30.11. Śmierć umarła

2

30 października, dzień 242

Wpis nr 231

zakażeń/zgonów/ozdrowień

340.834/5.351/134.724

Zbliża się Święto Zmarłych. Polacy pierwszy (i ostatni?) raz nie pójdą na groby w kowidowej atmosferze. Rząd trzymał naród w napięciu do ostatniej chwili, gdyż zapowiedział decyzję i ewentualne regulacje odwiedzin na cmentarzach na piątek wieczór, a więc suweren był do końca w napięciu niewiedzy co mu wolno na grobach. Łącznie ze straganiarzami, którzy kupili zagajniki chryzantem, które teraz mogą sobie postawić na balkonach, jeśli je mają. Trzeba przyznać, że koleżeństwo dozuje napięcie jak w niezłym thrillerze. Wiadomo – patrzymy się do ostatniej chwili na wyniki epidemiologiczne i zdecydujemy adekwatnie. Ale przypomina to zarządzanie kryzysem w czasie rzeczywistym – będziemy się co chwilę dowiadywali z serwisu ALERT RCB jakie na obecną godzinę są obowiązujące obostrzenia. I który biznes jeszcze istnieje.

Taki dzień zawsze skłania do rozważań nad ludzką kondycją, bliskimi, którzy odeszli, rachunkiem życia doczesnego. Ja ostatnio zacząłem o tym myśleć przez pryzmat kowida. I wyszło mi, że być może mamy to co mamy, bo jako cywilizacja wypieraliśmy dotąd istnienie śmierci. Ja za Bułhakowem uważam, że człowiek jest istotą śmiertelną, ale dowiaduje się o tym nagle, a właściwie jest mu to przypominane. Śmierć zniknęła z naszej kultury, wyparta przez hedonizm, konsumpcjonizm i życie z dnia na dzień.

Śmierć umarła.

Popatrzmy na kulturę. Jeśli już w kinie masowym mamy jakiś pogrzeb, to nie jest to moment rachunków z dokonania odeszłego czy powód do granicznej rozpaczy. To zazwyczaj petekst do zjazdów dawno nie widzianej w kupie rodziny. Następny etap intryg ludzi żyjących – spadek, animozje, pogodzenia, powroty do korzeni.

I to stało się naszym cywilizacyjnym doświadczeniem. Oczywiście każdy z nas pojedynczo trafiał na śmierć swoich bliskich, ale po bułhakowsku – choć wiedzieliśmy, że człek śmiertelny jest, to jak przychodziła śmierć, to było to doświadczenie nagłe, jakby nam los przypominał o co kaman. I jak każde tego rodzaju doświadczenie spoza naszego egzystencjalnego paradygmatu, było stopniowo wypierane, aż do ponownego zapomnienia. Poza tym to było nasze, indywidualne, choć chwilowe, ale przebudzenie. Dookoła nas kwitło życie bez śmierci. Śmierć była infekcją, którą trzeba było przechorować i wyprodukować przeciwciała powrotu do normalności. I ten proces rekonwalescencji przechodziliśmy jako cywilizacja coraz szybciej. Uodporniliśmy się na świadomość istnienia śmierci. Ale nie na fakt jej istnienia.

I przyszedł koronawirus. I nagle śmierć, a właściwie paniczny strach amnezjonowanych, stał się doświadczeniem zbiorowym. Zauważyliśmy śmierć, ale… tylko tę koronawirusową. Bo i wcześniej nie mieliśmy świadomości, że codziennie umiera ponad 1100 rodaków, że głównie koszą zawały, raki i zatrucia. I z tak poprzestawianymi priorytetami prędzej się pochylimy nad piątką czy pięćdziesiątką koronawirusowych zgonów, niż nad setkami rakowców czy zawałowców. Dziennie. Ale wiadomo – rak to rak, tak samo zawał. Przychodzi kryska na Matyska i nic nie poradzisz. Ale czy to też były nieuniknione śmierci?

Głównie są to tzw. zgony z przyczyn cywilizacyjnych, czyli spowodowane stylem naszego życia. A przecież ten styl życia to również „choroba zakaźna”, również jesteśmy nią infekowani przez media, ba – sami roznosimy wzorce konsumpcjonizmu i hedonizmu, zakażając tym patogenem nawet nasze dzieci. Powielamy wzorce cywilizacji śmieci. A walczymy z tą globalną epidemią? Konsumujemy mniej niż wczoraj? Nie kupujemy nowego samochodu, bo nasz jest na chodzie, choć ten nowy – modnieszy? Nie stresujemy się w wyścigu szczurów? Nie jemy niewyobrażalnych rzeczy przygotowywanych przez koncerny spożywcze, zapakowanych trucizn w kolorowych, atrakcyjnych papierkach. Nie, z tą epidemią nikt nie walczy a ofiar nikt nie raportuje codziennie na pierwszych stronach gazet. 

