9.11. Sado-maso, czyli system przyłapany
9 listopada, wpis nr 1313
Zapraszam do wsparcia mego bloga
Wersja audio
Podobno w człowieku ścierają się elementy masochistyczne i sadystyczne. Wielu z tych, którzy nie potrafią utrzymać tych potworów na równych smyczach popada w ekstrema jednej polaryzacji. Dodajmy, że związki masochistów z sadystami podobno należą do najtrwalszych, bo każdy dostaje co chce. Pytanie tylko czy takie związki należą do najdłuższych, gdyż partnerstwo się zużywa, nawet fizycznie. Ja zdaję się, jak i większość, mam te dipole w równowadze, ale czasami daję sobie wolne i spuszczam z łańcucha, ale tylko jednego demona – sadyzm.
Dzieje się to od wielkiego dzwonu, przypadków nieczęstych, które tu wymienię, licząc na to, że i u Czytelnika istnieje taki trend, tylko może o innej dynamice, częstotliwości, wyzwalany różnymi wyzwalaczami. Opowiem więc o zauważonej u mnie rzadkiej tej tendencji w sposób ogólny, potem przejdę do uszczegóławiających przykładów, by zarówno wyłożyć swoją tezę, ale by i dać Czytelnikowi odnieść się do moich triggerów, zobaczyć czy się u niego to też pokrywa, a może co innego startuje u Państwa takie skłonności. A może ich w ogóle nie podzielacie?
Winko dla sadysty
O co chodzi? Otóż ja w swoim tropieniu przejawów rzeczywistości staram się trzymać równy krok od ekspresji obu plemion. Nie faworyzuję żadnego z nich, nie chcę wybierać „mniejszego zła”, co chroni mnie od ślepoty na jedno oko. Jednak z narracji lewicowej, nawet obiektywnie ocenianej, wychodzi, że tam są najbardziej spektakularne wpadki. Prawacy mają swoje za uszami, ale ci się nie zagrywają jak lewica, jak „aktorki ze spalonego teatru”, które środkami wyrazu nadrabiają miałkość przekazu. W dodatku to po lewej stronie bardziej wierzą we własną propagandę, co z kolei dowodzi, że aby wierzyć w coraz większe bzdury to trzeba już tylko… wierzyć właśnie, albo i zawierzać autorytetom. A dewocja lewicowa to potwór nienasycony – żąda co raz to większych ofiar. To smok, któremu trzeba do jaskiń obłudy doprowadzać coraz więcej dziewic prawdy. A więc podaż dziewic spada, zaś wygłodniały smok postępactwa ryczy więc w niebogłosy.
I teraz sobie tak właśnie postanowiłem. W wieczór powyborczy, po wyborach na Trumpa, kupiłem sobie winko i zasiadłem przed telewizorem, pokrzepiwszy się wcześniej internetem. Właśnie by dać sobie jeden „dzień na sadyzm”. By zobaczyć jak lewica zjada własne języki, konsumuje żabę, którą tak ładnie hodowała na dzień triumfu wyborczego lewactwa. To są piękne chwile odpuszczonego sadyzmu, rzadkie, bo system się zbiera po paru dniach i zaczyna nawijać na nowo stary makaron na brudne uszy. Ale pierwsze dnie są ważne. Ważne, bo chłopaki i chłopczynie są na tyle zadufani w wizji swego zwycięstwa, że nie mają planu B. Po prostu są zaskoczeni i redakcje ogarniają się w popłochu, jakby nie można było zrobić parę dni wcześniej odprawy i przedyskutować wariantu „co by było gdyby…”
I to tak fajnie patrzeć jak oni tam się wiją, jak tu lewą ręką przez lewe ucho wytłumaczyć, że nic się nie stało, przegrała ale wygrała, zaś zwycięzca bije żony, matki i kochanki. Że ostrzegaliśmy (choć nie ostrzegaliśmy), że była lepsza (choć była gorsza), że wszyscy, łącznie z kobietami byli za Harris (choć na Trumpa zagłosowało 61% kobiet). I tak bez końca. Po pierwszym ataku paniki widzę powolne ogarnianie sytuacji, pojawiają się już narracje dłuższe, rozwojowe, wybrane do pielęgnowania w pichceniu socjalmediowych paputczyków. Ale te pierwsze dnie są najważniejsze. Chodzi o to, że nagle spada kurtyna, widz może więc ujrzeć jak się krzątają w kulisach, jak wyglądają konstrukcje rzeczywiście podtrzymujące kolorowe, rzekł byś tęczowe, dekoracje. To ważny moment, bo wtedy nagle widać całą infrastrukturę, zaskoczone twarze, naturalne reakcje, nieobliczone na medialny efekt. Widać system. Dla przykładu spróbuje wrócić, mam nadzieję, że nie tylko do mojej, ale i zbiorowej pamięci, by zobaczyć rzadkie momenty objawiania się systemu. I ten krótkotrwały sadyzm oglądania jak się system chce wywinąć.
Wybory na Bolka
To był mój pierwszy zdetektowany przykład na działanie systemu, objawiającego w panice reakcji swe prawdziwe oblicze. I pierwszy trening z sadyzmu obserwacyjnego. Wybory na prezydenta, wcale nie pierwszego prezydenta III RP, bo był nim – zaskoczenie? – prezydent Jaruzelski, ale wybory na Wałęsę. Mamy więc układ, w którym – po rozpoczęciu wojny na górze – Wałek wchodzi do gry, zorientowawszy się za podszeptem Kaczyńskich, ze salon go bocznikuje i odbrązawia, odsuwając od realnego wpływu i polityki. Staruje na prezydenta więc Lechu i Mazowiecki, pierwszy premier III RP, choć wtedy jeszcze kontraktowego sejmu. Ma to być starcie gigantów – ostatniej nadziei inteligenckich elit oraz człeka z ludu, który na pierwszych objawach niezadowolenia z kosztownej transformacji chce wjechać do Belwederu. Gazeta Wyborcza, wtedy wylęgarnia jedynej linii politycznej kraju, obstawia tak bardzo Mazowieckiego, że zaczyna się totalna wojna już i na dole, gdyż sam start Wałęsy uznawany jest za obelgę kwestionowania nieomylnych wyroków salonu michnikowskiego.
Mamy więc od czynienia z totalną kampanią negatywną, do której naród w ogóle nie jest przygotowany. Od razu, u zarania wątłej demokracji ląduje w szambie realpolityki. Ten moment jest momentem granicznym dla polskiej demokracji – to od tego momentu dla publiczności polityka będzie się w narastających dawkach kojarzyć z brutalnością, bagnem. To ważny trend, gdyż początkuje odwrócenie się ludzi porządnych od polityki, negatywny dobór do stanowisk publicznych, skoro idąc w politykę musisz przejść przez inicjujące „Morze Gówniane”. To od tego momentu klasa polityczna przestaje być elitą, gdzie rodzą się koncepcje polskiej racji stanu, ścierają poglądy na dobro wspólne – rządzi prosty darwinizm spuszczony ze smyczy niereprezentatywnej ordynacji i plemiennego systemu politycznego.
Ale staje się cud – do drugiej tury wchodzi Wałek i nieznany spadochroniarz z Kanady – Tymiński. A rządy jego to kompletna niewiadoma, tym bardziej zgroza dla salonu. Wyjaśnienie fenomenu Tymińskiego to nie temat na dzisiaj, ale koniec końców system musi wykonać piruet w miejscu, czyli odkręcić wszelkie kłamstwa, wyczyścić całe błocko, jakim obrzucano Wałęsę. A czasu jest mało, gdyż do drugiej tury pozostają dwa tygodnie i trzeba swemu stadku wytłumaczyć czemu mają nagle popierać uosobienie zła, za jakie robił jeszcze przed chwilą Wałęsa. Polecam biblioteczną lekturę tych wywijasów. No, cudo, panowie i panie. Dla pierwszych moich przygód sadystycznych – miód na serce. Wałęsa wygrywa, obejmuje prezydenturę, ale salon nie zapomni mu tego upokorzenia. Potem, zaraz o tem, mu to powoli mija, ale do dziś traktuje Lecha instrumentalnie, jak paprotkę ze starych, dobrych czasów, akuszera polskiej wolności, kiedy trzeba podeprzeć luki we własnym etosie, albo taktycznie rozszerzyć pozory poparcia. A sojusznik to kłopotliwy, bo jego ego karze mu co chwila wyskoczyć z czymś obciachowym, czego byliśmy świadkami chociażby na początku „Marszu miliona serc”, kiedy tłum go prawie wygwizdał, na co się na tłum Wałek… obraził.
