27.07. Bambizm w oknie Overtona

5

27 lipca, wpis nr 1283

Zapraszam do wsparcia mego bloga

Wersja audio

Był ulubieńcem salonów, dopóki im nie podpadł. Jak to z salonami – stało się to nagle, za to reakcja była przemożna. Jak zwykle ze smyczy została spuszczona cała sfora, jak widać gotowa, w blokach startowych. Do tego dołączyło pospolite ruszenie pożytecznych idiotów i były autorytet zarył w piachu postępactwa. Mowa o profesorze Bralczyku i reakcji na jego rozmowę dotyczącą języka. Do tej pory profesorowi udawało się wyslalomować od konfliktu z poprawnością, również w języku, ale tylko dlatego, że sprytnie omijał zastawione pułapki i pola minowe nowego zestawu rewolucyjnych norm językowo-politycznych. Coś pan z mikołajową brodą tam kokietował o tym jak trzeba mówić, by nas słuchano. Przez salon, nie dość jak widać zweryfikowany, uważany był za naszego, a tu taka niespodzianka.

Co powiedział oskarżony? Sporo. Wystarczająco, by zrzucić go w czeluści przyszłego ostracyzmu. Nie podobają mu się feminatywy, ale głównie podpadł za podejście do zwierząt. Te okazało się niepoprawne politycznie, gdyż zakwestionował jasny dla wielu fakt,  że zwierzęta umierają zamiast zdychać, mają włosy zamiast sierści, czy twarz zamiast pyska. Reakcja wygląda na tzw. gównoburzę, obyczajową wrzutkę, mającą przykryć kolejne blamaże rządzących, ale kryją się za nią pewne ważne wnioski.

Przesilenie

Zazwyczaj jest to tak, że pewne zjawiska, głównie stymulowane, żyją sobie podskórnie, nanizywane na percepcję neurolingwistyki, aż dochodzi do przesilenia, gdzie o do tej pory o ukrywanych sprawach mówi się wprost. Ujawniają się tuszowane różnice, wyskakują jak diabeł z pudełka apologeci nowego, padają tezy do tej pory rewolucyjne, ale już w otoczce: „to co, nie wiedzieliście, że jest inaczej”? Słynne okno Overtona przesuwa się na kolejny etap i do tej pory nieakceptowalne społecznie tezy stają się otwarcie głoszone, zaś zdezorientowany widz boi się, że jak nie kupi nowości, to znajdzie się w rejonach bojkotowanego obskurantyzmu. Na zakompleksionych, wykształconych ponad swoją inteligencję, to działa jak nic. I z tymi zwierzątkami mamy to samo. Nagle się to-to pokazało w pełnej krasie, że tak obelżywie jak Bralczyk, to o petach nie można i mamy świadectwa tego wszędzie. To po prostu kolejne przesilenie, nie zaraz tam rewolucja, która zmieni wszystko. Lewactwo jak miłość: cierpliwe jest. To kolejny kroczek niedostrzegalnego procesu przesuwania granic. Dwa kroki wprzód, jeden krok wstecz. Złudzenie wycofania się i powrotu do rozsądku, ale w sumie w bilansie – jeden krok do przodu.

Zagadnienie ma kilka warstw. Załatwmy się z najprostszymi. Lewstream zabrnął w pompowanie profesora Bralczyka zbyt daleko, żeby odrzucić go w całości, zwłaszcza jego naukowość. Oni mówią, że to, co on twierdzi (a do tej pory było to bezdyskusyjne), to nie nauka (w tym wypadku językoznawstwo), ale jego prywatna opinia. Ma więc do niej prawo (ludzkie paniska!), tak jak – jako człowiek, bo nie naukowiec – ma prawo się mylić. I myli się. A więc mamy tu do czynienia z zabiegiem oddzielenia wiedzy od osoby, co wydaje się dość ekwilibrystycznym chwytem, jak zobaczymy – nie jedynym. W ogóle ta szerokość akcji antybralczykowej, wielogłos (od celebrytów, poprzez psiarzy aż do postępackich naukowców), ale także „wielokanałowość” przekazu świadczy o akcji zorganizowanej. Nie to, że się tam oni na profesora czaili, ale jak podpadł, to ktoś dał sygnał do przećwiczonej nagonki.
I ogary ruszyły w las.

