17.01. Kościół na rozdrożu

6

17 stycznia, dzień 1051.

Wpis nr 1040

zakażeń/zgonów

514/19

Zapraszam do wsparcie mego bloga

Wersja audio

Zmarł papież Benedykt XVI i mieliśmy chwilową refleksję nad stanem Kościoła. To znaczy ateusze tam kombinowali jakie są aspekty polityczne tego faktu. Ja tam kiedyś lubiłem oglądać jak to diabełki martwią się o nieswoją wiarę, udając, że dobrze życzą w sumie znienawidzonej przez siebie instytucji. Teraz już mi się to znudziło. No bo oni się patrzą na to dzieło jak na organizację, ot taki ONZ dla ubogich w rozum. Spółkę z o.o. dowodzoną przez cwaniaków strzygących owieczki. Nie rozumieją, że to nie tyle organizacja, nie tyle społeczność, ale Dzieło Boże, świadectwo tego, że był tu Jego Syn i nie zostawił nas samych do czasów aż przyjdzie sądzić żywych i umarłych, tylko zostawił nam przestrzeń nie tylko do czci, ale i dialogu człowieka z Bogiem.

Bo wierzący mają do tego inne podejście, a właściwie – podejścia. No bo katolicy z grubsza podzielili się na dwie grupy: taką nowoczesną wiarę, w której religia ma nadążać za galopującym światem, by się nie wykruszało stadko i tradycjonalistów, którzy widzą dwa królestwa i swoje prymarne – z nie z tego świata. By roztrząsać kto ma rację, można zajść daleko – aż do Soboru II, kiedy zaczęło się udocześnianie wiary, ten trend do gonienia za nowoczesnością. A jak tu trzymać się prawdy wiary i podążać jednocześnie za coraz to bardziej zsekularyzowaną rzeczywistością? Ta droga – prędzej czy później – prowadzi do stopniowego relatywizowania istoty wiary. W konfesjonałach siedzą już psycholodzy, nie księża i nie odpuszczają grzechów wiernym, tylko dyskutują o ich uzasadnionych i doczesnych problemach.   

I mamy, a właściwie mieliśmy, dualizm takiego Kościoła. Mieliśmy, bo poplecznik tej tradycjonalistycznej drogi, a właściwie pośrednia ofiara postnowoczesnego Kościoła, właśnie zmarł. Wielu katolików uważa, że papież-emeryt to był człowiek, który samym swymi istnieniem jeszcze jakoś mitygował Kościół, który pozostawił, by ten nie osunął się w postępactwo. Czyli że w związku z jego odejściem w lawendowym Watykanie zniknęły już wszelkie hamulce.

Mamy papieża, który powiedział, że jest komunistą. Nie był to lapsus, bo wielu widziało w jego dotychczasowych deklaracjach dziwne wątki. W jego zachowaniach i zaniechaniach było wiele ideologicznej premedytacji. Ale kiedy papież stwierdził, że Jezus też był komunistą, to moja wiara, a właściwie narzucony dogmat, w nieomylność papieża doznała wielkiej próby.

W dodatku dochodzi tutaj wątek kościoła polskiego. Ten, po odejściu św. Jana Pawła II nigdy się moim zdaniem nie pozbierał, A właściwie zaczął się ten zjazd wcześniej, w 1981 roku, kiedy odszedł kardynał Wyszyński. Kościół polski po nim świecił już tylko odbitym światłem Wojtyłły z Watykanu, a kiedy i jego zabrakło pasterze rozbiegli się jak zbłąkane owce. Tak to się glimziło wiele lat. Hamulce lustracyjne, zamiatane pod dywan afery pedofilskie, wewnętrzne podziały to były pęknięcia na marmurze. Jak do tego doszedł jeszcze kowid i kiedy pasterze stanęli w pierwszej linii wyrywnego sanitaryzmu, eskalującego panikę, to mieliśmy do czynienia z może nie ostatecznym , ale wielkim upadkiem autorytetu. Hierarchowie zaczęli bardziej dbać o ciało niż o duszę. Kościół stał się apologetą doczesności. Błąd. A właściwie – grzech.

Do tego zaczął płacić za swoje grzechy czasów beztroskiej ekspansji. Taka religia w szkołach. Już o tym pisałem – potworny błąd. Religia wylądowała obok chemii, stała się „przedmiotem do zaliczenia”. Przykościelne parafie, ich salki katechetyczne przestały być elementem przyciągającym dla młodzieży, alternatywną, pozaszkolną sferą spotkań, innych niż lekcje. I teraz przychodzi za to płacić. I ateusze nie mogą się posiąść z zachwytu, na bieżąco relacjonują ileż to dzieciaków nie zapisało się na religię i ile jest szkół, gdzie zlikwidowano ten (no właśnie) przedmiot. Od czasu do czasu relacjonują z wypiekami rewelacje swego obranego kozła ofiarnego – biskupa Jędraszewskiego. Upostaciowienie katolickiego zła musi mieć swój wyraz. I ma.

Co na to Kościół? Sęk w tym, że nie wiadomo. Pasterze dyskutują, coraz mniej o owieczkach. Ja jednak – drogą kardynała Wyszyńskiego – wierzę w kościół ludowy. Nie raz ratował on ten polski, hierarchiczny, przed osunięciem się w grzechy niebu obrzydłe. I tu, w optyce kościołów Benedykta vs. Franciszka, wolę perspektywę wysuniętą przez zmarłego papieża. Że katolicy stają się i staną, nieliczną, ale za to zaangażowaną sektą, prześladowaną przez świat. Że wtedy wrócimy do początków, źródeł, jaskiń. Wiary gorącej, nie letniej, świadectwa, nie pustej rutyny, przeżywania wiary nie celebry próżnych obrządków.

Ważne czy taki Kościół jeszcze żyje w sercach kołowanego ludu, bo jeden z bardziej oddanych tej sprawie pasterzy właśnie odszedł.

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.          

About Author

6 thoughts on “17.01. Kościół na rozdrożu

  1. Pyta się Pan redaktor o to jak ma wyglądać KK tych, któzy powoli odchodzą i nie będą mieli wpływu na jego kierunek funkcjonowania? A proszę zapytać o to tych, którzy są młodzi i którzy będą w tym KK funkcjonować? A może oni nie chcą tego kościoła ludowego? Może im sie marzy inny? Może ten czas zmian już nadszedł, a ci, którzy odchodzą nie powinni urządzać młodym świata, bo oni sobie tego nie życzą? Może właśnie odejście od lekcji religii w szkołach to jest taki gigantyczny czerwony sygnał puszczany hierarchom KK, że nie oni powinni urządzać im życie, w tym życie religijne?

  2. Po pierwsze Papież jest nieomylny tylko wtedy, kiedy z mocy i autorytetu Kościoła ogłasza lub potwierdza rozmaite dogmaty (z zachowaniem odpowiednich formułek i procedur – w ściśle określonych okolicznościach), nie, kiedy wyraża swoje osobiste opinie przed mikrofonem.

    Obecny Papież jest, ostrożnie rzecz ujmując, skrajnie odmienny od poprzednich i mający własną wizję Kościoła. Pochodzi z lewicującego Kościoła latynoskiego (ciekawa sprawa, im dalej od Rosji czy Chin, kultur Wschodu, tym komunizm, kolektywizm i idee lewicowe wydają się mniej straszne, czasem wręcz sprawiają wrażenie tego, czego najbardziej skrajnie odmiennemu Zachodowi brakuje). Nie chcę przesądzać jakie siły za nim stoją, bo takiej wiedzy nie mamy, ale wiele z jego obaw i pragnień można zrozumieć, kiedy się wsłuchać w to, co mówi.

    Generalnie we współczesnym świecie zanika kultura dialogu, wzajemnej empatii i zrozumienia (nigdy zresztą nie było jej zbyt wiele), kurczy się tolerancja (to słowo jest wręcz kompromitowane, pod tym hasłem głosi się obecnie hasła skrajnej nietolerancji dla „niepoprawnie” myślących, tak jak sto lat temu pod hasłem „wolności” komuniści wprowadzali największy zamordyzm jaki widział świat, a pod hasłem „demokracji”… dokładnie to samo dzieje się dziś z tolerancją, wielu ludzi zaczyna mieć alergię na jedno z najważniejszych słów, jeżeli mamy przetrwać na tej planecie).