Ale wróćmy do zmian wynikających z pandemii. Główną racjonalizacją koronawirusowej paniki jest argument, że to choroba zakaźna, więc w dużym stopniu jej rozprzestrzenianie się zależy od nas. Rakiem czy zwałem człowiek się nie zakazi. Ostatnie porażki strategii DDMKL (dystans, dezynfekcja, maseczki, kwarantanna, lockdown) pokazują coraz większą bezradność kowidowej walki. System dostał drugą falę. Wiem, ludzie boją się nieznanego. O raku czy zawale wiedzą więcej niż o koronie. To też wzmaga strach nakręcany spiralą medialnych pohukiwań.  

Tak więc koronawirus trafił na cywilizację nie przygotowaną na istnienie śmierci, bo o niej zapomniano. Kiedyś media nie chciały psuć komfortu konsumpcji, tematy trudne bocznikowano. Miało być miło i… wiecznie. Teraz bez żenady przez ekrany płyną coraz to bardziej histeryczne nawoływania. To koniec: mamy entą wersję wirusa, idzie ebola, będą roznosić zwierzęta, idzie trzecia fala, przeciwciała zanikają, zdrowi zakażają, szczepionki nie ma i nie wiadomo kiedy będzie, choć wszyscy już kupili. Armagedon. Ja wiem, że widzowie horrorów idą do kina i płacą bilety by się pobać. Współczesna cywilizacja nie dostarczała dotąd zbyt dużo powodów do strachu, więc trzeba było go sobie za pieniądze zaserwować. Ale to jest tak jak z siłowniami – kiedyś nikomu by do głowy nie przyszło, poza sportowcami, by się męczyć godzinami w GYMie. Jak człek zasuwał cały dzionek fizycznie to nie miał żadnej ochoty popocić się na siłce. W czasie wojny nikt horrorów nie oglądał. Filmów wojennych zresztą też nie.

A więc naród się boi zaś perpetuum mobile mediów nakręca spirale coraz bardziej, bo trzeba przecież za każdym razem przelicytować wczorajszy dzień. Idą kolejne odcinki horroru pt. „Ratuj się kto może, zewsząd śmierć”. Ale jak już znikąd pomocy to rosną różne odjazdy. Po pierwsze potworna frustracja – nie można przecież miesiącami oglądać horroru, kiedy napięcie rośnie i rośnie. Wtedy reakcją jest agresja albo autoagresja. Jako naród mamy coraz bardziej skłonności do tego drugiego rodzaju odreagowania. Po drugie społeczeństwo jest już przeciążone – wejście po raz drugi do dziupli kwarantanny i zamknięcia powoduje skłonność do radykalizmu. Wszyscy wyp..alać. Albo niech to się wreszcie skończy. Jakkolwiek, ale żeby się już wreszcie skończyło. Dyktatorem, który ogłosi koniec pandemii, doktorem ze szczepionką w ręku, który zrobi nam zastrzyk i wyjdziemy znowu na jasny świat. I znowu… zapomnimy o śmierci. Jak w statystykach koronawirusowych będzie zero, to śmierć zniknie znowu z naszej cywilizacji. Ale czy na zawsze? A może do następnego powrotu kolejnej zarazy. Wtedy już będziemy „doświadczeni”. Będziemy wchodzić jak do tramwaju w kolejne generacje kwarantann, a nasze dzieci, by przypomnieć sobie twarze rodziców będą sięgały do zdjęć z pierwszej komunii. 

W te święta na grobach nie będzie ludzi. I bez obostrzeń ludzie i tak bali się skupisk. Ale śmierć jako coś obecnego w życiu zagościła już w polskich domach. Na dłużej. I nie trzeba jej szukać po cmentarzach, by przypomnieć sobie o niej tylko raz do roku, w świeczkowym rytuale. Śmierć zadomowiła się już w domach. I oby tylko jako wynik indywidualnej refleksji egzystencjalnej czy paniki a nie doświadczenie bezpośrednie.

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”

About Author

2 thoughts on “30.11. Śmierć umarła

    1. Proszę. Wiem o tym. Ja używam ogólnie używanych pojęć. A takie właśnie występują. Też dziękuję za uwagę i pamięć jak to było w PRL.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *