10.06. Stop calling me „Murzyn”

2

10 czerwca, dzień 99.

Wpis nr 88

zakażonych/zgonów/ozdrowień

27.842/1.206/13.411

Z wykształcenia jestem filologiem, a do tego język jako fenomen zajmuje mnie od kiedy zacząłem pisać. W związku z tym ten nasz dzisiejszy „niebezpieczny” temat przejdziemy pod opieką względnego fachowca po cienkiej linie, tak by nie spaść na którąś ze stron: ksenofobię lub polityczną poprawność. Będziemy mieli rozpostartą równoważącą tyczkę zrobioną z rozsądku. Do dzieła!

Otóż protesty w USA zapaliły mi językowe czerwone światełko. Jak pisać o czarnoskórych protestujących? Zaobserwowałem bowiem na tym przykładzie skuteczną ingerencję poprawności politycznej w dziedzinę języka. By wyjaśnić kontekst – najpierw „fakt autentyczny”.

Lata dziewięćdziesiąte: byłem prezesem niemieckiego wydawnictwa, mieliśmy wynajęte biuro w starym poniemieckim budynku przy pl. Solidarności we Wrocławiu (dawniej, a jakże – Czerwonym). Jak to w starych biurach, na dole był standard: budka stróża, w środku on i pies. Czarny i kudłaty, nazywał się – a jakże – Murzyn. I sytuacja: rano jedziemy windą na II piętro, w windzie ja, mój szef sprzedaży reklam, Michał – nasz czarnoskóry pracownik, niedawno przyjęty do kolportażu i jakaś pani, która jedzie na III piętro. W ostatniej chwili przez domykające się drzwi wpada on – pies, Murzyn. Jedziemy i mój szef sprzedaży mówi do psa (pani myślała, że spuścił wzrok ze wstydu, ale mówi do Michała): „No i co tak Murzyn, z ludźmi się wozisz? A nie łaska to zasuwać jak przystało po schodach a nie ludzi w windzie zaśmierdzasz”. I tak dalej. Ja patrzę a pani pobladła i patrzy się raz to na mojego szefa, raz na czarnoskórego Michała, bo myślała, że ta cała tyrada to do niego. Przerażona. Kiedy wychodziliśmy z windy wciąż patrzyła za nami ze stuporem. Myśmy normalnie weszli do wydawnictwa (Michał i szef nieświadomi tego, co pani przeżyła), a że to było wydawnictwo niemieckie, to wszystko poszło na Niemca. Pani odjechała w górę. Z Murzynem, tym właściwym.

I kiedyś próbowałem tę anegdotę opowiedzieć znajomemu, po angielsku. No musiałem użyć słowa „Nigger” na imię psa, przecież nie mogłem przetłumaczyć tego na np. „Afroamerykanin”, bo dopiero byłoby rasistowsko. Kolega się zdziwił, że można nazwać psa „Murzyn”, ja mu długo tłumaczyłem, że u nas to słowo nie ma żadnego rasistowskiego kontekstu. Odwrotnie, jest sympatyczne, oznacza kogoś (nawet coś) czarnego i nie ma w nim żadnych uprzedzeń. Ale dla niego „Nigger” po angielsku to była obelga. Sam się zastanawiałem jak bym zareagował gdybym zobaczył psa wabiącego się „Polak”. Ale chyba pozytywnie. A jakby go wołali „Polaczek”? No, jak widać, sprawa nie jest prosta. A więc do nauk.

Jak to jest językowo? Najpierw zacznijmy od przykładu. Ja jestem z pokolenia, które czytania uczyło się na wierszyku Tuwima „Murzynek Bambo” z elementarza Falskiego. Do niedawna tekst ten wkuwały polskie dzieci i nikt nie widział w nim niczego zdrożnego. (Proponuję test, czyli lekturę na dziś, najlepiej na głos, przy dziecku i obserwować reakcje – swoje i dziecka, kolega przegrał). Ale ja sam założyłem niedawno okulary poprawności politycznej i przeanalizowałem utwór. No może się popotwierdzać w obie strony. Bo mamy i rasistowskie: „murzyńska pierwsza czytanka” (jak to murzyńska? to rasizm, wszystkie czytanki są/mają być obojętne rasowo), „na drzewo mamie ucieka” (stereotyp o Murzynach, którzy siedzą na drzewach), no i koronne: „Mama mu mówi:<choć do kąpieli>, a on się boi, że się wybieli” (widać już wtedy chciał bronić swej tożsamości i bał się, że ta końcowa jest wyłącznie biała). Z argumentów na rzecz nierasitowości wierszyka przytoczę tylko ostatni wers: „Szkoda, że Bambo, czarny, wesoły nie chodzi razem z nami do szkoły”. Widać, że podmiot liryczny (Tuwim) miał do czarnoskórości Bambo stosunek życzliwy i taki przekazywał dzieciom. Ja jak to czytałem, to akurat żałowałem, że Bambo nie ma u nas w klasie. Wyglądał na fajnego, wolnościowego rozrabiakę, a kolor skóry był nieważny. Teraz jest.

Język ewoluuje i fenomenalne jest w nim, że rozwija się jak żywy organizm, bo podlega obiektywnym prawom uzusu – po prostu dany wyraz może zmienić znaczenie czy kontekst w zależności od tego w jakich sytuacjach, przez kogo i w jakim miejscu jest używany. To proces obiektywny: nowe słowa i nowe znaczenia starych słów wchodzą do ogólnie używanego języka latami (większość „nowinek” aspiruje, ale je język odrzuca), tak by już nie być slangiem, tylko poprawnym słowem zaznaczonym w słowniku jako neutralne językowo. Jest jeden wyjątek – poprawność polityczna. Uważa ona, że pewnych słów nie wolno używać, bo mogą one krzywdzić inne osoby lub/i społeczności. Tylko o tym, że mogą krzywdzić dowiadujemy się nagle, nie ma tu żadnego opisanego wyżej procesu eliminacji lingwistycznej, ba – dowiadujemy się o tym, że ktoś tak postanowił i już. I teraz stoisz kolego/koleżanko wobec szantażu moralnego – jak możesz używać słów, które mogą kogoś krzywdzić? A skądże masz wiedzieć, że krzywdzą? No to ci powiedzą, w dodatku powiedzą ci to osoby, które słownika języka polskiego nie widziały na oczy. Za to parę czerwonych broszurek – i owszem.

W internecie natrafiłem kiedyś na filmik ze Stanów (nie mogę znaleźć – przypadek?), na którym wielki drągal (ze 190 cm, ponad 100 kilo, napakowany jak Arnold) robi karczemną awanturę i bajzel w sklepie, bo sprzedawca zwrócił się do niego „Sir”. Okazało się, że nie trafił. A skąd ten biedaczek miał odgadnąć (aktualną) świadomość kulturowej płci obecnej u pana/pani? Ostatnio miałem spotkanie u przyjaciół. Gospodarz, gdy przedstawiał gości gościom, od razu rozbroił minę „Oto U. z partii Razem, a to Jerzy – prawicowy publicysta” (ja?!). No i w trakcie przemiłej kolacyjnej rozmowy (fragmenty o rasistowskiej „W pustyni i w puszczy” – bezcenne), gdy powiedziałem, że moja (była) żona jest Cyganką – „Razem” wyskoczyło jak z pudełka: „Nie Cyganką tylko Romką”. Nie chciałem robić jazdy w gościach, ale całe życie mówiłem o niej Cyganka, ona i jej rodzina tak samo o sobie. I teraz wychodzi mi ktoś z jakiejś ideologicznej dziupli i tłumaczy, że nie powinienem tak mówić, bo degraduję całą społeczność. To znaczy, że ona wie lepiej jak mam rozmawiać ze swoją (byłą) żoną o jej tożsamości?

W środowisku lewackim istnieje pojęcie nieuświadomionego wykluczenia, to jest wtedy, kiedy jej obiekt nawet nie widzi, że jest dyskryminowany. Takiż to poniżający poziom nieświadomości. Wtedy oświecony pojawia się zza rogu i wyprowadza zopresjonowaną ofiarę na światło prawdy. To jest jak z kultowym kiedyś Albinem Siwakiem, członkiem biura politycznego PZPR, który podobno jak widział staruszkę po drugiej stronie ulicy, to przeprowadzał ją na swoją stronę, czy chciała tego czy nie. Biedaczka się broniła, ale on wiedział lepiej od niej, gdzie jej będzie lepiej.

Amerykańscy Murzyni sami o sobie mówią „Nigger”, to ich nie poniża, ale w ustach białego to już obelga. Niech tam i mają swoje kody, ale po polsku to będzie ciężko. W Stanach, by odłączyć tamtejszych Indian od rasistowskiego kontekstu ich określenia wypracowano poprawny politycznie termin „Native Americans”, lub „Indigenous Americans”. „Indianie” to było zbyt rasistowskie, do tego nowe określenie likwidowało straszliwą pomyłkę Kolumba, który myślał, że dopłynął do Indii. To samo mieliśmy w przypadku starszych wersji języka… rosyjskiego. Ponieważ pierwsze kontakty z czarnoskórymi dla nich ludźmi mieli Rosjanie z kierunku arabskiego nasz „Murzyn” to po ichniemu „Arap” (wide książka Aleksandra Puszkina o swoim dziadku „Arap Pietra Wielikowo”). No ale po polsku to nie wchodzi. „Murzyn” wciąż stoi w słowniku jako słowo neutralne, choć zaczynają się już jazdy. Propozycja pt. „Afroamerykanin” nie wchodzi, bo nasz Michał z początku wpisu, to kto? Przecież on może i Afryki na oczy nie widział, a Ameryki to już na pewno. Jak będzie chciała być nazywana dziewczyna z naszego zdjęcia z warszawskiej ulicy zamieszczonego jako ilujstracja do tego wpisu? Afropolka? Niebiałaprzyjezdnapolka? Mamy się każdego czarnoskórego (to jest dopiero rasistowskie określenie) w Polsce pytać jaki jest jego indywidualny wybór nazwy na swoją tożsamość? Tak jak tego drągala z amerykańskiego sklepu? Może jakieś naszywki, bandany z aktualnym zaimkiem osobowym czy akceptowalnym określeniem rasowym? Przecież to absurd – tak język nie działa. Na szczęście.

No a weźmy Indian, to jak to inaczej ma być po polsku? Przecież jak się przetłumaczy nowoczesny twór poprawności politycznej z Ameryki to wyjdzie… „Tubylczy Amerykanin”. I zakładam się, że jak się ktoś zapyta na ulicy Polaka, kto to taki ten „Tubylczy Amerykanin”, to powie, że… Murzyn (tfu! Afroamerykanin). No koszmar jakiś.

Ciekawy kontekst w tej sprawie otworzył pan Radosław Sikorski. W rozmowach przy ośmiorniczkach użył określenia „murzyńskość” (potem okazało się, że chodziło mu o… ruch literacki). To twórczy wkład w językowy uzus osoby, która przeszła bez zająknięcia z centrum PiS do centrum PO, uwaga – nie zmieniając (podobno) poglądów. Otóż zarzucił nasz Radek polskiej polityce zagranicznej (za którą podobno sam odpowiadał, czyli zarzucił sobie) „murzyńskość”. No trudno naszej polityce wytknąć jakiś konkretny kolor skóry czy przynależność rasową. O czym więc mówił książe Małżonek? Otóż użył on strasznego określenia – kwestie „murzyńskości” wyciągnął poza kategorię rasową i przypisał jej charakter zachowaniom ponad plemiennymi podziałami, czyli genetycznym skłonnościom. „Murzyńskość” ma to być postępowanie ponadrasowe, charakteryzujące się poczuciem niższości, wręcz niewolniczego uzależnienia się od pana. Stąd pan Radek zaczerpnął swoją „metaforę”. Murzyni według niego podarowali światu swoją „murzyńskość” – zgięty kark przed panem, taki historyczny wkład. I taki ktoś robił nam kiedyś dyplomację, i wciąż aspiruje do tej roboty…

Jak żyć? Język (polski?) nie chce pędzić za biegnącym postępem. A skoro stygmatyzuje to zaraz będziemy od niego odchodzić. Dziś już w dyskusjach i na wiecach coraz więcej pohukiwań i nieartykułowanych odzwierzęcych dźwięków. Idziemy w emocje, a one nie wymagają słów. W końcu podzielimy się według szwów wojny posko-polskiej na wyjących i jęczących. A ci, którzy nie poddają się językowej poprawności wychodzą na wstecznych reakcjonistów, bo trzymają się starych lub jakichkolwiek, a więc pewnie wykluczających znaczeń. Ale z drugiej strony nic się nie proponuje w zamian, chyba że jakieś łamańce (jak „osoba nieudokumentowana” na określenie nielegalnego imigranta). Język tak nie działa, wiedział o tym Stalin, Największy Językoznawca Narodów. Doceniał funkcję języka w szerzeniu rewolucji, ale się tak nie spieszył. Dziś przy naszych współczesnych strażnikach poprawności politycznej w sferze języka człowiek nowoczesny i postępowy ma być wciąż czujny, bo nie wie jakie są aktualne konteksty jego słów. W związku z tym nie może być pewien swoich przekonań, skoro ich słowny odpowiednik może z dnia na dzień zmienić znaczenie.

I dlatego teraz to już sam nie wiem, kto protestuje w tych marszach w USA. To znaczy wiem, ale nie wiem, jak to powiedzieć. I chyba o to chodziło.

W końcu po tym wszystkim zgłodniałem – idę upiec murzynka. O boszszszsz…

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

About Author

2 thoughts on “10.06. Stop calling me „Murzyn”

  1. Cóż, jakiś komentarz napisałem (co trochę czasu, na szczęście wolnego, zajęło) i zamieściłem. Nie spodobał się widocznie, więc go tu nie ma. No i nie ma niczego – komentarzy, polubień…
    OK, nie ma. Więc widocznie nie warto tego komentować.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *