16.06. A co, jeśli to nie Wuhan?
16 czerwca, dzień 836.
Wpis nr 825
zakażeń/zgonów
228/3
Jest kilka źródeł, do których często zaglądam. Jednym z nich jest facebookowy profil lekarza Jay’a Bhattacharya, z amerykańskiego Stanford. Przypomniał mi ostatnio swoim wpisem o pewnym fenomenie. Podał nawet jego źródła. Ja już na to dość wcześnie wpadłem, ale było tak dawno, że nawet moja blogowa wyszukiwarka nic sobie nie może przypomnieć.
Otóż okazało się, że we Francji, po przebadaniu na kowid 9.144 próbek krwi, 353 z nich wykazało wynik pozytywny, zaś 11 ze zbadanych pacjentów miało symptomy charakterystyczne dla kowida. Rewelacja polega na tym, że próbki te zostały pobrane w… listopadzie 2019 roku, a więc jeszcze przed odkryciem rewelacji w Wuhan. Z kolei badania włoskie wskazały na obecność kowida już we wrześniu 2019 roku u 14% z 959 próbek pacjentów, pobranych na okoliczność badań związanych z rakiem płuc.
Miałem to dość dawno u siebie i wspominałem o tym, że z tym wątkiem wuhańskim to nie jest tak prosto, ale dopiero doktor Bhattacharya uświadomił pełne konsekwencje tej rewelacji. Wynika bowiem z niej wiele fundamentalnych wniosków. Pierwsze, zasadnicze i wstępne założenie, które muszę omówić to takie, że wydaje się mało prawdopodobny zbieg okoliczności, iż występowanie wirusa zbiegło się w czasie z wynalezieniem testu na niego. To tak, jakby dwie rzeczy wystartowały równolegle, w tym samym czasie. No, w oficjalnej opowieści to było tak, że pojawiły się jakieś dziwne symptomy, powtarzalne, w Wuhan, i pewien lekarz w Berlinie zaczął grzebać w próbkach z Chin i znalazł powtarzalny fragment genomu wirusa, porównał go z bazą wirusów i wyszło, że to nowa (?) korona. Reszta historii to wynalezienie testu, a właściwie zastosowanie technologii PCR do wykrycia obecności wirusa w próbce. Jak dowodzi nauka od ponad dwóch lat – kwestia bardzo dyskusyjna co do miarodajności wyników.
Ale tu, dla potrzeby wyciągnięcia wniosków załóżmy, że testy są miarodajne, czyli dostosujemy się do oficjalnej narracji, na której oparto całe koronawirusowe szaleństwo. Czyli jakie są konsekwencje wcześniejszego wykrycia koronawirusa, niż to miało miejsce w Wuhan? Pierwszy wniosek jest dość szokujący, na co zwraca uwagę pan doktor – oznacza to bowiem, że wirus był wcześniej w populacji, nie wiadomo w jakiej skali (nie mieliśmy bowiem cudownego „narzędzia”, jakim były testy PCR). Zaś z samych objawów koronawirusa łatwo było mylić go wcześniej z powikłaniami pogrypowymi lub infekcjami dolnych dróg oddechowych. Przypomnę tylko, że co do swej istoty większość takich infekcji miało i ma nieokreślone swoje źródło.
Bhattacharya wskazuje, że w związku z tym wirus mógł być już aktywny dużo wcześniej i obecny w dużej części populacji. Co prowadzi do wniosku, że cała ta zabawa w światowe lockdowny nie miała sensu. Przypomnę, że tak drastyczne środki miały zapobiec transmisji, zaś rewelacje włosko-francuskie wskazywały, że mogło już być po ptokach, wirus się rozszedł dużo wcześniej niż rewelacje wuhanśkie i nie było czego już powstrzymywać. Po prostu zaczęliśmy rosnącą falą testów odkrywać istnienie zdarzeń już odbytych – infekcji populacji, rosnącej nie w ramach pandemii, ale zwiększenia ilości testów. Po prostu odkrywaliśmy już rozpoczętą dawniej falę zakażeń. Zmienia to kompletnie optykę patrzenia na podjęte niefarmaceutyczne środki ochrony – wirus się rozszedł grubo wcześniej i podjęte działania nie miały większego znaczenia dla tempa rozprzestrzeniania się wirusa.
Ja mam tu taką tezę, znowu zakładając, że testy coś wiarygodnego pokazują, czyli przychylając się do oficjalnego stanowiska traktującego je jako złoty standard mierzenia pandemii, że dynamiki fal (dodajmy poparte falami testowania) wynikały z tego, że te wszystkie niefarmakologiczne środki prowadziły do masowej utraty odporności. Kwarantanny osłabiały system immunologiczny „rozleniwiając” jego reakcję na środowisko wyizolowane od patogenów, zaś nakładał się na to stres potęgujący degradację systemu naturalnej odporności. I ta masowa utrata, głównie w sezonach grypowych powodowała falowanie zakażeń. Do tego doszły zgony ponadnormatywne, wyraźnie skorelowane nie z wirusem, ale z błędną reakcją na niego ze strony systemu zdrowia. O korelacji zwiększenia zakażeń z akcją szczepienną nawet nie będę już wspominał, bo we wzroście zakażeń (nawet dzisiaj) przodują kraje zaszczepione po kokardę (o czym w kolejnych wpisach).
Druga konstatacja doktora to wniosek równie ciekawy. Skoro wirus sobie był co najmniej wcześniej i co najmniej nie w Chinach, to oznacza, że cała ta historia o Wuhan, jako źródle wszystkiego jest do podważenia. Żadne tam targi mokre, niesamowity przeskok sztafety nietoperz-łuskowiec-człowiek, czy inne teorie nie mają tu zastosowania. Co wcale nie oznacza, że teoria – coraz częściej lansowana i udowadniana -, że nie ma tak w przyrodzie i, że ludzka ręka była przy tym obecna nie ma zastosowania. Mogły to po prostu być inne laboratoria.
Pan doktor ze Stanford nawoływał do tego, by nauka i media zajęły się tą sprawą, ale te zajęły się od razu podważaniem samych badań. Tu akurat, jak widać wedle potrzeb to się zmienia, podważano same testy, że wskazały fałszywie dodatnie wyniki. Jednak doktor pokazał, że jest zbyt wiele koincydencji (również objawowych), żeby można było podważyć zasadność wniosków wynikających z tych badań.
W końcu prowadzi nas to do jednego – testów. Czy wiedzielibyśmy, że mamy gorączkę nie mając termometru? Czasem tak – po objawach. Ale to, żeby było tak, że nie ma nic, żadnego koronawirusa od początków czasów do grudnia 2019, kiedy wyskakuje on jak Filip z konopii i zaraz pojawia się test, który to zaczyna zliczać i stąd startuje pandemia, to chyba zbyt podejrzany zbieg okoliczności. Wirus był wcześniej, niegoniony nie miał prawa NIE rozprzestrzeniać się szybko, a taką miał już wcześniej przecież naturę. Mogliśmy mieć już zakażoną sporą część populacji, o czym nie wiedzieliśmy, bo nie mieliśmy do tej gorączki termometru. Wraz z jego „wynalezieniem” odkryliśmy więc zdarzenia przeszłe, które potraktowaliśmy, w miarę tego odkrywania, jako rosnącą i falującą pandemię. I zareagowaliśmy tak, że tylko to wzmocniliśmy.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
W listopadzie 2019 przechodziłem infekcję „wypisz wymaluj” podobną do tej, która stała się później medialnym bohaterem. Przyznam, że było momentami bardzo ciężko, myśl o wezwaniu karetki pogotowia krystalizowała się coraz silniej, ale ostatecznie węgiel aktywny wespół zespół z układem odpornościowym dali najeźdźcy radę. W sezonie 2020-2022 nic mnie już nie dopadło. Czyżby to wtedy był „łun”? Kto wie?
Był taki czas przed sławetnym rokiem 2020, kiedy wszystkie tego rodzaju przypadki wrzucano do jednego wora nazwanego „grypą”. Kto by to tam badał, wirus to wirus. Kto by się przejmował, że testy laboratoryjne na potwierdzenie grypy były dostępne już dużo wcześniej, ale ich przydatność była znikoma. Nie miało to znaczenia dla sposobu leczenia. Potem wraz z „fejkowymi” obrazkami z Chin zaczęło się szaleństwo. Wszystkie elementy do rozpoczęcia akcji były dostępne jak na zamówienie. Wszystko było niemal gotowe. I media, i testy, i zaawansowane prace nad kodami QR, i nad zastrzykami genetycznymi.
Ale ciągle nie wiadomo czy za tym stoją Chińczycy którzy chcą wykończyć USA czy odwrotnie. USA chciały rzucić Chiny na kolana w ten sposób ale obróciło się to przeciw nim. No i w co teraz grają Chiny?
Tę dziwną „grypę” ja, który NIGDY w życiu nie miałem grypy, ciężko przebyłem w grudniu/styczniu 2020. Włącznie z potwornym duszeniem się, suchym kaszlem, itd. przez trzy tygodnie, z czego leżałem bykiem tydzień. Potem przez trzy kwartały suchy duszący kaszel, osłabienie, zaburzenia węchu itd.
I potem przez cały okres pandemiczny – NIC! Oczywiście zero szczepień. A pracuję wśród ludzi.
Oczywiście, że to się nie skończyło:
https://www.msn.com/pl-pl/wiadomosci/other/zapomnia%C5%82e%C5%9B-ju%C5%BC-o-koronawirusie-zobacz-co-si%C4%99-sta%C5%82o-podczas-tego-wy%C5%9Bcigu/ar-AAYAycU?ocid=msedgdhp&pc=U531&cvid=a368e4193f8e425c9153401136e72026