć jeszcze nikt nie użył tego słowa, były to lata 90-te -, bo zadzwonił psycholog dziecięcy. Byliśmy, ja i mój nakład, uratowani. Odbyła się ciekawa debata pt. jak wychowywać dzieci – czy mówić im, że tygrysek to jest takie fajne zwierzątko, co to podkrada Kubusiowi miodek, czy przekazać Milusińskiemu, że to jednak drapieżnik i takiego Prosiaczka, to by w naturze kochanieńki – rach-pach-ciach…? No bo jak tak będziemy przekonywać małą, że ten tygrysek to taki fajny gość, to może się kiedyś córuś wybrać do zoo by przez kratę poczęstować tygryska miodkiem, skoro tak go lubi. I będzie przykra dla wszystkich niespodzianka. No i kiedy przeprowadzać dzieciaka od jednej fajnej opowieści do tej drugiej – mrocznej?
Wydaje mi się, że większość z nas jest takimi niewydoroślałymi dzieciakami. Udajemy przed sobą, że zwierzaki to są nasi „bracia mniejsi” (niektórzy uważają, że nawet więksi, ale o tym potem), że nie mają głównie instynktów, a te futerkowe, to takie fajne. Nawet jak przyniosą myszkę z ogródka, to przecież nie drapieżniki i Polacy – nic się nie stało. Mówimy do nich pełnymi zdaniami, traktujemy jak wychowywane dzieci, nie rozumiejąc, że te dzikie to można oswoić tylko ostrą tresurą (jeśli w ogóle), zaś te oswojone rozwijają się głównie poprzez system nagroda-kara. I to dla tych oswojonych jest… błogosławieństwo (wyjątkiem są tu koty, ale one są poza kategorią oswojenia, wystarczy, że się nie rzucają na właściciela). O tym błogosławieństwie wie każdy kto widział np. psią ofiarę empatycznego wychowania, bo przecież nie tresury, kompletnie pogubionego szczekacza, bez namierzonego autorytetu swego pana/pani, bez wytrenowanych odruchów, pozwalającego sobie na ujawnienie swej natury (a to przecież o to chodzi wrażliwcom), czyli tak naprawdę… dzikiego zwierzęcia. I ma się wtedy w domu „czułego terrorystę”.
To Himalaje hipokryzji. W sumie to postawa „na leniucha”. Łatwiej puścić rozwój zwierzaka samopas, niż męczyć się z mozołem nad jego konsekwentnym przystosowaniem. To tak jak z ubieraniem dziecka od małego. Człowiek się spieszy do pracy a tu mały drugą minutę próbuje trafić sznurówką w dziurkę. To człowiek ubierze go w sekund pięć i spokój. Ale kiedy mały się nauczy sam ubierać? I taki rodzić będzie potem ubierał takiego manekina aż do dziesiątego roku życia. To samo ze zwierzakami – człek mówi nie wolno, on swoje, to co się będziesz pruł – odpuścisz i psiak… zdurnieje, bo przecież się nie będzie zastanawiał kiedy twoje „nie wolno” znaczy naprawdę „nie wolno” i straci szansę na jedyną busolę swoich zachowań.
Ostatnio widziałem ciekawą sytuację jak pan tłumaczył psu, że niedobrze zrobił, iż porwał kotlet ze stołu. Były to długie zdania złożone, chyba bardziej mówione do samego ich autora, by się dobrze poczuł jak to psu się ładnie tłumaczy. Przypomniał mi się komiks z pewnej amerykańskiej gazety. Pani robi burę psu. Na pierwszym obrazku jest podpis „co mówimy do psa, gdy porwie kiełbasę”. A więc: „Pimpek, dlaczego znowu Pimpek porwałeś i zjadłeś kiełbasę. Już wczoraj, Pimpku jeden, zeżarłeś cały sernik i jak to jeszcze raz, Pimpek, zrobisz, to się pogniewamy. Pimpek!”. Na drugim obrazku ten sam kadr i podpis „a co słyszy Pimpek”: „Pimpek, blebleble Pimpek, blebleble i bleble? Pimpku bleble, blebleble, Pimpek. Pimpek!”.
Skąd to się bierze, że tak uczłowieczamy te zwierzaki? Myślę, że w większości pochodzi to z przeświadczenia, że się światu człowiek jako taki jednak nie udał. Nie dość, że jest nie taki fajny jak nasze futrzaki (na takiego łysego egipskiego kota to trzeba mieć jednak zacięcie) to jeszcze je męczy. W związku z tym każdy kto nie rozumie potwornego losu zwierząt w otoczeniu człowieka i nie zgadza się z nami, animalsami, to sadysta i potwornik jakiś. I jak będzie się opierał to się wyśle jakiegoś spontanicznego aktywistę, który zrobi jakieś demaskacyjne zdjęcia z hodowli norek i cały świat już będzie wiedział jak tam jest w „polskich hodowlach śmierci”. Wystarczy jedno ikoniczne zdjęcie, lisek obgryzający klatkę czy filmik z tego jak żywcem gotują świnie we wrzątku czy przepędzają konie i krowy z otwartymi złamaniami kończyn. I poszłoooo…
Pisałem już o tym stadnym mechanizmie, opisując jak powstają zbiorowe emocje. Znowu zaszklą się oczka każdemu kto to widzi, a myślenie o tym, że to promilowa patologia, że biznes działa w Polsce widocznie na tyle dobrze, że trzeba aż filmików by wykończyć polską konkurencję – nikomu nie przechodzi przez głowę. Wszędzie mordują norki, kradną krowom mleko przeznaczone dla nieistniejących cielaczków, zajeżdżają konie, podkradają kurom jajka, o świniach już mniej: wiadomo – świnie. Nikomu nie przychodzi do głowy by raczej egzekwować sanitarne wymogi przewidziane przez państwo, posiadające przecież rozbudowane w tym względzie służby – tylko trzeba od razu likwidować branże. To czemu się tu wstrzymywać? Dalejże codziennie w telewizji transmisje na żywo z wyciągania pokiereszowanych trupów z rozbitych samochodów i… zakaz produkcji tychże. Czemu nie? Czemu? Bo tu chodzi o niefuterkowych ludzi.
Tak, dożyliśmy czasów, w których człowiek jest zrównywany ze zwierzęciem, ba – jest niżej od niego. Tak, człowiek, który różni się od zwierząt głównie tym, że myśli i wytworzył kulturę. To prosta konsekwencja trwającego od dłuższego czasu kwestionowania właśnie ludzkiego rozumu i kultury. Za ten pierwszy podstawia się teraz emocje, za tę drugą – naturę. Dziczejemy. Będziemy szlachetnymi dzikusami, marzeniem postępowych lewaków, osobnikami, którzy zrzucą swe kulturowo-obyczajowe więzy, by stanąć sam na sam ze swoją prawdziwą tożsamością. Coraz bardziej wychodzi, że ma być ona równa zwierzęcej. Ale wtedy kto nas będzie… tresował?
Ale odejście od natury to przecież cała droga rozwoju człowieka. Nawet jaskiniowcy czcili swoje zwierzęce ofiary, wiedzieli, że są im one potrzebne do przeżycia i w tej walce to my albo oni. A wtedy to różnie bywało. Rozwój człowieka jest ufundowany na kościach zwierząt i każdy kto myśli, że jest inaczej jest hipokrytą. Nawet jak nie zje choćby jajeczka, a pasek i buty ma z jakiejś tkaniny. Tak po prostu jest. Przecież pijąc swoją sojową late w starbuksiuniu to nawet nie wiesz, ile batów dostał ten koń co tę kawę przywiózł z pola. (Konie się uwolni, ale wtedy kawę będą nosić… dzieci, ale wtedy to jest ok, c’nie?). Jak jesteś zdrowa to dzięki szczepionkom testowanym na „braciach mniejszych”, jak smarujesz swoją ekologiczną przecież buzię kremem to testowanym na kim? To może lepiej na jakimś wolontariuszu? No nie da się przed tym uciec, żeby nie wiem jak by kto chciał.
Natura to poważna sprawa. Jest przykazane człowiekowi, by czynić swój świat sobie poddanym. To nie jest nagroda od Pana, ale nakaz. Inaczej zdziczejemy. Oczywiście musimy dbać o otoczenie, którego częścią są zwierzęta, chociażby w swoim własnym interesie, by się ono odnawiało, nawet dla naszej korzyści. Powinniśmy sporo ukrócić nasz konsumpcjonizm, ale nie poprzez pięknoduchowe zakazy, bo skutki będą przeciwne. Swoją drogą czająca się kowidowa recesja może za nas załatwić te dylematy.
Z naturą nie ma żartów. Humanizowanie zwierząt jest dla nich wysoce szkodliwe tak jak postępowa animalizacja dla człowieka. Podam przykład: bardzo ciekawy wpis fachowca, do którego zadzwoniła dziewczynka, której uciekła z domu hodowana w nim sowa. Niepokoiła się czy ptak przeżyje na wolności. Fachowiec jak się dowiedział jak to z nią było ułożone w domu powiedział, że sowa nie przeżyje. Na samą myśl, że TRZEBA było ją karmić wpuszczając do klatki od czasu do czasu żywą myszkę dziewczyna się wzburzyła. Jak to co jadła? No psie jedzenie, bo jadła.. z miski z psiakami i kotami. Dziewczyna była oczywiście wolontariuszką jakiejś organizacji ekologiczno-prozwierzęcej (pewnie takiej co teraz będzie patrolować norkowe fermy), nie wiedziała jaki to gatunek sowy, ale wiedziała na pewno, że sowa… był samcem.
Kiedy już ucichną, wywołane taktycznie, spory o zwierzętach, na które nabierają się dziś co wrażliwsi sprawa nie będzie w ogóle załatwiona. Zostanie odłożona na półkę z innymi ostatnio modnymi tematami konfliktującymi ludźmi takimi, że nie można się nie opowiedzieć po którejś ze stron: klasy, rasy, LGBT, gender, klimat, uchodźcy, zwierzęta, dyskryminacja kobiet i o co tam jeszcze da się skłócić skołatane i zamotane społeczeństwa. Przyjdzie jakiś nowy temat. Bo dziś znowu kurcząca się większość będzie trenowana pedagogiką wstydu, już nie za swoje wsteczne obyczajowe przesądy, ale za ulubioną dietę i ubiór. Od tych naszych zakazów nie ocaleje przecież ani jedna norka, ani jeden zwierzak na halal. Po prostu morderstwa przeniosą sie gdzieś indziej, dziesiątki tysięcy ludzi straci u nas pracę, biznesy przejmie Dania, Rosja i Ukraina. Ale my będziemy mieli faryzeuszowską pozę – zrobiliśmy wszystko, to nie u nas…
Ja tam lubię zwierzęta, zawsze mi towarzyszyły. Ale nie trzeba być zaraz równoważnym partnerem by iść razem przez życie. Zwierzęta są częścią naszej cywilizacji i zmieniając w niej ich pozycję zmienimy naszą cywilizację. Czy na lepszą? Szczerzę wątpię.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
„zrobiliśmy wszystko, to nie u nas…” – w Europie dokładnie to samo co w przypadku limitów emisji CO2, kolejny po pandemii bat na kraje, za chwilę na ludzi (paszporty węglowe)