    Ale wracając do głównego wątku – dialog zwolenników „Kościoła Jana Pawła i Benedykta” ze zwolennikami „Kościoła Franciszka” przypomina rozmowy ślepych na lewe oko ze ślepymi na prawe (pomijając nawet kwestię fałszywie zatroskanych zwolenników bardziej destrukcyjnej wg nich opcji, a ci mogą dominować, w mediach przynajmniej). Jedni nie dostrzegają racji drugich i vice versa. Dla przykładu Franciszek pierwszą wizytę po wybuchu wojny złożył w rosyjskiej, nie ukraińskiej ambasadzie, niekoniecznie dlatego, że (jak mówią złośliwi) „pobiegł po instrukcje”, tylko dlatego, że w przeciwieństwie do większości ludzi rozumie i pamięta prawdziwy sens przesłania fatimskiego (albo Rosja się nawróci, albo nastąpi koniec). Dlatego dla niego kwestia kondycji Rosjan jest ważniejsza od kwestii ukraińskiej (czy jakiejkolwiek innej). Do Franciszka z kolei wydaje się nie docierać, jaki jest stopień zbiorowego obłędu Rosjan (mówiąc językiem religijnym – zbiorowego opętania). Oni bez solidnego łomotu i zgruzowania do fundamentów „Wielkiej Rosji” czy jakichkolwiek marzeń o niej już nie otrzeźwieją. Albo to zrobimy, albo za parę lat będziemy mieli kolejną „powtórkę z rozrywki” (o czym wielu, paru wielkich mocarstw nie pomijając, mocno marzy). Której świat może już nie wytrzymać…

    Przykłady wzajemnego niezrozumienia różnych opcji wewnątrz Kościoła (czy całego świata, Kościół nie jest tu wyjątkiem, niestety) można mnożyć. Dodam tylko dla przykładu, że Franciszek jest zwolennikiem świata wielobiegunowego (czytaj niepognębiania ostatecznego Rosji jako mocarstwa), nie jednobiegunowego, bo jest świadom, że człowiek, mówiąc delikatnie, nie jest istotą doskonałą, i jakakolwiek opcja by nie zwyciężyła, my – ludzie – będziemy wtedy biedni, bardzo biedni, gdy ktokolwiek poczuje się hegemonem. Nieważne czy będzie to opcja czerwona, żółta, tęczowa, zielona (w wersji eko lub zielonych papierków, zresztą chyba się połączyły), czy jakakolwiek inna (brunatna etc.), to tylko przykrywki najgorszej ludzkiej cechy – egoizmu i chęci dominacji, zniewalania innych. Zwracam uwagę, że Zachód stał się przyjemnym miejscem do życia (8-godzinny dzień pracy, prawa socjalne, dobrobyt etc.) ze strachu przed zwycięstwem Rewolucji i komunizmu, bo czuł czerwony oddech na karku (tak, ich dobrobyt opierał się na naszej niedoli, w większym stopniu, niż to do większości dociera). Od kiedy komuna zbankrutowała i skończyła się konkurencja na rynku idei (pretensje, relatywnie słabe, zgłaszał jeszcze Islam, zaczynają od dekady czy dwóch – coraz silniej – zgłaszać Chińczycy), sytuacja na Zachodzie zaczyna się pogarszać, rodzą się wręcz tendencje totalitarne (jak u każdego monopolisty).
    Franciszek to widzi, dlatego broni Rosji przed upadkiem. Nie widzi z kolei, jak wielkim zagrożeniem jest sama Rosji – to my widzimy (zapominając za to o tym, co widzi Papież, o czym napisałem powyżej). Świat by zyskał, gdyby ludzie bardziej słuchali się nawzajem…