Bralczyk zbłądzix

Ale wróćmy do indywidualistycznej perspektywy, do której sprowadzono Bralczyka. Żadnej nauki, ale w kwestii feminatywów, które go rażą (osobiście oczywiście) to też mu się dostało. No, bo jak to, że nie pasi? Ma pasować. Ale w tym wszystkim, w tych żądaniach zawiera się natychmiastowa sprzeczność. Nie mówię tu o materii języka, którą gwałci takie postępactwo. No, bo jak podejść do pani reżyserki, czy pani kierującej autobusem, by nie popaść w śmieszność? Przecież te słowa w feminatywnych formach są już w języku „zajęte” i mają całkowicie inne, obsadzone znaczenie. Stąd te wygibasy o „osobach kierujących”, „pilotujących”, czy „reżyserujących”. To „osobowanie” ma jeszcze inny, rozpaczliwy cel. Jest to wyjście z pułapki zastawionej przez język na tzw. osoby niebinarne. No, bo, taki polski, szczególnie z osobową odmianą, to już by tych siedemdziesięciu kilku pci (liczba wciąż rośnie) nie podźwignął. Tykamy więc od „osób”, by uniknąć permutacji odmian, których śmieszną próbą jest „iksowanie”. Czytałem ostatnio (oczywiście w gazecie dla trzecioklasistów!) o kimś kto poszdłx do szkoły, by walczyć o swoje prawa. Na języku to gwałt, a więc zastrzeżenia Bralczyka nie mają charakteru osobistego, choć on w tej perspektywie o tym mówi, ale mają walor ściśle naukowy. Zaraz wyłuszczę dlaczego.

Sam jestem po studiach filologicznych i kwestie językowe interesują mnie od dawna, zwłaszcza w zakresie w jakim wymuszane zmiany w języku powodują szerokie oddziaływanie na społeczeństwo. I obecnie jesteśmy świadkami osmatycznej rewolucji w tym w względzie, od czasu do czasu – jak pisałem – wzmacniane tylko kamieniami milowymi, które są kolejnymi etapami przesuwania okna Overtona, co ma prowadzić społeczeństwo od początkowego odrzucenia do akceptacji dotąd niewyobrażalnych rzeczy. Wszystko to odbywa się za pomocą języka, owe programowanie neurolingwistyczne oddziałuje na społeczność przemożnie i jest może najbardziej wyrafinowanym, bo niewidocznym, narzędziem wykuwania nowej przyszłości.

Odbywa się to za pomocą słabo społecznie detektowalnej przemocy językowej. Po prostu wprowadza się nowe pojęcia, ale częściej – zmienia znaczenie pojęć już istniejących. Pisałem już kiedyś o „karierze” słowa Murzyn, co do którego Bralczyk też podpadł. Problem w tym, że użycie danego słowa może zmieniać kontekst i nabierać innej konotacji (np. negatywnej), ale jest to proces obiektywny, raczej długotrwały. Idee postępackie dawno już upatrzyły sobie w języku narzędzie niewidzialnej przemocy i chcą tym procesem zawiadywać, zarówno co do tempa, jak i kierunku. Rewolucja Francuska zmieniła nazwy miesięcy, bo przecież po niej świat zaczął się od początku, rewolucja Październikowa wprowadziła w życie nie tylko nowomowę, przeczutą geniuszem Orwella, ale także weszła w życie prywatne. Pojawiły się rewolucyjne imiona, jak Traktor, zaś bliźniaki nazywano Rewa (to chłopak) i Lucja (to dziewczynka). To były sztuczne twory, wmuszane ówczesnym rozumieniem poprawności politycznej. Nie przez przypadek właśnie pojęcie „poprawności politycznej” nie jest wcale związane z polityką, tylko z językiem.

Uzus na wojnie

Dziś też jesteśmy świadkami takiego procesu, choć trzeba mieć wytrwane ucho, by to zauważyć. A właściwie ucho nierozemocjonowane. Weźmy taki przykład, jak używanie przyimka „w” Ukrainie czy „na” Ukrainie. U fachowców, wyraźnie rozgrzanych politycznie sprawa jest jasna. „w Ukrainie”, jak mówimy o państwie, „na Ukrainie”, jak mówimy o regionie. Hmmm… . Ale eksperci uważają tak od kiedy… Ukraina została zaatakowana. Chce się tym sposobem, mówiąc „w Ukrainie”, przydać temu krajowi powagi państwowości. Za to, że walczą i że ich popieramy. Językowo. A to lingwistycznie taktyczna bzdura.

Jeszcze raz – język się zmienia, ale obiektywnie, użytkownicy poprzez stosowanie innych kontekstów danych słów sami decydują, ale w swej masie, o tym, że staje się ta nowa forma normą i przechodzi do słowników. Nie decyduje o tym polityk, czy dziennikarz, choćby się jak najbardziej starali. A starają się. Taka „nadgorliwość” mści się sztucznością i w rezultacie odrzuceniem. Nie ma politycznej taktyki w języku. No dobra – powiedzmy,
że jak utrzymują znawcy, że „w Ukrainie” się mówi jako o państwie, zaś „na Ukrainie” jako o regionie. To znaczy, że istnieje Ukraina jako region i jako państwo, a więc tak samo istnieje i… Polska. Też może być uznana przez kogoś jako region. Ok, niech będzie, że „na”, jak znowu utrzymują eksperci, mówi się o przestrzeni, która kiedyś należała do Polski, dziś jest zaś osobnym państwem. Stąd „na Słowacji”, czy „na Węgrzech”? Te kraje też się ostają „na” drugiej lidze, jak mniemam, zaś Ukraina „awansowała”. Ok, ale co Węgrzy nam zawinili, że się nie załapali? Słowacy? A czemu Ukraina „awansowała”? No, nie ma innego wytłumaczenia, niż to, że dlatego że walczy. A co to za argument językowy? Nic podobnego: „w” czy „na” ma służyć do przyimkowego rozpoznania gościa. Jesteś za Ukrainą czy możeś putinowską onucą, która (mimo, że język tak każe) odrzuca zawarte
w konstrukcjach językowych ambicje państwowe walecznych Ukraińców.

No dobra, powiedzmy, że nagradzamy wojenny trud Ukraińców w sferze językowej. A co będzie, jak Ukraina podpisze pokój? Dalej będzie „na”, czy „w” Ukrainie? A co będzie, jak Ukraina się dogada z Putinem, na tyle, że zmontuje wrogą nam koalicję? Niemożliwe? A czemóż? I co wtedy? Będziemy dalej językowo podkreślać jej zaprzańską wtedy państwowość? A co jeśli Ukraina utraci swoją państwowość? Będzie więc jakimś regionem,
a więc „na Ukrainie”, a może będziemy na złość Ruskim pisać i mówić „w Ukrainie”, a takim jak najbardziej państwowym Węgrom będziemy wciąż wymyślać od „na Węgrzech”? Za co? No chyba nie za Orbana. Tak to w – niegwałconym języku – nie działa.

Przemoc językowa

Ale wyniki przemocy językowej są przemożne, zwłaszcza wśród „wykształconych ponad własną inteligencję”. Bo ci prości, to tak łatwo nie łapią tych nowinek, choć jak już złapią – to nie masz ratunku. Nowe znaczenia pojęć i same nowe pojęcia są wszechobecne. Oddychamy nimi bez maski refleksji i prędzej czy później dotrą do mózgów większości. I je zmienią. Gdyż językowy sposób opisu świata rzutuje na sposób jego postrzegania. Rzeczy nienazwane dla mózgu nie istnieją – są jakimiś przeczuciami. I nowe znaczenia produkują na początku nowe okulary, przez które stopniowo patrzy się na świat. Potem mózg już to łapie jako świat rzeczywisty i na przykład zabranie takiemu operowanemu okularów mediów wcale nie powoduje, że „przejrzy na oczy” i zobaczy prawdę. Nie, on już bez okularów propagandy będzie uważał świat przedstawiony za realny. Co do refleksji, to dylemat – przyznać się przed samym sobą, że żyłem w ułudzie albo uznać tę wizję świata za właściwą, ba – moją własną, do której sam doszedłem, powoduje, że wybiera się to drugie. Nawet, gdyby efekty takiego błędnego trwania miały szkodzić zoperowanemu. Widać to było klinicznie w czasie wyborów, kiedy mieszkańcy Worka Turoszowskiego zagłosowali za partiami, które obiecały zamknąć ich jedyne źródło dochodów.

Chaos w języku powoduje naturalne zmniejszenie się pola do wymiany, dialogu, dyskusji.
Przeinaczone pojęcia powodują, że strony nie mogą się dogadać, nawet jeśli mają na to ochotę. A mają coraz rzadziej, zamknięte we własnych bańkach uzgodnionych słowników pojęć jak cepy. W dodatku braki w komunikacji powoli powodują przeniesienie się racjonalnej komunikacji w wymianę emocji, deklaracji pozbawionych treści, potwierdzenia hasłami przynależności do bańkowego plemienia. W związku z tym rozsądek jest wymieniany na emocje, co prowadzi nas do kolejnego wątku Bralczykowego – zwierzęcego.

Językowy bambizm

Profesor bowiem zakwestionował w sumie zrównanie językowe człowieka i zwierzęcia. Język polski, bogaty fleksyjnie, przeprowadza bardzo ścisłe rozgraniczenie pomiędzy sferą ludzką a zwierzęcą. I to nie tylko w rzeczonym rozróżnieniu pomiędzy „zdychać”, czy „umierać”. Mamy to np. w odmianie rzeczowników, gdzie w liczbie mnogiej zwierzęta przyjmują formę niemęskoosobową. Gdyby stado wilków składało się z samych samców, to i tak będziemy o nich mówili, że „wilki zaatakowały”, nie zaś „zaatakowali”. Tak mówi język,
ale to w rewolucyjnych czasach nie wystarcza. Mamy bowiem ruszyć z posad bryłę świata, co dopiero język.

Co to jest? To jest bambizm językowy. Przypomnę, z tekstu, który pisałem o bambizmie, że chodzi tu o upodobnianie zwierząt do ludzi. Jelonek Bambi, z dzisiejszego niespodzianie progresywistycznego Disneya, miał już wizualne cechy ludzkie. Duże, śliskie oczy, malutki nosek dziecka, jasna rzecz, że gadał jak dzieciak itd. Wtedy miało to za cel zhumanizować bajki, przybliżyć dzieciom zwierzęta jako przyjaźnie podobne.
Ale dziś to już co innego. Chodzi o rodziców, o to, żeby człowieka zbliżyć do zwierzęcia. Jest to tzw. dyskryminacja pozytywna, jedyna dozwolona przez postępactwo dyskryminacja. Aby doprowadzić ludzkość (i jak widać nie tylko) do bożka równości, kiedy nie można wywyższyć poniżanych (tu zwierzęta) należy zastosować proces odwrotny – zamiast wywyższenia poniżonych trzeba poniżyć tych uznanych
za wywyższonych. Efekt będzie taki sam, tylko o poziom niżej. Zamiast wyrównać do góry – obniży się w dół i wszyscy (?) będą szczęśliwi, bo równi. Cóż, że o poziomy niżej, ale dla bożka równości zrobimy wszystko.

Stąd to dzisiejsze boje o to, że psy umierają, mają buzię, jeśli już nie twarz. Stąd te małżeństwa ze zwierzętami, walka o ich prawa, uznawanie za uchodźców (tak, tak!) i wszystkie te wygibasy. Na razie brzmią radykalnie i głupio, ale okno Overtona nie z takimi sprawami sobie radziło. Dość przypomnieć posła, który zastąpił Brauna
z list Konfederacji, który po medialnej operacji na mózgu stwierdził, że jest za związkami partnerskimi, bo po co komuś utrudniać życie? Mamy za sobą miliony takich przemian, właśnie pod presją wciskanych pojęć, branych najpierw za podstawę do dyskusji, później za całkiem rozsądne i akceptowalne. Za przykład może posłużyć dzisiejszy język Kościoła. Pełno tam nowomowy, w której Kościół się kompletnie zagubił,
bo jak tu optować za prawami człowieka, skoro jest się (a właściwie ma być) depozytariuszem jedynych praw – boskich, tylko przeniesionych w sferę ludzką?

Choinka

Po co to jest, bo te wszystkie wolty muszą mieć jakiś szerszy podkład niż samo wariactwo promilowych problemów psychicznych? To wielowarstwowa sprawa. Zacznijmy jak od ubierania choinki – od góry, przejdźmy później do kolejnych poziomów, coraz dłuższych gałęzi. Mamy więc czubek. Z gwiazdą. To gwiazda dobrej, bo nowej nowiny. Świat jest źle zorganizowany, opresyjny, przeludniony i samobójczy. Na to złożyły się wieki niekontrolowanego, antyrozwojowego procesu posuwania się dziejów. Niekoniecznie do przodu. Jesteśmy przeludnieni, konfliktowi, destrukcyjni. Pora to zmienić. Aby zaś to zamienić, oprócz tego, że należy wszystkie rządy oddać oświeconej i samomianowanej elicie, to trzeba zlikwidować przyczyny tego stanu. A więc podstawy znanej nam cywilizacji zachodniej. Wymienię: religia, rodzina, narody, własność, państwowość, pożeranie zasobów w gonitwie za konsumpcją, ba – prawo do życia, wreszcie – źle używaną, bo źle rozumianą wolność.

W tym zestawie, w kontekście Bralczyka mówimy nie o zwierzętach, ale o… rodzinie.
Rodzina jest do rozwalenia, zaś te wszystkie psiecka to tylko erzace resztek tęsknoty za macierzyństwem. Resztek, gdyż medialnie macierzyństwo, a już wielodzietność to w ogóle, są passe. Rodzina jest więc na wszelkie sposoby rozmontowywana. Od tego, że coraz częściej zajmuje się nimi, wedle regulacji, dodajmy, państwo. W takim USA, jeśli wygra Kamala, to się dokończy proces, że z pomocą szkoły nieletnie dziecko będzie mogło przeprowadzić zmianę własnej płci, o czym rodzić dowie się po fakcie.
A jak zaszumi, to pójdzie do kicia, albo mu zabiorą dziecko. Małżeństwa zostały zastąpione kontraktami, które (jak we Francji) można jednostronnie odwołać listem poleconym. Kobietom mąci się w głowach ułudą samorealizacji w formacie wino-kot-koleżanki-kariera. Faceci to szowinistyczne męskie świnie, do cyckania
na kasę, bez żadnych praw, nawet do własnego dziecka, kiedy się mama przełączy na nowy, męski model.I kto by się chciał w takiej sytuacji wybrać w ryzykowną rodzinną podróż?

To czyni kolejny, szerszy poziom gałęzi naszej choinki. Produktem tej socjotechniki jest człowiek samotny. Czyli często bez właściwości, częściej – z osobowością płynną, łatwą do formowania. Nie ma bowiem taki kontaktów z rodziną, szerzej – społecznością, która może jakoś zareagować kiedy nasz Janusz czy Janka odjedzie. Taki ktoś jest bezradny wobec oddania własnej tożsamości na łaskę, częściej niełaskę, propagandy postępactwa:
że po prostu „róbta co chceta”, a tak naprawdę reprodukujcie powtarzalne do znudzenia postawy akceptacji własnego nieuświadomionego niewolnictwa. I jest to niewolnik doskonały, gdyż nałożone mu na nadgarstki kajdany uważa za unikatowe klejnoty własnej, wywalczonej wolności.

Demografia psiamatek

Trzeci aspekt jest najprostszy. To depopulacyjna demografia. Takich ludzi będzie coraz mniej. Ludzi w ogóle też. Nie wiadomo czy psidzieci czy kotoci też? Może to one przejmą świat? A taki ma być nowy obraz świata. Mniej liczny. Ta depopulacyjna moda rozkręca się na wiele sposobów: atrofia rodziny, macierzyństwa, buntowanie dzieci wobec rodziców, rozzuchwalanie dzieci, kult singielstwa, seks jako ulżenie sobie, nie zaś forma budowania więzi, hedonizm, będący w konflikcie z rodziną i budowaniem wspólnoty, asertywność wobec innych, brak wartości innych niż materialne, wreszcie ejdżyzm, państwowe usługi eutanazji, procedury leczenia, coraz gorsza służba zdrowia i elitaryzujące się ubezpieczenia. Wszystko to „robi” na zmniejszenie się populacji, nie mówiąc już o bezpośrednich próbach wprost, takich jak pandemia. Dla depopulacji działa również zastąpienie dzieci przez psy-kotki. Temu mają służyć kontestowane przez Bralczyka (i mam nadzieję, że nie tylko)
językowe zabiegi zmierzające do zrównania człowieka i zwierzęcia.

Mamy być podobną do zwierzęcej paczką instynktów, najwyżej emocji. A więc równi zwierzętom będziemy się przechadzać wśród katedr wybudowanych przecież nie przez „braci naszych mniejszych”. A propos – to słowa świętego Franciszka, od którego imię wziął nas obecny papież. Co on (święty Franciszek, nie papież) powiedziałby na to dzisiaj? Przecież jego uwznioślenie zwierząt do braci naszych to nie była żadna dyskryminacja pozytywna, tylko wskazanie na Dzieło Boże, które stworzyło świat bogaty w wiele form, należących do Boga. Królem stworzenia, nawet u św. Franciszka, był i jest człowiek, któremu Bóg nakazał (nie – pozwolił!) czynić sobie ziemię poddaną. U Franciszka nie było tu sprzeczności, tak jak i nie ma jej w świecie – żyjemy obok siebie, ze swoimi rolami, jako suma istnień powołanych przez Boga w dziele stworzenia.
I tego się trzymajmy.

I nic tu nie pomogą płaczki z przychodni weterynaryjnych, które w zamykających się na zawsze oczach pudelka widzą człowieczy poziom cierpienia, które widzą twarz w mordzie swego psa jako jedynego życiowego partnera, ani doświadczone psiamatki, które tłumaczą profesorowi, że w życiu nie dosięgnie takiego poziomu relacji jak psiamatki i czworonożnego pupila. Tak, ma pewnie rację – w życiu ani profesor, ani większość ludzi nie dojdzie do takiego poziomu relacyjnego i społecznego wyalienowania, by mylić erzace relacji międzyludzkich z posiadaniem psa.

A teraz idę wyprowadzić z Krystyną jej suczkę na spacer. Bez histerii, że idziemy pochodzić z członkiem rodziny. Na smyczy. Bez przesady. Tak daleko (chyba) nie zaszliśmy.

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

                     

About Author

5 thoughts on “27.07. Bambizm w oknie Overtona

  1. Aaa tam, głupoty Pan redaktor pisze ostatnio,
    Nic nie zmienia faktu, że słowo „zdychać” ma znaczenie pogardliwe. A zwierzęta cierpią i czują tak samo jak my (jak za Kanten mówił ś.p. Prof. Wolniewicz). A jeśli to są za małe autorytety dla pana Bralczyka, to jeszcze sięgnijmy do Księgi Koheleta:
    18 Powiedziałem sobie:
    Ze względu na synów ludzkich [tak się dzieje].
    Bóg chce ich bowiem doświadczyć, żeby wiedzieli,
    że sami przez się są tylko zwierzętami.
    19 Los bowiem synów ludzkich jest ten sam,
    co i los zwierząt;
    los ich jest jeden:
    jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego,
    i oddech życia4 ten sam.
    W niczym więc człowiek nie przewyższa zwierząt,
    bo wszystko jest marnością.
    20 Wszystko idzie na jedno miejsce:
    powstało wszystko z prochu
    i wszystko do prochu znów wraca.
    Moje zwierzęta sa moją rodziną i bardziej mnie one obchodzą niż obca mi reszta ludzkości.

    1. użycie języka ma znaczenie, w tej wojnie z ludźmi używa się ćwierć- i półprawd, które trafiają do człowieka wychowanego niemal w pudełku, nibymleko UHT daje Biedronka, mięso to 120% w kabanosach podobno „wieprzowych”. Zdychać jest pejoratywne, zamiast tego umieranie? – proszę sobie używać, ale nie narzucać. Nikt nie powie że mucha umarła, czy pozbawiłem życia komara, bo ilu jest świętych i gdzie jest granica? I zestawmy to z projektem naszych lewomyślących, żeby zadbać o zwierzęta domowe czyli je WSZYSTKIE WYKASTROWAĆ (poza hodowlanymi) oraz, jak ludzi, truć szczepionkami i żarciem wywołującymi masę chorób w tym nowotwory (niedawno czytałem o psie który dożył bodaj 21 lat w dobrym zdrowiu bo jadł to co, zapewne świadomi, właściciele, osobiście znałem kota który dożył 23 lata także w dobrym zdrowiu niemal do końca). To jest druga strona półprawd.

      1. Współczucie dla innych istot nie jest cechą prawo czy lewo-myślących. A ja jeszcze przytoczę prof. Wolniewicza, jednego z najmądrzejszych ludzi tych czasów:
        „W stwierdzeniu, że czucie mamy wspólne ze zwierzętami, nie ma nic
        specjalnie nowego: to arystotelizm. Tym większą hańbą jest niewiarygodne
        okrucieństwo, z jakim w naszej cy wilizacji – która ma się za „humanitarną”
        – traktowane są zwie rzęta: bydło i konie, psy i koty, gęsi i kury. Jeżeli tę
        liberalno-hedoniczną cywilizację trafi jakiś grom – a zwiastuny już są – to
        będzie można tylko rzec, że setnie sobie na to zasłużyła.

        Praformą czucia jest b ó l. W nim najbardziej dojmująco czujemy swe
        własne istnienie: swoje – jak mówią niektórzy – bycie sobą czy też – jak
        mówi Miłosz – swoją „samosobność”. Inne formy czucia są względem niego
        wtórne. Tak np. praformą przyjemności jest uczucie ulgi, gdy ból przycicha,
        a nasze czucie wraca do swej hedonicznie zerowej normy.
        Koniec końców świadomość zrodziła się z bólu i jest on dalej jej nieodłącznym towarzyszem, idzie za nią jak cień. Mieć świadomość znaczy odczuwać, a odczuwać znaczy być podat nym na ból.

        Okrucieństwu wobec zwierząt trzeba się sprzeciwiać ze wszech sił, a nie
        tylko ze względu na własny nasz interes (że może
        zaszkodzić nam samym). Trzeba się mu sprzeciwiać przez poczucie naszej wspólnoty losu z nimi: tego, że pośród istot czujących, ból jest wszędzie taki sam i tak samo straszny.”

        Jeśli ktoś przygarnia psa, którego gorliwy prawicowiec wyrzucił do lasu, i uznaje go za członka rodziny, to chyba należy się cieszyć, że zmniejszyła się ilość cierpienia na świecie ?

        1. I znowu patrzymy na tę stronę medalu, której blask nas wzrusza. To prawda, że zwierzęta masowo cierpią i że to kapitalizm opracował taśmę do przerobu zwierząt biorąc od Forda. I na tej połowie zajedziemy do Entomilk Gatesa czy czystego mięsa nowotworowego albo cyborgizacji bo przecież metal nie cierpi. Doskonale wiemy, że ten świat nie został stworzony doskonałym i teoretycznie dobre przepisy o minimum klatki dla kury są realnie wykorzystywane do zdobywania przewagi na rynku. Dobry gospodarz dba o zwierzęta, także o te co idą niechybnie na rzeź – korporacje się nie patyczkują z ludźmi a co dopiero ze zwierzętami. Jeszcze chwila i naukowcy zdejmą pieczęć Boga strzegącą śmiertelności istot żywych i nikt oprócz niego nie przyniesie kresu cierpieniom stworzeń unieśmiertelnionych, którym będą odrastać mięśnie czy inne organy systematycznie wycinane albo umysły ludzkie uwięzione w ciałach, które będą hodować i szkolić jak obecną AI do swoich potrzb, bo przecież zasilanie sztucznych sieci neuronowych kosztuje o niebo więcej niż naturalnych – tak to sobie organizują ten świat „wiedzący lepiej”.

          1. Ale miałoby to swoje zalety, a co do szkodliwości – ludzie i tak bez chętnie jedzą wszystko co korporacje i fast foody stworzą, nie zważając na swoje zdrowie. A przecież takie frytki czy chipsy to tylko z próżności. Problem cierpienia będzie zawsze i nie uważam, że zostanie rozwiązany przez wymyślenie praw zwierząt, ale należy mu się przeciwstawiać. Sama robię to od lat i Opatrznośc mnie wspiera – zdrowiem, bogactwem i pięknem tych, co uratowani. A sam Bralczyk, wychwalany pod niebiosa, zmienił front i przeszedł na stronę lewą do TVP i – tu mogę powiedzieć – pies zdechł.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *