1.08. Powstanie Warszawskie. Mit czy szaleństwo?
1 sierpnia, dzień 151.
Wpis nr 140
zakażeń/zgonów/ozdrowień
46.346/1.721/34.374
Urodziłem się we Wrocławiu. O powstaniu w Warszawie wiedziałem niewiele. Moi rodzice, późni repatrianci zza Buga, nie nosili pod sercem tego etosu, raczej nasze patriotyczne korzenie sięgały rodzinnej gehenny syberyjskich łagrów. Chodziłem za to do szkoły imienia Powstańców Śląskich. Ten szkolny etos był sztuczny, bo przeniesiony przez PRL z Górnego Śląska na Dolny, po to, by w środku Ziem Odzyskanych powoływać się na legitymizujący naszą obecność przykład powstańców, o których wiedzieliśmy tyle ile Wilniuk o Katowicach. Czyli nic.
Mieliśmy za to akademie ku czci Powstania Śląskiego. W pierwszych klasach mojej podstawówki powstańcy jeszcze przyjeżdżali na otwarcie roku szkolnego czy na rocznice. Potem już coraz rzadziej, w ósmej klasie na akademiach… stał już tylko manekin ubrany w mundur powstańca. Coś mi się wydaje, że przejdziemy taki szlak i z naszymi warszawskimi bohaterami.
Właściwie – wstyd powiedzieć – zainteresowałem się Powstaniem Warszawskim dopiero w stanie wojennym (czyli w wieku +20 lat), bo sporo się na ten temat drukowało w podziemiu. Do tej pory moja wiedza była propedeutyczna i raczej wspomagana przez ówczesne media, czyli film – z jednej strony „Kanał” Wajdy, tragicznie dołujący, z drugiej „Eroica”, że jednak się jakoś żyło. Tak w ogóle to – jak pewnie w większości z mojego pokolenia – moje wyobrażenie o okupacji i Powstaniu było takie, że byłem pewien, iż żadnego „normalnego” życia nie było, każdy Polak wychodził z domu nie do pracy, ale na akcję, a każda dziewczyna to była łączniczka. To wynikało właśnie z dostępnych wtedy źródeł. Wszystkie filmy były o tym jak się bijemy, dopiero „Giuseppe w Warszawie” otworzył mi oczy, że życie trwało i większością byli zwykli ludzie, którzy chcieli przeżyć, a nie chłopcy w wysokich butach na kilometr zalatujący podziemiem i ich dziewczyny z radiostacjami w koszach z owocami.
Tak właściwie dotknąłem zrozumienia Powstania dopiero w warszawskim teatrze Kamienica na sztuce „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego”. Ten spektakl nie jest o bojowcach, ale potwornych cierpieniach cywilnej Warszawy – głównej ofiary tego zrywu. Kiedyś opowiadałem o tym swojemu amerykańskiemu kumplowi gdy go wraz z żoną zaprosiłem na wycieczkę do stolicy. I on kompletnie nie mógł tego zrozumieć. Nie mógł pojąć jak to się dzieje, że w obliczu terroru i rozstrzeliwania dziesiątek zakładników za jednego zabitego Niemca w ogóle społeczeństwo się na to godziło wobec… członków zbrojnego podziemia. Dla niego było to nie do pojęcia, według niego byłoby to u nich niemożliwe, a u nas nawet było popierane i wspierane społeczną aprobatą i pomocą. Tak samo z Powstaniem, w którym na jednego zabitego powstańca położyło głowę z 10 cywilów.
Potem, w Muzeum Powstania jego żona Amerykanka – zemdlała. W ogóle to była hardkorowa wycieczka. Zorientowałem się, że po Warszawie można oprowadzać właściwie tylko martyrologicznie. I nie jest to bynajmniej szlak zwycięstw. Ale w końcu udało sie nam obalić jeden mit – pani Amerykanka, obawiam się, że jak większość jej krajanów, myślała, że Powstanie Warszawskie to było to samo co Powstanie w Getcie Żydowskim. Teraz się dowiedziała – tyle uzysku.
W Polsce toczy się dyskusja o Powstaniu i będzie się toczyła jeszcze wiele lat. Pierwsze podejście, nazwijmy je etosowym, upatruje w czynie powstańczym kamień milowy polskiej tożsamości, świadectwo, które pozwala nam dumnie spoglądać wstecz i widzieć tam fundamenty naszej polskości. Podejście etosowe przeciwstawia temu pragmatycznemu (o nim niżej) argumenty, które się nie krzyżują, więc dyskurs jest jałowy. Jak ktoś się zająknie – po co było to Powstanie – to mu się zawsze zaświeci w oczy etosem Walecznego Miasta i Małym Powstańcem na Barbakanie. W Polsce hekatomba ofiar i zagłada miasta na tak niewyobrażalną skalę – uświęca czyn. Jest on tak wielki i naznaczony cierpieniem, że nie wolno już pytać się o jego cel czy rezultaty, bo takie pytania stawiają ofiary zrywu w fałszywym świetle pragmatycznych korzyści, odzierając je z heoroizmu.
Drugie podejście, nazwijmy je militarnym, jest pragmatyczne. Właściwie w najnowszej kulturze pamięci otworzył je Zychowicz swoim „Obłędem 44”, gdzie bez sentymentów rozprawił się z etosem, zabijając mit. Ten punkt widzenia podkreśla militarny bezsens Powstania, łżeromantyczne cele jego dowódców by „dać światu świadectwo czynem”, w końcu prezent dla Stalina, jakim była zagłada miasta i tysięcy potencjalnych członków elity, czyli taki Katyń 2.0., uczyniony tym razem niemieckimi rękoma.
Jak napisałem te dwa nurty nigdy się ze sobą nie zejdą w dyskusji, bo czynnik etosowy i pragmatyczny nie mają żadnych punktów połączeń. W końcu po latach można jednak zaobserwować powolne narodziny fenomenu kompromisu. I chyba jest on prawdziwym połączeniem niemożliwego – oddania hołdu powstańczej Warszawie ze zdecydowanie krytycznym podejściem do sensowności zrywu: lud warszawski spisał się bohatersko, zawiedli przywódcy.
Rzeczywiście, kiedy się teraz pogrzebie w dokumentach z tamtych dni widać, że chociażby generał Okulicki miał cele powstania wszystkie oprócz militarno-politycznych. Te zaś, jeśli już były, to miały charakter „międzynarodowego PR-u”. Mieliśmy potokami krwi i zagładą miasta wstrząsnąć światową opinią publiczną. Słaba taktyka dla znieczulonej i zmęczonej wojną społeczności międzynarodowej. Za to lud stolicy karnie stawił się na wezwania, choć broni brakowało. W dodatku pomagało w zrywie przeświadczenie (znowu emocjonalne), że trzeba tym Niemcom pokazać za te pięć lat upokorzeń dumnego miasta.
Ale pozostaje z tego coś nie tylko cennego w sensie wyłącznie etosowym, ale i pragmatycznym. Dziś, po latach to znak dla naszych nieprzyjaciół, że trudno im liczyć do końca na polski racjonalizm. Jak przyjdzie co do czego to ruszą chłopcy malowani w bój przegrany. Bez żadnych kalkulacji i będzie to dla wszystkich oczywiste. A ich ośmioletni prawnukowie będą po 70 latach śpiewać na wielkim placu zamordowanego miasta: „Warszawskie dzieci pójdziemy w bój, za każdy kamień Twój, stolico, damy krew”. Można to nazywać upiorną sztafetą przegranych, ale ta pokoleniowa determinacja jest dla mnie ważniejszym gwarantem, że jak przyjdzie co do czego to nikt nawet się nie zawaha, o czym wiedzą i powinni wiedzieć nasze nieprzyjacioły.
I będzie tak jak w przepięknym wierszu Herberta:
„Moja bezbronna ojczyzna przyjmie cię najeźdźco
a droga którą Jaś i Małgosia dreptali do szkoły
nie rozstąpi się w przepaść
Rzeki nazbyt leniwe nieskore do potopów
rycerze śpiący w górach będą spali dalej
więc łatwo wejdziesz nieproszony gościu
Ale synowie ziemi nocą się zgromadzą
śmieszni karbonariusze spiskowcy wolności
będą czyścili swoje muzealne bronie
przysięgali na ptaka i na dwa kolory
A potem jak zawsze – łuny i wybuchy
malowani chłopcy bezsenni dowódcy
plecaki pełne klęski rude pola chwały
krzepiąca wiedza że jesteśmy – sami
Moja bezbronna ojczyzna przyjmie cię najeźdźco
i da ci sążeń ziemi pod wierzbą – i spokój
by ci co po nas przyjdą uczyli się znowu
najtrudniejszego kunsztu – odpuszczania win”
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”