    Natomiast największym wewnętrznym problemem Kościoła jest lobby homoseksualne, „lawendowa mafia”, która sięgnęła już szczytów władzy. Nie tylko Kościoła zresztą, to cecha całego współczesnego świata (dlaczego i jak to się stało – to temat na odrębną analizę), ale o nim tu akurat mówimy. Trąd sięgnął szczytów… Kościołem rządzi Papież, ale (jak każdy zarządzający) musi opierać się na administracji. Jan Paweł II był Prorokiem, zarządzanie sprawami doczesnymi zostawiał urzędnikom, interweniował (ostro i zdecydowanie) w najbardziej drastycznych przypadkach, których nie udawało się przed Nim ukryć. Benedykt zdawał już sobie (chyba) w pełni sprawę z powagi (i grozy) sytuacji, ale poległ w walce z mafią. To oni jego wygryźli, może nawet zmusili do abdykacji, nie wiemy. W każdym razie postanowił przekazać problem komuś silniejszemu i bardziej zdatnemu do takiej walki (i może dlatego jako katolicy cierpimy, bo nie schodzi się z krzyża). A Franciszek jak dotąd zdaje się omijać problem (albo dobrze sie maskuje). Wykorzystuje pontyfikat do innych reform.

    Dodając na koniec „wątek kościoła polskiego” – u nas nie było aż tak wielkiego zepsucia, jak na Zachodzie, kwestia zdawała się być raczej marginalna. I być może byłaby, gdyby nie dodatkowy czynnik – „działalność operacyjna” służb komunistycznych. Ich celem było zniszczenie Kościoła, a miały do tego narzędzia niewspółmiernie większe niż ich odpowiedniki na Zachodzie. Metodami operacyjnymi tworzono sobie wtyki we „wrogiej” organizacji, potem te wtyki „metodami operacyjnymi” usiłowano promować i awansować w ramach struktury, nieraz bardzo wysoko. A Tajnymi Współpracownikami były osoby na które miano jakieś haki – dziwkarze, łapówkarze, alkoholicy oraz homoseksualiści. Kiedy Sekielskiemu zwrócono uwagę, że bohaterami któregoś jego filmu ukazującemu zepsucie Kościoła są wyłącznie TW, odpowiedział coś w rodzaju: „na faktycznie tak się dziwnie złożyło [no popatrz pan!], ale to nie ma nic do rzeczy”. Owszem, ma…
    Zwracam przy tym uwagę, że tzw. „afery pedofilskie” w naszym Kościele, to w przytłaczającej ilości tak naprawdę afery homoseksualne (ofiarami byli dorastający chłopcy). Intensywnie odwraca się tego kota ogonem, bo raz – atakujący Kościół należą do kręgów jak najdalszych od potępiania homoseksualizmu, dwa – „afery pedofilskie” brzmi dużo bardziej obrzydliwie. I skutecznie.

    Krótko mówiąc – tę zarazę, która zainfekowała cały Zachód razem z przemianami, za przeproszeniem „kulturowymi”, zdołali wstrzyknąć do naszego Kościoła komuniści. I to jest ich pośmiertne zwycięstwo (od którego ich potomkowie odcinają teraz tryumfalnie kupony na wojnie idei).

    Dwie uwagi na koniec. Te przemiany cywilizacyjne, jakie przeszedł Zachód, obecnie my przechodzimy. Masowe odchodzenie od Kościoła jest związane m.in. z zachłystnięciem dobrobytem (odwrotność przysłowia „kiedy trwoga to do Boga” – człowiek nie ma czasu na rozwój duchowy, myślenie o Wieczności, kiedy doczesność kusi swoimi błyskotkami, a niedzielę, „dzień święty”, o wiele przyjemniej jest poświęcić zakupom w hipermarkecie i nowym serialom niż Bogu i „wierze przodków”. Krótko mówiąc – ludzie tylko szukają pretekstu, żeby sobie odpuścić. Każdy zepsuty ksiądz to tylko pretekst, aby odejść od Boga, podobnie jak „przerwa pandemiczna” do dobra okazja, żeby już nie wracać (a hierarchowie koncertowo popełniają tu błąd za błędem, żeby się ludziom przypodobać). Ludziom jest potrzebny Kościół Niezłomny nie przymilny, przymilnych mamy w tym modelu cywilizacji w nadmiarze. Krótko mówiąc – jesteśmy na takim etapie, że obecnie przy dowolnym wstrząsie, z dowolnego powodu, będzie się z Kościoła sypało słabo z nim związanymi, bo to tylko preteksty, żeby odpaść. Jedyne co można zrobić (żeby tych ludzi, a także ich – także przyszłe – dzieci, ocalić) – nie dawać ich.

    Druga uwaga – z jakiejkolwiek lustracji zrezygnowano w dwóch przypadkach – Kościoła i sądownictwa. Pozostawiono te instytucje same sobie, do samooczyszczenia we własnym zakresie. Oczywiście nie zrobiły tego, bo dużo bezpieczniej i wygodniej było nie ruszać tematu. Skutki tego obecnie bardzo boleśnie odczuwamy – w obu przypadkach.

  3. Dodam jeszcze, żeby nie było za bardzo apologetycznie, że u Papieża Franciszka nie mogę zrozumieć swoistego zacierania pamięci o Benedykcie (przy werbalnie wyrażanym szacunku). O Jego śmierci pierwszy raz powiedział w jednym czy dwu zdaniach, niejako mimochodem pomiędzy innymi sprawami. A pogrzeb urządzono w czwartek, tuż przed trzema dniami wolnymi (wręcz wymarzonymi na taką uroczystość), jakby specjalnie po to, żeby wierni nie zdołali przyjechać na uroczystość…
    Nie wiem czy ktoś zwrócił na to uwagę, ale w ostatnią niedzielę podczas kazania na Anioł Pański (które dotyczyło relacji między Janem Chrzcicielem i chrzczonym przez niego Chrystusem) mówił, że obowiązkiem poprzednika jest ustąpić w pokorze następcy, nawet jeżeli ten ma inne od niego cele, zmienia kierunek. Naprawdę miałem wrażenie, że nie mówi o Janie Chrzcicielu, tylko zwraca się do Benedykta, niejako „kłóci się” z Nim…

    A przy okazji – błędem Kościoła polskiego moim zdaniem było nie tyle powrót religii do szkół, jej upowszechnienie, co instytulizacja jako przedmiotu. Szkoła zamiast udzielić gościny księdzu w ramach, ja wiem, tolerancji światopoglądowej czy wsparcia dla kulturogennej tradycji, wpisała religię do dziennika, jak pierwszy z brzegu przedmiot (a księdza na listę płac, a to wielu miłujących bliźniego zabolało chyba najbardziej). Religia powinna mieć taki sam status jak jakieś kółko matematyczne, albo powiedzmy klub szachowy – zajęcia dla wybranych, bez przełożenia na świadectwo (ksiądz po staremu wystawiałby własne).

    A drugim błędem, skoro religia stała się „dobrowolnym przedmiotem obowiązkowym”, było uczynienie jej alternatywą Etyki (to już chyba jakiś wróg Kościoła wymyślił). Potem dzieci robiły wielkie oczy „to istnieje etyka katolicka”? Oczywistą alternatywą powinno być religioznawstwo, „religia dla niewierzących” – uświadomienie miejsca religii w kulturze, tradycji i historii (niekoniecznie w wersji pisanej przez komunistów, obecnie chyba w wyniku tych błędów najmodniejszej). A przy okazji uczynienie wszystkich religijnych konotacji w kulturze czy sztuce co najmniej równie oczywistymi i zrozumiałymi, jak w poprzednich wiekach (bo podobno mamy postęp w wiedzy i edukacji, nie regres). Mówiąc najkrócej – „Nie musisz wierzyć, ale masz rozumieć w co nie wierzysz, robić to świadomie, nie w oparciu o mity i przesądy – jak na rozumnego i wyedukowanego człowieka przystało”.

    Podejrzewam zresztą, że dałoby to więcej nawróceń, niż obecny model…

    Tak na marginesie nie rozumiem, co się stało z logiką, odkąd przestano nauczać jej w szkołach (tak jak np. łaciny – istnieje silna korelacja między obydwoma!). Podobne zaskoczenie, obserwację nierozumienia rzeczy zdawałoby się oczywistych przeżyłem, kiedy rozmaici „uświadamiacze” zdołali przeforsować nowo wówczas tworzony podręcznik „Przysposobienia do życia w rodzinie” jako podręcznik seksuologii (mówiąc wulgarnie – „zbiór pozycji”) a nie naukę jak np. wytrzymać całe życie z osobnikiem płci przeciwnej (o krańcowo odmiennym sposobie patrzenia na świat), jak wychować dzieci, wytrzymać z własną teściową itp. Coś co zdawałoby się jest najoczywistszą rzeczą pod słońcem, umyka uwadze wszystkich… Co się stało z logiką, kiedy przestano jej uczyć?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *