14.06. Końskie z Rumunii, czyli po co ta zadyma z fałszowaniem wyborów

14 czerwca wpis nr 1361
Zapraszam do wsparcia mego bloga

Wersja audio

Promocja mojej książki. Zapraszam do lektury!
kod promocyjny: elity10

Mieliśmy wzmożenie powyborcze pt. sfałszowane wybory. Nie chcę tu obalać tych bzdurnych tez, natchnionych dowodów pt. koleżanka mówiła, kotek Mruczek łapką w exelku wyliczył i takie tam. Wszystko to zostało obalone, wyśmiane i zdemaskowane – wystarczyło tylko pochylić się nad tzw. „argumentami za”, by cała sprawa zniknęła jak płomień zdmuchniętej świecy. I nie jest tu ważne czy to miało jakiś sens, bo dowodowo żadnego nie miało, tylko ważna jest odpowiedź na pytanie zasadnicze – po co to było zrobione? A więc nie będziemy tu obalać tych wszystkich głupot, tylko zobaczymy, bez względu na bezzasadność tych tez, jaki był i jest cel tego całego zamieszania. W końcu formalnie z tego cyrku pozostała decyzja o ponownym przeliczeniu głosów w… 13 komisjach (przypomnijmy – na ponad 30.000)
Metamorfoza porażki
Pierwsze reakcje, przypomnę, po wyborach były w zasadzie jeszcze bardziej zasmucające dla przegranych niż sam wynik. W końcu powtarzało się bez końca argumenty, że ciemniaki zagłosowały na sutenera, ciemnogród podniósł łeb i ziemia stanęła w miejscu, przynajmniej w Najjaśniejszej. Lud przegrany pałował się tą w sumie frustracją, co dawało sygnał – tym kumatym – że elita wykształcona ponad własną inteligencję, a nawet aspirująca do wyższości jedynie z maturą w kieszeni, że przegrani nic nie zrozumieli, gdyż ich fatalny wynik właśnie wynikał z demonstracyjnej pogardy dla dołów. I jak doły posłuchały po raz tysięczny, że są obrazą i wstydem przed zagranicą, to postanowiły wywyższającym się samomianowanym elitom pokazać nie czerwoną kartkę, tylko fucka.
Tak dostali bluzgający „młodzi wykształceni z wielkich ośrodków”, a na dokładkę ich rząd, co to nie dość, że nie dowozi, to jeszcze ewidentnie kłamał ustami swego kandydata, że tak naprawdę to zawsze z ludem był i ludowi schlebia. Reakcja na wynik była więc tak naprawdę reakcją nie tylko potwierdzającą słuszność diagnozy pogardzanego suwerena, ale i zapowiedzią, iż stan ten trwał będzie do następnych wyborów, co już ostatecznie przesądzałoby za dwa lata wynik przy tak eskalującym konflikcie pseudoelity-doły.
Zapowiadało się więc źle, w dodatku nad tym wisiał pewnego rodzaju konflikt poznawczy – znowu zastrzeżony tylko dla kumatych – że z jednej strony to debile zagłosowały na sutenera, z drugiej, że to jednak tak podły przeciwnik miałby pokonać elitę oświeconych. To jak to jest – jak nas pogonili głupcy, to znaczy, że… no właśnie: my to chyba jeszcze głupsi? No bo jak to się dzieje, że głupi mądrych zagięli? Oczywiście to są dylematy jako się rzekło w miarę rozsądnych ludzi, nawet wśród zwolenników Trzaskowskiego, bo duża część – i o nich zaraz – nie ma żadnych wątpliwości poznawczych.
Reguluje to opisany przez Orwella w powieści „1984” fenomen ludzi zsowieciałych, który zwie się dwójmyśleniem. W tak wytresowanym rozumku dwa sprzeczne poglądy na ten sam fakt, dwie sprzeczne reakcje na te same bodźce mogą sobie spokojnie leżeć obok siebie, nie wywołując żadnych konfliktów poznawczych. A to dlatego, że w takim umyśle akt poznania został już raz a dobrze dokonany, recepty i odpowiedzi na wszelkie, nawet przyszłe fakty – udzielone, a więc nie ma żadnego procesu poznania, bo nie daj Boże pojawiłyby się jakieś właśnie wątpliwości. Zamiast poznania jest jasność zwiastowania i wiara. A więc po tej stronie nie było żadnych wniosków, że pomstujemy na głupotę tych, którzy z nami wygrali.