Lustracja
Tak, pamiętacie Państwo lustrację? To był jeden z takich momentów. Mikke walnął w stół dość niegroźną uchwałą i widać było tylko stupor systemu, milczenie i echo po pustej scenie politycznej. Ja oczyma wyobraźni – zawsze tak mam w takich momentach – widziałem już jak się zbierają prawdziwe systemowe koterie, by zdecydować co z tym zrobić i wdrożyć jak najszybciej, by się pozbyć kluczowego problemu – delegitymizacji systemu III RP. Wyobraźnia zaczęła mi podsuwać obrazy kto z kim, o czym i gdzie gada, by w jednym gronie zaradzić problemowi. Gdy zobaczyłem film z tego spotkania niewiele mnie zdziwiło. Nie dlatego żem jakiś taki bardziej przewidujący, ale że to było raczej oczywiste jakie grono robiło przewrót pałacowy. Dziwiło mnie tylko, że to zrobiono przy kamerach.
Widać było, że system zadziałał szybko. Oni tam muszą mieć jakieś kryzysowe procedury, by się szybko decydenci zbierali, ustalili i wdrożyli. Ale to był element inicjujący, dla mnie ważny by zobaczyć mechanizmy. Ale te wydaliły z siebie zarówno decyzje politycznej samoobrony przed lustracją, ale i wytyczne propagandowe. I tu można było z sadyzmem popatrzeć jak się wiją. Nie, żeby się tłumaczyli, nie. Wtedy pojechano na, dziś zużytym, kapitale autorytetów. Nikt, dosłownie – nikt, nie odniósł się do sprawy merytorycznie, było tylko utyskiwanie, że jak można takiemu Wałkowi, Chrzanowskiemu, czy Moczulskiemu zarzucić agenturę? Mistrzom naszym, ojcom wolności niedawno odwojowanej? Tu mechanizm był prosty – jechano na kredycie zawierzenia. Skoro naród niedawno obdarowany wolnością reglamentowaną jak pierwsze wolne wybory, zawierzył w uosobienie swych marzeń i ich walki w formach osobowych autorytetów, skoro to w nie – bez żądnych kompetencyjnych czy ideowych odniesień – media, a właściwie jedyne wtedy medium kształtujące aksjologie Polaków, czyli „Gazeta Wyborcza” zainwestowały cały swój przekaz, to przyznanie się od tak fatalnego, wręcz kapusiowskiego obsadzenia swych ideałów byłoby rzadkim aktem bohaterstwa, przyznania się do wystrychnięcia na dudka, zaraz na progu okrągłostołowej wolności. A więc podkład pod granie w tatawariata był społecznie użyźniony i łatwo było zasiać tam przyszłe kłosy nowej „Polski zapominalskiej”.
To wtedy narodził się powrót do mitu ojca wolności – Wałęsy. Do tamtej pory, poprzez wojnę na górze, był on pokłócony z salonem michnikowskim. Dziś wrócił na łono lewicy laickiej znajdując wspólny, kapusiowski mianownik. Zaczął się powolny proces ponownego uświęcenia Wałka. Znowu trenowano naród o krótkiej pamięci, który raz to był przeciwny „prezydentowi z siekierką”, potem w dwa tygodnie musiał się przechrzcić na zwolennika, by nie wygrał Tymiński, potem znowu pomstował na Lecha, że się tam razem z Kaczorami w Belwederze odszczekuje dealowi opozycji mianowanej z postkomunistami, by powrócić go na łono słuszne, kiedy mianownik kapusiwoski kazał mu szukać przyjaciół wśród niedawnych nieprzyjaciół. I to wszystko odbyło się na łamach jednej gazety. I odbiorca to łyknął. A skoro był on tak trenowany praktycznie od samego początku, to jak pelikan – łyknie każdą rybkę narracji. Raz, że lubimy TYLKO czarne, potem, że czarne ZAWSZE były złe, zaś różowe zawsze były cacy. I tak w koło wojtek. Tu już staje się wszystko jedno co jest przedmiotem narracji. Może to być coś kompletnie odwrotnego od niegdysiejszych aksjomatów. Coś jak migracją w orbicie Tuska: raz ludzie szukający szczęścia, raz bandyci najęci przez Putino-łukaszenkę. Na jednym oddechu, w tych samych mediach i w… tych samych głowach.
Trotyl
A pamiętacie państwo jak Rzeczpospolita odkryła trotyl na szczątkach smoleńskiego wraku? To było to samo. Ja byłem właśnie w procesie przyjmowania się do Rzepy na dyrektora wydawniczego, więc sprawę oglądałem już prawie od wewnątrz. Przypomnę, że nieliczni eksperci polscy, badający wrak pod Smoleńskiem odkryli ślady trotylu, co mocno komplikowało Tuskową narrację, że pijany generał poganiany przez Kaczyńskiego poganiał pilotów, by lądowali jak debeściaki. Wychodziło na to, że jednak zamach, a to dawało punkty Kaczyńskiemu.
Jak Rzepa walnęła to na okładkę, to było coś. Tak, jak w przypadku poprzednich, opisanych już tu wydarzeń był to ciekawy dzień. Artykuł był przekonujący, oparty o ekspertyzy ekspertów, a więc nawet w najbardziej antykaczyńskich serduszkach pojawiło się zwątpienie. A może to tamci mają rację? Gorzej – a kto to mnie tak ładnie w tej sprawie okłamywał? To nie był cały dzień, to było parę godzin, bo około południa zebrał się zespół na konferencji, gdzie dano naszego eksperta, który zaczął sączyć wątpliwości, że trotyl można wykryć w każdym bucie w hucie. Tylko nikt nie zapytał – ach, ci dziennikarze dociekliwi! – jak więc funkcjonują lotniska z wykrywaczami, skoro – jak z testami kowida – wzbudzają się pod byle pretekstem? Potem nastąpiły już fale narracji uzupełniających – od eksperckich, do szydery, na koniec wyszedł tatuś-Tusk i zmartwiony pokiwał głową, ach ci płaskoziemscy łowcy spisków, ci sensaci, uwaga – antyputinowcy, co to chcą najechać Rosję.
Należy przypomnieć, że byliśmy wtedy – ach ten piwotalny Tusk – w jak najlepszych stosunkach z Rosją, „taką jaka ona jest”. Wtedy zarzut bycia przeciwnikiem Putina, chęć najechania na niego było grzechem głównym zarzucanym Kaczyńskiemu, który gnił w ławach bezradnej opozycji, jak więc mógł wsiąść do czołgu, czy zelżyć premiera wtedy Rosji? Tak, to dokładna odwrotność dzisiejszego Tuska. A przecież Putin ten sam. Zmienił się, a więc bardziej – zmieniło – Tuskowi. I wtedy lud to kupił i dzisiaj kupuje ten zwrot o 180 stopni, jakby się nic nie stało.
Przyznam, że zdziwiło mnie jak sobie Tuski łatwo poradziły z tym trotylowym wirażem. Mało było tej paniki przyłapanych na kłamstwie. Zrozumiałem dopiero jak pogadałem ze zwolnionym za artykuł o trotylu naczelnym Rzepy, Tomkiem Wróblewskim. Okazało się, że oni tam od dawna chodzili w redakcji za tym trotylem. Pytali to tu, to tam. I jak już poszedł Wróblewski do ministra w tej sprawie, to on już wiedział, że redakcja już wie. I wypuścił ich w liny. Powiedział, że tak, tak, no cóż – trotyl był niewątpliwie i nich piszą co chcą. A rząd był już od dawna gotowy, w blokach startowych z tematem, wiedział co wie redakcja, przygotował sobie rozpisane na instrumenty medialne kontrnarracje. A więc nawet był zainteresowany, by Rzepa odpaliła tę bombę, bo tak by się gdzieś zardzewiała, obrosła w jakieś nowe wątki i wybuchła nagle w twarz. I wcale nie pomógł tu rządowi lojalny za umożliwienie kupna właściciel opiniotwórczej Rzeczpospolitej, który miał się spotkać z podręcznym Tuska, gdzieś przy śmietniku, ostrzegając go, że jutro w gazecie będzie bomba. Graś się wcale nie zmartwił, udał tylko zaskoczenie i jedynie nadał „do centrali”, że startujemy przygotowany proceder.
Teraz już wiedziałem jak wygląda druga strona medalu. Tą pierwszą poznałem po nieprzygotowaniu, a ta druga pokazała mi jak działa system przygotowany. I obie te wizje są jak dwie strony tej samej monety. Pokazują jak zrządza się zbiorową narracją, raz w panice, przez parę dni, potem się naradza, wymyśla opowieści dookólne i wychodzi z tego, ale jak się wie, to wychodzi się prewencyjnie, zawozi medialny niewybuch i detonuje na bezpiecznym poligonie zaprzyjaźnionych mediów.
Trump
Jako się rzekło – panikarstwo w reakcji na wybór Trumpa, takie emocjonalne, puste znaczeniowo odreagowania to reakcje zaniedbanego zaskoczenia. Teraz już się z tego wychodzi, patrząc co prawda co tam gadają w Stanach i… Niemczech o tej sprawie. Nie możemy się odróżniać za bardzo, chyba, że w eskalacji nienawiści i frustracji. Ale zaskakuje najbardziej nieprzygotowanie… polityków na wynik wyborów do Białego Domu. Ci to byli kompletnie nieprzygotowani.
Znowu oczyma wyobraźni zobaczyłem ten nocny sztab, co to – gdzie? gdzie? – zebrał się by do rana, kiedy naród się obudzi uświadomić czy to źle czy dobrze. I muszę powiedzie, że znowu mój chwilowy diabełek sadyzmu znalazł zaspokojenie. No, wili się jak diabli. Wczoraj jeszcze – nie wiem dlaczego pewni zwycięstwa Harris – niepomni na wersję B, odsądzali od czci i wiary Trumpa, wsadzali polski interes do jednego, okazało się, że dziurawego koszyka. A tu trzeba było zjeść tę wypychaną miesiącami żabę. Widać to było jeszcze za Bidena-kandydata. Ten też był najlepszym kandydatem do końca. Na drugi dzień najlepszym kandydatem była już Hamala. Główni politycy, zwłaszcza Tusk czy Sikorski, nagle sobie przypomnieli o swych osobistych kontaktach z Trumpem, jego do nich estymie, tego, że my zawsze za USA, bez względu na lokatora Białego Domu. No – cyrk. Najlepszy był ambasador Brzeziński, chyba osobisty wróg Trumpa, ale zdalnie, bo Trump nie wie nawet o jego istnieniu. Ten też zapewnił o swej wierności i lojalności wobec nowego wybrańca, choć dzień wcześniej jeszcze odsądzał Donalda amerykańskiego od czci i wiary.
No, fajnie jest tak patrzeć, jak się wiją. Ale nie ma się co tym rajcować. To tylko przyczynek do chwilowej satysfakcji. Nie można pozostawać w tym stanie, bo to wypacza rzeczywistość. Niech oni tam te swoje pociągi wysadzają. Przede wszystkim czerpanie satysfakcji z oglądania sytemu jak się wije we własnych sidłach odciąga nas od sprawy najważniejszej: pal ich tam licho, ale jak to się dzieje, że ludzie w to wierzą, że są nieodporni na dwójmyślenie, na którym oparty jest system suflujący suwerenowi świat podstawiony. Świat, w którym żyje się raz to bezpiecznie i na luzie, raz to trzeba stawać w szeregu seansów nienawiści, jakim staje się targowisko dzisiejszych mediów. Tylko od czasu do czasu wybija z tego rytmu co bardziej czujnych kolejna systemowa wpadka, ale tylko wtedy, kiedy system jest zaskoczony. A że zaskakiwany być nie chce – sam prokuruje zdarzenia medialne, które ekscytują mieszkańców baniek medialnych. I tak żyjemy od wrzutki do przykrywki, a obok toczy się życie prawdzie, coraz mniej zauważalne. Z końcowymi rachunkami do zapłaceni – im bardziej odległymi, odkładanymi, tym wyższymi.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.