I tu pojawia się recepta: nie przegraliśmy – wybory sfałszowano. A więc wszystko wraca na swoje miejsce: elity są w większości (jest to oksymoron, ale oni tak myślą), doły na swoim miejscu, czyli na dole. Wynik był pozytywny, większość była za, tylko niedorżnięte pisiory rozstawione podstępem po komisjach pozamieniały karty przy urnach w skali gremialnej.
Nie chcę tu – powtarzam – odnosić się do konkretnych „argumentów” wskazywanych przez ten ruch kwestionujących wynik. To sprawa niewarta zachodu. Ale warto uświadomić sobie, że ten zabieg ma spore podłoże manipulacyjne, odstresowujące ładne parę milionów ludzi, z których wielu rzuciło się na tezę o sfałszowaniu wyborów, gdyż wybijała ona ich z depresji i stawiała znowu tezy pozytywne, czyli – wygraliśmy. Mało tego – od razu takie cudo wskazywało jeszcze bardziej demaskatorskim palcem na wrogie siły, które knują, a bez których bylibyśmy już od dawna w tuskowym raju.
Odwracamy uwagę
Drugim aspektem, często pomijanym, jest to, że awantura o sfałszowanie wyborów w sumie przykrywała bardziej rzeczywiste problemy z tymi wyborami. Jakoś tak media, chyba na zasadzie na złodzieju czapka gore, przeszły do porządku dziennego nad ewidentnymi przypadkami wywierania wpływu na wybory, które ujawniły się wyłącznie z jednej, rzeknę wręcz rządowej strony. Lansowanie w mediach publicznych jednego kandydata, sekowanie pozostałych, wpadki z debatami, wreszcie reklamy wyborcze i podbijanie wpisów zza granicy za pieniądze z montażu sorosowsko-ngosowym to poważne wpadki.
Wyciąg z raportu OBWE, dotyczącego naszych wyborów, to już są opisy standardów wręcz białoruskich. A gdzież tam białoruskich – tam, mimo samobójczych dla tamtejszych Polaków prób naszego rządu ingerencji w białoruski proces wyborczy, to trudno sobie wyobrazić, by np. na obalenie takich Łukaszenków czy Putinów wpływał ktokolwiek z zewnątrz, poza samymi satrapami. A u nas – hulaj dusza.
A więc, żeby nie wyszło, że postępacy użyli środków nielegalnych – wznieca się teraz panikę na innym boisku: fałszowania wyborów. Do tego dokłada się jako przeciwwagę odwrócenie wektorów zdarzeń, tyle, że nie bardzo popartych faktami. Oto pokazuje się w coraz większej skali, że jednak tu Putiny i Chińczycy zamotali. Twierdzenia te nie są poparte żadnymi dowodami, lądują jeszcze niżej niż argumenty użyte w Rumunii, podczas obalanie wyników pierwszego podejścia do wyborów prezydenckich. Ale już poszło w świat i rysuje się już na stałe na płytkach drukowanych mózgów wzmożonych. To pomocnicza narracja w stosunku do tej o fałszowaniu kart do głosowania, tworzy swoje dodatkowe wzmocnienia, ale jest podobnie jak ta o fałszowaniu wyborów – równie sprzeczna.
Czemóż to bowiem taki Putin, już o prezydencie Chin nie wspomnę, mieliby stawiać w tym boju na Nawrockiego, tak by to on wygrał, a nie Trzaskowski? Czemu mieliby popierać gościa, którego jednocześnie ścigają za obalanie pomników radzieckich? Tu jakaś fascynująca intryga musi być. Zdezorientowanym podpowiadam jak to się dzieje. Chodzi o strategię fałszywej flagi. Tak jak kapusiów uwiarygadniało się represjami, tak i tu chodzi o to, że Putin jednocześnie prześladuje swego faworyta razem z jego podskórnym popieraniem. Daje kasę przez TikToka na poparcie faceta, który deklaruje na wszelkie sposoby wrogość do Moskwy. Czyni to po to, by uwiarygodnić swego pupila. Taka to intryga. Nawet już nie to – pal licho Nawrockiego: Putin walczy o to by w Pałacu Namiestnikowskim nie pojawił się Trzaskowski. Wróg (od niedawna) Rosji i Putina, choć do niedawna zwolennik nordtreamowego dealu, bratania się Niemiec z Rosją ponad głowami Polaków. A przecież do wojny z Ukrainą, ale i moim zdaniem i po niej, Putinowi zależy na takim kształcie Unii Europejskiej, który jest przebraną IV Rzeszą, a więc wyłonieniem się odwiecznego partnera niemieckiego jako czerwonego dywanu rozpostartego przed Rosją do ingerowania w sprawy europejskie. Trzaskowski jest emanacją tej polityki w kraju nad Wisłą, a więc na miejscu Putina popierałbym jeśli już to… Trzaskowskiego.
A, że on też na Rosję pluje? No tak, ale teraz robi to przez ramię Unii, idzie za trendem, zaś równie ochoczo argumentował kiedyś zachowania dokładnie odwrotne, jako dobrodziejstwo dla polskiej racji stanu, we współpracy z Rosją „taką, jaka ona jest”. Unia teraz z ruskich zwiniętych onuc ukręciła solidną pałę na każdego z oponentów, w antyrosyjskich deklaracjach jest mocna tylko w gębie, zaś handluje z Rosją surowcami w stopniu jeszcze większym niż przed wojną na Ukrainie. Tak że, wracając do naszych powyborczych histerii, argument o wpływie Rosjan i Chińczyków (a skąd tu ci Chinole, to Bóg raczy wiedzieć, skoro coraz to Unia romansuje z Pekinem) jest argumentem uzupełniającym do fałszerstw wyborczych. Uśmiechnięci (do niedawna) Polacy znajdowaliby się w okrutnym imadle: z jednej strony PiS podziemny kuglował przy urnach, z drugiej Putin z Xi nadawali przez TikToka tak bardzo, że przekonali oni podludzi z Podlasia, wyśmiewanych za brak dostępu do internetu.
Na Rumuna
Wydaje mi się, że to co widzimy to powtórne, ale już kapiszonowe, odpalenie przygotowanego wariantu rumuńskiego. Widać, że chłopakom jednak swędzą ręce, by użyć tego, co było gotowe. W przypadku wygranej wszystko byłoby ok. Wszelkie odstępstwa statystyczne byłyby lekceważone, protesty obśmiewane, że przegrani się miotają, byłoby, że naród jest jedyną ostoją mądrości i takie tam. Natomiast w przypadku przegranej wszystko miało pójść po rumuńsku i słychać to do dziś z wielu ust przegranych.
Scenariusz miał być taki: wyniki są „na żyletkę”, pojawiają się protesty, Sąd Najwyższy się nie wyrabia z ich rozpatrzeniem – i mamy powtórzone wybory. Przypomnę, że mieliśmy taki ostry kryzys wyborczy, kiedy kandydat Kwaśniewski nakłamał zawyżając swoje wykształcenie, co spotkało się w wyborach w 1995 roku z ponad 900.000 protestów wyborczych. I Kwachu został wtedy prezydentem właśnie na żyletki, gdyż Sąd Najwyższy oddalił te znaczące ilościowo protesty w stosunku 5:4 swego składu. Dziś mamy też taką próbę, gdyż Sąd Najwyższy donosi, że przychodzą do niego protesty jednobrzmiące w trzech wariantach, które sobie można skopiować z odpowiednich stron, zresztą przeznaczonych do oprotestowania wyborów i założonych jeszcze przed nimi, jakby tak, że tak powiem prewencyjnie.
Leżał, i jak widać wciąż leży – vide zarzuty o wpływie na wybory z zewnątrz – wariant rumuński wprost. Przypomnę jak to u nich było: służby wykryły kampanie tiktokowe puszczane z zewnątrz, doniosły tamtejszemu trybunałowi w tajnym raporcie, ten zaś unieważnił wyniki pierwszej tury (niekorzystne dla establishmentu) i nakazał ponowne wybory od początku. Okazało się, że wraży wpływ wywierała kampania zamówiona przez… rumuńskich mainstremowych partyjniaków, którzy chcieli rozbicia głosów na prawicy, a więc pompowali jej ekstremistycznego kandydata. Ten miał rozdzielić głosy na prawicy, dać wolną drogę do startu lewicowemu kandydatowi. Problem z tym, że chłopaki przesadzili, bo ekstremalny prawicowiec tak się spodobał, że w cuglach pierwszą turę wygrał. Ale tu jak widać chodziło o to, by samemu stworzyć wątpliwości o zewnętrznym wpływie, by potem samemu się na to powołać jako powód unieważnienia wyborów. Była to więc samoobsługa i to – jak widać po ostatecznych wynikach wyborów w Rumunii – była to samoobsługa udana.
Ten wariant jak widać też był przygotowywany „na Rumuna”. To co zrobiła „Akcja-Demokracja” było powtórzeniem tego numeru. Sami tworzymy kłopot w procesie wyborczym, by potem na niego się powołać jako na argument zewnętrznego wpływu, argument odłożony na półkę i czekający na wypadek przegranej, tak, by unieważnić wybory i to – uwaga! – w drugiej turze. Trzeba się bowiem uważnie wczytać w pierwsze komunikaty NASK-u i ich relacjonowanie przez wolne media. Tam się mówi o: ingerencji z zewnątrz w proces wyborczy za pomocą wykupowania reklam i podbijania wpisów. Po drugie mówi się o tym, że dotyczy to trzech najważniejszych kandydatów, po trzecie sugeruje się, że to wszystko z Rosji. A okazuje się, że tylko pierwsze jest w miarę prawdziwe, boć to co prawda reklamy zamawia zagranica, ale czyni to za pośrednictwem i przy udziale polskich organizacji, z zamieszanych trzech kandydatów jeden jest tylko popierany, dwaj pozostali – sekowani, zaś to nie Moska jest tu zamieszana, ale co najwyżej Wiedeń w połączeniu z byłym węgierskim bezpieczniakiem z ekipy wywalonej przez Orbana.
Ale liczy się fakt. Już samo to może być uznane za ingerencję z zewnątrz i zakwestionowanie procesu wyborczego. Pytanie tylko – przez kogo? No, bo wybory za ważne uznaje Sąd Najwyższy na podstawie rozpatrzonych skarg i raportu PKW. A czyni to w SN kwestionowana przez uśmiechniętych sławetna Izba Kontroli Nadzwyczajnej. Ta jak kot Schrodingera – raz jest, raz jej nie ma. Jak trzeba klepnąć zwycięskie wybory koalicji 15 października, lub 13 grudnia (niepotrzebne skreślić), to Izba jest w porzo. Ale jak ma się klepać wybory, w których uśmiechnięci przegrywają, to rzeczona Izba jest nielegalnym zgromadzeniem przebierańców. Nawet dosłownie kilka dni temu minister Bodnar zakwestionował jej status w skandalicznym dla porządku państwa wywiadzie w TVP, za co kiedyś minister beknie i lepiej by się modlił, by sprawiedliwość ludu powstrzymała się na poziomie Trybunału Stanu.
Był szykowany, i ja tego nie wymyśliłem – proszę spojrzeć w przedłożenia sejmowe – jeszcze lepszy wariant. Otóż marszałek promocyjny Hołownia, zasunął do Sejmu tzw. ustawę incydentalną. Chodzi w niej o to, by zmienić reguły uznawania ważności wyborów i oddać ten akt w ręce 15 najstarszych sędziów SN. Czyli odejść od Izby Kontroli Nadzwyczajnej, o której wszyscy przecież wiemy jak z nią jest (znaczy się wiedzą uśmiechnięci) i dać to do decydowania innemu gronu. I tu wracamy do scenariusza posępnego. Mamy tysiące protestów, PKW się nie wyrabia z raportem, zaś SN z milionami protestów, mijają 30 dni, nie ma decyzji, prezydent jest nie wybrany. Hołownia przejmuje jego obowiązki i pierwsze co robi to podpisuje blokowaną dotąd przez Dudę ustawę incydentalną, starzy i doświadczeni sędziowie, co to chyba samego Stalina znali, uznają wybory za nieważne i nakazują ponowne. I powtarza się ratunkowy efekt rumuński. To nie moje bajanie, tylko czytałem to z setkę razy w wynurzeniach spekulacyjnych, zaś sam fakt uchwalenia ustawy incydentalnej przez większość sejmową jest dowodem że jest, a właściwie było, coś na rzeczy.
Sekta Misiu, sekta
Jeden skutek tej afery z ważnością wyborów jest pewny. Otóż hoduje się nową sektę, na czele której staje Giertych jako ostatnia ostoja przed popadnięciem w marazm. Robi to banda trolli od mecenasa, pytanie tylko za porozumieniem z Tuskiem, czy… przeciw niemu. Na argument, że za porozumieniem przemawia zwyczajowa technika premiera wysuwania do robienia brudnych zamętów jakichś harcowników, podczas gdy sam premier zachowuje się wręcz tonizująco, powściąga emocje, sugeruje jednak, że się zobaczy. Tak było z Niesiołowskim, Palikotem, teraz jest z Giertychem.
Wersja z robieniem tego przeciwko Tuskowi ma też pewne pokłady racjonalności. Przez swoją radykalizację stawia Tuska na pozycji niewalczącego przegrywa, podczas kiedy „argumenty” leżą na medialnym stole i trzeba ich tylko użyć. Tusk zaś się certoli z pulardą, podczas kiedy wzmagane trollami doły żądają głowy zdrajcy. Wyraźnie widać układankę pretendentów do tronu opuszczonego ewentualnie przez Tuska, który – jeżeli w ogóle – wcale nie musi odejść na swoich warunkach. Intryga piwna w wykonaniu Sikorskiego zaszkodziła na tyle Trzaskowskiemu, że z wyrafinowanych badań wynika, iż mizianie się Trzaskowskiego z prawakami ostudziło lewaków co do ochoty udania się do urn, co dało zwycięstwo Nawrockiemu, a co w rezultacie mocno osłabiło, jak dziś widać, Tuska.
Sama afera z fałszowaniem wyborów była (jest?) ewidentnym pokazaniem jak chodzą narracje u uśmiechniętych, kto jest źródłem, inspiracją, a kto tylko pudłem rezonansowym gotowych porcji przekazu. Farma trolli Giertycha zaczęła histerię, najpierw „powoli, jak żółw ociężale”. Zaraz jednak włączyli się pożyteczni przyspieszacze, którzy – jak pisywaliśmy wyżej w części „psychologicznej” – tylko czekali na jakąś iskierkę nadziei. I poszło. Jest tu pewien rozdźwięk – internet trollowy poszedł na całego, ale media telewizyjne się powściągały. Choć z czasem, tak to jest z tzw. mediami tradycyjnymi versus internetowymi zasięgami, to treści z internetu zaczęły przeciekać do telewizorów i radiów zaprzyjaźnionych. Ale widać było jak na dłoni kto uczy pierwszych hasełek, kto wprowadza subtelne różnicowanie przekazu, kto klepie bez zrozumienia, acz z wzmożeniem i jak rośnie ta bańka.
Ona ma w efekcie jeden cel – stworzenie sekty ultrasów. Do argumentu prezydenta sutenera, wdrukowanego prymitywnym poziomem programowania neurolingwistycznego można dodać kolejne argumenty. Już nie personalne, ale systemowe. Zobaczymy to w nasileniu się postaw ekstremalnych do czasu objęcia w sierpniu stanowiska przez prezydenta Nawrockiego. Inauguracja odbędzie się – idę o zakład – w towarzystwie protestów a la niegdysiejszy KOD, że to nielegał, sutener i przebieraniec wchodzi od pałacu. I taki ma być kontekst tej całej prezydentury.
Ale to prowadzi do jednego – jeszcze większej erozji państwa. Polacy sami po świecie będą roznosić sutenerskie rewelacje o głowie państwa polskiego. Do tego dojdzie jeszcze argument nielegalności wyboru i mamy zapaść zaufania połowy głosujących Polaków do podstawowych instytucji państwa. A to jeszcze bardziej osłabia kartonowe przecież państwo nasze. A więc ci od takiego wdrukowywania pogardy w duszach swoich popleczników produkują w rezultacie stały i premedytacyjny proces osłabiania naszego państwa. A, jak to u Polaków, zaufanie to buduje się u nas bardzo mozolnie i powoli, zaś burzy – w jednej chwili. I takie taktyczne polityczne macherstwo, obliczone na wewnętrzne cele mobilizacyjne i terapeutyczne jest w efekcie długofalowe w swych odwrotnych, negatywnych skutkach.
Smuteczek
I na koniec – wszystko to, o czym tu pisałem, te rumuńskie wynalazki odłożone jak widać na półkę w oczekiwaniu na uruchomienie w razie gdyby „nie trzasło” było gotowe i jeszcze pobrzmiewa w niektórych żalach, tych co się wciąż z lekka wygadują. I widać było te gotowce, najsmutniejsze, że w wykonaniu instytucji publicznych, takich jak choć TVP czy służby. Przed ich użyciem paradoksalnie uratowała nas pani Ursula z Brukseli, która jeszcze w trakcie konferencji PKW ogłaszającej poranne wyniki – o 8:08 pogratulowała Nawrockiemu zwycięstwa. Tylko to mogło – moim zdaniem – powstrzymać Tusków od kuglowania przygotowanymi wariantami rumuńskimi.
I smutne jest właśnie to, że to nawet zamordystyczna Bruksela musi powstrzymywać polski rząd przed ochotnością drogi na skróty. Może oni tam w Unii wiedzą, że po zastosowaniu wariantu rumuńskiego powtórzone wybory odbyłyby się w Polsce już na ulicy. I zmiotłyby w jeden dzień nie Trzaskowskiego, ale wszystkich kolegów jego. A skoro Bruksela to wie, a nasi nie wiedzą, to znaczy, że to jakaś banda samobójców-zamordystów, co to się nie zawahają postawić kraj na głowie, by się utrzymać przy swej gnuśnej władzy. Wiadomo – po nas choćby POtop. I to jest najsmutniejsze – ta mitygująca ich Bruksela. Daleko żeśmy, panowie, zaszli.
Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
A tak wygląda skrajna polaryzacja w mediach – Anthony Fauci jako
1. zbawca – https://www.projektpulsar.pl/czlowiek/2297627,1,zapobiec-kolejnej-pandemii.read
2. morderca nieumyślny – dakowski. pl/fauci-oskarzony-o-107-357-przypadkow-nieumyslnego-spowodowania-smierci-nowa-zelandia-uderza/
napompowana beczka prochu, to musi pie(pip)nąć. Ale oczka patrzą w inna stronę.
To co robi Tusk jest hodowaniem sekty, najwierniejszych z wiernych, twardogłowych wśród twardogłowych (co jest chyba dobrą wiadomością). Ale sprawa „wariantu rumuńskiego” się rypła na rozkaz Berlina i Brukseli – nie dlatego, że tam sądzą iż Polacy zrobią wówczas powstanie, tylko dlatego że Unia nie chce mieć pod górkę z Trumpem, a ten wyraźnie zakazał manipulowania przy demokracji (wystarczy posłuchać co ten ustami swego wiceprezydenta J.D. Vance’a przekazał Europie w Monachium w lutym tego roku).
Niemcy się sypią, wszystkie podstawy ich potęgi gospodarczej (a częściowo także politycznego liderowania w Unii) legły w gruzach, jak to opisał w książce „Kaput: Koniec niemieckiego cudu gospodarczego” Wolfgang Münchau. Skończyło się produkowanie konkurencyjnych towarów w oparciu o tanie surowce z Rosji i tanie półprodukty z Chin, a także bycie głównym dystrybutorem i regulatorem cen energii wśród pozostałych unioeuropejczyjków (po zakazaniu im posiadania własnych jej źródeł, jako „nieekologicznych”). Kiedy dotychczasowi „sojusznicy” Niemiec ich ograli, same Niemcy okazały się kolosem na glinianych nogach. To, że Polacy kupują (za przydzielone im w tym celu kredyty) wiatraki od Siemensa, żeby ratować niemiecką „lokomotywę gospodarki” przed bankructwem, a sama Polska pod rządami Tuska kupuje ostatnio od Niemiec więcej niż kilkadziesiąt razy większe Chiny(!), to tylko rozwiązania doraźne, przedłużające agonię, dające czas na znalezienie innych rozwiązań.
Niemcy w nowej sytuacji geopolitycznej zostały zmuszone do pogodzenia się z USA, przynajmniej pozornego. Do próby nabrania Ameryki po raz kolejny na ten sam numer, przekonania jej, że to właśnie Niemcy będą najlepszym reprezentantem jej interesów na starym Kontynencie, zasługują na – wymieniam przykładowo to, co jest potencjalnie najgroźniejsze – remilitaryzację i prawo do posiadania najpotężniejszej armii w Europie (po latach pacyfizmu, na którym zresztą nieźle zarabiali, co też było jedną z podstaw ich dotychczasowej potęgi). Niemcy stanęli wobec konieczności odwrócenia sojuszy. Jak dotychczas w zasadzie nawet nie kryli, że nie uważają się za fragment cywilizacji europejskiej, bo tworzą własną, lepszą, niemiecką cywilizację „nadludzi”, gardzącą otoczeniem, a teraz nagle stanęli przed zadaniem udowodnienia, że są najlepszym członkiem euroatlantyckiej rodziny po tej stronie oceanu. No cóż, w odwracaniu kota ogonem są mistrzami, wyrażenie „oszwabić kogoś” nie wzięło się w języku polskim znikąd.
Niemcy prędzej zrezygnują z Tuska niż z Ameryki (której nienawidzą, tak jak Tuskiem gardzą), więc muszą udowodnić że dorosły do demokracji, a Amerykanie mogą – po udzieleniu im pełnomocnictw oraz wsparcia ich kontynentalnej potęgi i pozycji lidera – zabrać swoją armię ich kraju gdzie tylko chcą i potrzebują (a warto przypomnieć, że US Army w Niemczech ma do dzisiaj, o czym niemieckie i płaszczące się przed Niemcami media wspominają nad wyraz rzadko i niechętnie, status wojsk nie tyle sojuszniczych, co okupacyjnych, pilnujących, aby Niemcy nie doprowadziły po raz trzeci, same lub znów do spółki z Rosją, do światowej katastrofy – co zresztą i tak de facto zdołały zrobić, nawet nie posiadając czołgów).
Żeby sobie uzmysłowić czego żąda od Europy (czyli w rozumieniu Niemiec – od nich właśnie) Ameryka (i jak miałaby się do niesłychanie obecnie ważnej dla Niemiec maskirowki ich uwiarygodniania w oczach USA realizacja „wariantu rumuńskiego” w Polsce), wystarczy sobie przypomnieć wspomniane wystąpienie J.D Vance’a na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa (na koniec zacytuję fragmenty za portalem wszystkoconajważniejsze.pl). Niemcy muszą, po prostu muszą uwiarygodnić się w oczach USA jako „strażnicy demokracji”. Wobec tego zadania nawet sprawa Polski ma dla ich geopolityki znaczenie drugorzędne, bez wahania rzucą Tuska na pożarcie (a ten to wie, co widać po jego oczach i nerwowych reakcjach).
Poniżej fragmenty słynnego przemówienia amerykańskiego wiceprezydenta w Monachium, przemawiającego przy wyraźnym szoku, niedowierzaniu, zgorszeniu i rozpaczy eurodyplomatów (zwłaszcza niemieckich), do których najwyraźniej nikt dotąd na tym szczeblu tak jawnie, szczerze i bez ogródek nie mówił:
„Zagrożeniem, które budzi mój największy niepokój w odniesieniu do Europy, nie jest Rosja, nie są Chiny ani nie jest żaden inny zewnętrzny gracz. Najbardziej obawiam się zagrożenia wewnętrznego – odwrotu Europy od jej fundamentalnych wartości, które dzieli ona ze Stanami Zjednoczonymi. Uderzyło mnie, gdy były europejski komisarz niedawno wystąpił w telewizji i z wyraźnym zadowoleniem mówił o tym, że w Rumunii unieważniono wybory.
Ostrzegł, że jeśli sprawy nie potoczą się zgodnie z planem, dokładnie to samo może wydarzyć się w Niemczech. Takie beztroskie wypowiedzi są szokujące. Przez lata słyszeliśmy, że wszystko, co finansujemy i wspieramy, robimy w imię wspólnych wartości demokratycznych. Mówiono, że wszystko, od naszej polityki wobec Ukrainy po cenzurę cyfrową, jest obroną demokracji. Jednak gdy widzimy, jak europejskie sądy unieważniają wybory, a wysokiej rangi urzędnicy grożą unieważnieniem kolejnych, musimy zadać sobie pytanie, czy rzeczywiście stosujemy wobec siebie odpowiednio wysokie standardy. I mówię „o nas”, ponieważ głęboko wierzę, że gramy w jednej drużynie.
Musimy robić więcej, niż tylko mówić o wartościach demokratycznych. Musimy nimi żyć – i to teraz.
(…)
W imię uczciwości, moi Przyjaciele, ale także w imię prawdy przyznaję, że czasem najdonośniejsze głosy nawołujące do cenzury nie pochodziły z Europy, lecz z mojego własnego kraju. To właśnie poprzednia administracja naciskała i zastraszała firmy technologiczne, by cenzurowały tzw. „dezinformację” – jak choćby teorię, że koronawirus najprawdopodobniej wyciekł z laboratorium w Chinach. Nasz własny rząd zachęcał prywatne firmy do uciszania ludzi za mówienie tego, co okazało się oczywistą prawdą.
Dlatego przychodzę tu dziś nie tylko z obserwacją, ale i z propozycją. Tak jak administracja Bidena desperacko próbowała uciszać ludzi za wyrażanie swoich opinii, tak administracja prezydenta Trumpa zrobi dokładnie odwrotnie – i mam nadzieję, że możemy w tej kwestii współpracować.
(…)
Oczywiście sytuacja zaszła już tak daleko, że w grudniu Rumunia po prostu unieważniła wyniki wyborów prezydenckich na podstawie słabych podejrzeń wywiadu i ogromnej presji ze strony sąsiadów z kontynentu.
(…)
Z perspektywy po drugiej stronie Atlantyku wygląda to coraz bardziej jak działania starych, ugruntowanych grup interesu, które chowają się za przestarzałymi hasłami o „dezinformacji” i „mowie nienawiści”, pochodzącymi rodem z sowieckiej propagandy. Posługują się oni nimi tylko dlatego, że nie podoba im się myśl, że ktoś mógłby przedstawić inną opinię, zagłosować inaczej lub, nie daj Boże, nawet wygrać wybory.
(…)
To jest konferencja bezpieczeństwa, zatem jestem pewien, że wszyscy przyjechaliście tu przygotowani do dyskusji o zwiększaniu wydatków na obronność w nadchodzących latach. I bardzo dobrze, bo jak jasno zaznaczył prezydent Donald Trump, Europa musi odegrać większą rolę w kształtowaniu swojej własnej przyszłości. Nie bez przyczyny często słyszycie o „dzieleniu się ciężarem” – uważamy, że to kluczowy element naszego sojuszu. Europa musi zrobić krok naprzód, podczas gdy Ameryka skupi się na obszarach świata, gdzie niebezpieczeństwo jest największe. Ale pozwólcie, że zadam Wam jedno pytanie: jak możecie w ogóle zacząć rozważać kwestie budżetowe, jeśli nie mamy jasności co do tego, czego tak naprawdę bronimy?”