21.12. Dwie ściemy kampanii prezydenckiej
21 grudnia, wpis nr 1327
Zapraszam do wsparcia mego bloga
Wersja audio
Napisałem ostatnio do Do Rzeczy, że obserwujemy jakieś gwałtowne przemiany w narracji partii plemiennych z okazji wyborów prezydenckich. Na papierze musiałem się ograniczać, a więc tu, po elektronicznemu, u siebie, mogę się bardziej rozwinąć. Jest kilka elementów, które dziś omówię, ale głównie skupić się chcę na tym, co z tej sytuacji wynika i to nie tylko w perspektywie najbliższych wyborów prezydenckich, ale jakie wypływają z tego wnioski na przyszłość i jaki się wyłania z tego ogólny obraz naszej polskiej sceny politycznej i demokracji w ogóle.
Ukraina
Tak, okazało się, że można ekshumować ofiary Rzezi Wołyńskiej. Tyle było gadania o tym, przemilczania, ale też i gwałtownych reakcji, jak ta na przykład z ust „ukraińskiego człowieka w Warszawie”, czyli prezydenta Dudy, który powiedział do protestujących w sprawie wołyńskiego milczenia, że żądania ekshumacji to bieganie z widłami. Trudno o większy lapsus, gdyż to nie protestujący biegali z widłami, tylko banderowcy tymi widłami patroszyli Polaków. Dopiero teraz wyszło – ach, te mądre milczenie mądrości etapu polityków i mediów –, że Polacy jednak się domagali ekshumacji, tylko… Ukraińcy nic nie odpowiadali na te monity. A więc wyszło tak trochę głupio, bo niech by chociaż powiedzieli NIE, to by można było zrobić larum. A tak, ani tak, ani nie. Polska milczała o daremności takich prób, by z jednej strony nie zrobić przykrości jako sługa swemu panu, z drugiej – by nie pokazać zerowej swej sprawczości w relacjach z Kijowem.
I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko się zmieniło. Okazało się, że tak naprawdę to wszyscy chcieli, tylko jakoś tak się nie złożyło. Za to złożyło się z Niemcami, którzy w ramach porozumienia z Kijowem wykopali już tam u siebie z setkę tysięcy hitlerowców poległych w II wojnie światowej. Ani wojna z Rosją tu niczego nie blokowała, ani rachunki ukraińskich krzywd. A w przypadku polskich żądań słyszeliśmy takie tłumaczenia. Z tym, że tłumaczenia te nie padały nawet z ukraińskich ust. Tu nas zlewano i sama Polska musiała – z rzadka – tłumaczyć (się?) za Ukraińców (za siebie?), dlaczegóż to nie można zadośćuczynić Polakom biegającym z widłami. Tak nas olewano.
Wisiała nad tą kwestią zasłona milczenia. Przed Majdanem nie wypadało, po Majdanie też, bo się tam wolny naród ukraiński borykał z trudną wolnością, trza było się przytulać, a nie świecić w zęby dołami śmierci. To samo w Majdanie Drugim, pierwszej agresji Rosji w 2014 roku, to samo i teraz, kiedy Rosja zaatakowała na całego Ukrainę. Nie było na to czasu, odpowiednich sytuacji, bo albo byliśmy w trakcie „ważniejszych” spraw, albo wojny, albo odbudowy i tak to się ciągnęło. Czemuś teraz się to skończyło i nagle okazało się, że to jakieś po prostu gapiostwo, wszyscy chcieli, wcale sytuacja nie dojrzała, tylko zawsze byliśmy ku temu.
Popatrzmy się na to po kawałku, czyli najpierw od strony polskiej i to konkretnego rządu. Tuski tym gestem, bo to gest tylko, o czym poniżej, wyrwali z serca PiS-u jeden z większych kawałków narracji przedwyborczej – Ukrainę. Przecież daliśmy wszystko, przyjęliśmy wszystkich i Kaczor pierwszy pojechał salonką do Kijowa. Ale tej kwestii nie załatwił. A przyszedł Tusk i załatwił. Proszę – jest. I zobaczmy jeszcze nie jedno cudo. Były wyrywacz krzyży z urzędów – Trzaskowski – zaraz będzie stawiał krzyże na wołyńskimi dołami śmierci. Wszystko dla zwycięstwa. W wyborach prezydenckich. To będzie podobny piwot, jak z uchodźcami: raz be, a raz super. Zwłaszcza, że kwestia ekshumacji, walki o nią, ale i wypierania jej potrzeby, to nie jest narracja, w którą PO była kiedykolwiek mocniej umoczona. To narracja PiS-u, bo to on się z nią zmagał w czas wojny ukraińsko-rosyjskiej. A więc tu Tusk nie musi tak bardzo zjadać własnej żaby, jak z uchodźcami, bo to werbalnie nie jego żaba. A jak mu z uchodźcami wyszło, że dało się odwrócić swój lud ukochany od popierania uchodźczego szukania szczęścia na stronę zwolenników (pisowskiej zresztą) tezy, że to szkoleni przez putinołukaszenków agresorzy, to tym bardziej to się da z ekshumacjami.
Czemu nie dowiozą?
Dlaczego napisałem, że to gra pozorów? Przede wszystkim dlatego, że niczego innego nie można się spodziewać po rządzie Tuska, który jedyne konkretne działania przeprowadza wyłącznie w sferze narracyjnej, nie siląc się na realizację, nawet na konkret. Ale pozostaje kwestia tego, czemu to nagle Ukraińcom się odmieniło? Tu są dwie tezy i trzecia – moja. Pierwsza mówi, że to wyraźny gest pośredniego poparcia Kijowa wobec Tusków, przed ważnymi dla nich wyborami. Bo przychylenie się do ekshumacyjnych oczekiwań daje plusy dodatnie nowej władzy. Sprawa jest jednak drażliwa i jej „załatwienie” może się spotkać z entuzjazmem środowisk, dla których PiS to jeszcze jak cię mogę, ale że robią takie proukraińskie numery, to już za dużo. Nawet na tyle, że jak ktoś tę kwestię załatwi (nawet piekłoszczyki od Tuska), to mu się da głos. Tak jak z rolnikami wobec PiS-u za „zwierzęcą piątkę”, czy w przypadku przedsiębiorców, którzy pokarali PiS za Polski Ład, oddając głos na PO. Po złości i za karę.
Druga wersja, bardziej absorbująca, to taka, że jak trwoga, to do Boga. Ukraińcy mieliby się zgodzić na ten w sumie gest tylko dlatego, że ich amerykańskie rachuby słabną, Niemcy im nic nie dają, a więc trzeba sobie znaleźć bliżej jakiegoś kumpla, nawet w jedności porzucenia, by się poprzytulać. Stąd ma to być ten gest. Wydaje mi się, że te rachuby są zbyt… optymistyczne. Ukraińcy będą grali w grę bez nas do końca, my niewiele im dajemy, zaś ich ostatnie umizgi do Trumpa, to desperackie próby odwrócenia uwagi od tego, że Zełeński tak naprawdę w wyborach w USA poparł Harris i boi się, że teraz emocjonalny Trump się na nim zemści. Stąd ten krok na zbliżenie z Polską jest moim zdaniem chybiony, gdyż to w żadnej mierze rachub Trumpa co do Kijowa nie zmieni.
Moja, obiecana teza jest prostsza – oni, Ukraińcy znaczy się, zrobili to po tuskowemu, może on im tam to wszystko wytłumaczył: że dwa razy obiecać, to jak raz dowieść (to Radkowe jest), kto to będzie pamiętał, zrobi się jakiś gest, wbije przy kamerach jakiś szpadel a potem świat dostarczy tylu stymulowanych wrzutek, że wszystko pójdzie w niepamięć. I Ukraińcy, moim zdaniem chętnie przystali na taką manianę. A więc żadnych ekshumacji nie będzie. Dodam, że Ukraińcy ekshumacji nie dowiozą z przyczyn zasadniczych, ale te omówię w osobnym artykule, bo sprawa jest zarówno złożona, jak i obszerna.
Obietnica druga – koniec wojny
Druga sprawa, która pojawiła się wspólnie jako narracja obu plemiennych kandydatów to obietnica końca wojny polsko-polskiej. No, to już jest kompletna rewelacja. Temat pojawił się zarówno nagle, jak i równocześnie w obu obozach. Kwestia jest rewelacyjna z kilku fundamentalnych powodów. Chodzi bowiem o – dodajmy, deklaratywne tylko – naruszenie podstaw realnego układu politycznego, którego obie wojujące strony są największym beneficjentem.
Najpierw – na czym ten system polega? Otóż chodzi o pielęgnowanie dwójpolówki. Nie czas tutaj – to mam gdzie indziej w wielu swoich tekstach – przeprowadzać egzegezę tego zjawiska, którego korzenie sięgają czasów wręcz przedokrągłostołowych. W tym kontekście, o którym dzisiaj mówię, źródła nie są ważne, ważne jest teraz zawierzenie autorowi nie w to, skąd to się wzięło, ale jak działa. Plemienność podziału sceny politycznej jest na rękę wyłącznie obecnej klasie politycznej, tłumi i blokuje energię polityczną Polaków i jest źródłem zapóźnień modernizacyjnych naszego kraju.
Na scenie politycznej, przy zgodzie dwuplemiennych beneficjentów mamy wręcz systemowe gwarancje wojny polsko-polskiej. Układ ten betonuje scenę polityczną tak, że nie ma mowy o wejściu politycznego elementu trzeciego, który zepsułby całą zabawę. Kwestie te są zapisane atramentem sympatycznym w systemie finansowania partii (biblijna zasada, że temu kto ma więcej będzie dodane) oraz ordynacji wyborczej, która jest nakierowana na wyłonienie zwycięzcy w ramach dipolowej rywalizacji. To konserwuje ten system, zmusza wszelkie alternatywy wobec dwójpolówki do nierównej walki, albo stulenia uszu i przyłączenia się do któregoś z plemion. A więc jakiekolwiek antysystemowe ruchy (antysystem należy tu traktować jako złamanie duopolu, nie rozwalenie porządku demokratycznego) od razu grzęźnie albo w bezradności, albo w kolaboracji z którymś plemion, czyli… konserwacji systemu. Tyle polityka.
Druga sprawa to kwestie relacji społecznych i mechaniki awansu. W ten, opisany powyżej sposób, mamy wyłącznie negatywne, kooptacyjne mechanizmy awansu do elit. Stąd pogorszenie ich jakości aż do erozji i wizerunkowego dna, kiedy to społeczeństwo zostaje zniechęcone do pójścia w politykę nie tylko barierami systemowymi, ale i etycznymi, ba – estetycznymi motywami. Polityka ma wyglądać na brudną po to, by czyści ludzie nie chcieli do niej wejść. Ma wyglądać na obszar żmijowiska, rezerwuar cwanych nieudaczników, paputczyków naczelników partii, karierowiczów. Elita staje się więc pogardzana przez społeczeństwo, w dodatku przy braku obiektywnych mechanizmów jej krążenia – zastygła i wynaturzona. W dodatku rodzi się u elit poczucie wyższości, które zawsze występuje przy systemowym alienowaniu się od społecznej rzeczywistości.
Trzeci element szkodliwości wojny polsko-polskiej ma wymiar antymodernistyczny i to na kilku poziomach. Ponieważ układ ten służy wyłącznie reprodukcji taktycznej ustalonych dwóch plemion nie ma on dalszej perspektywy strategicznej, innej niż utrzymanie się u władzy i dłuższej perspektywy czasowej – dłuższej niż jedna-dwie kadencje. W związku z tym nie mamy żadnej uzgodnionej racji stanu, planu dla Polski, nienaruszalnego bez względu na to, kto dzierży władzę. Tak prosta i oczywista racja stanu, jak stworzenie warunków do bezpiecznego i stabilnego rozwoju kraju nie jest wcale taka pewna. Ta oczywistość może być – i jest – rozumiana na różne sposoby, co do tego jaką drogą urzeczywistnić taki cel. Nawet jeśli się go ma, bo moim zdaniem większość tzw. elit politycznych nie ma perspektywy realizacji polskiej racji stanu, tylko horyzont przysłowiowego nachapania się przy krótkim dostępie do zielonego postawu polskiego sukna.
I tu zaczynają się schody. Głównie dlatego, że praktycznie cała klasa polityczna, jeżeli już, to realizację tak pojętej racji stanu widziała w podwieszeniu się pod jakiegoś zewnętrznego patrona. A dobry układ geopolityczny, zresztą i tak słabo dyskontowany przez polskie elity polityczne, jest tylko jedną z części budowania naszej sprawczości. Jej fundamentem jest bowiem wewnętrzna sterowność, strategiczna autonomia, budowanie własnej siły w oparciu o własne zasoby. My zaś, nawet z tak pojętą „racyjką stanu”, opieraliśmy się na czynnikach zewnętrznych, zaniedbując własną sprawczość w bagienku interoperacyjności czy to amerykańskiej, czy niemieckiej. Byliśmy więc częścią co prawda większego układu, ale nie mieliśmy większej, a teraz już nie mamy żadnej, pewności, że ten układ będzie działał na naszą korzyść. Ba, jak w przypadku wojny ukraińskiej – układ ten może nas użyć do własnych celów, które są często sprzeczne z nazwaną tu wcześniej racją stanu.
Ma ta wojna polsko-polska, jako się wcześnie rzekło, konsekwencje antyrozwojowe. W tak krótkiej, kadencyjnej perspektywie elit politycznych nie ma mowy o budowaniu projektów poza czasowe ramy następnych wyborów. Efekt ma być tu i teraz, tak by można go było zdyskontować przy reelekcji. A więc mamy projekta tromtadrackie, deklaracyjne, odrealnione w stosunku do rzeczywistych potrzeb i efektów. A nie mamy projektów rozwojowych. Nie mamy też polityki gospodarczej, pomysłu na zdyskontowanie i naszego gospodarczego położenia, i zasobów ludzkich czy surowcowych. To się trochę „samo robi”, co jest już taktyką skompromitowaną, kiedy to państwa konkurują ze sobą jak przedsiębiorstwa, wspierając wybrane strategicznie sektory swych gospodarek. My takie zamykamy, by się przypodobać innym grupom elektorskim, albo zwijamy, co najwyżej, podporządkowujemy, by dać naszym zewnętrznym patronom możliwość wejścia na nasz rynek, lub zlikwidowania ich tam u nich naszego zagrożenia eksportowego.
Bierność demosu gwarancją degeneracji elit
I teraz wszyscy aktorzy tego teatru, ba – beneficjenci wyłączni wychodzą na wyborczą beczkę i mówią, że są przeciw tej wojnie, która daje im rotacyjną władzę. Ale ta wojna jest w ich genach, to ona stoi u podstaw tego, że są kim są – samowybieralną elitą. Nigdy z tego nie zrezygnują i to z każdej ze stron, będą tak tylko o tym gadać. Po co więc to robią, z tym Wołyniem czy wojną polsko-polską? Robią to po to, że z badań im wyszło, że to dla Polaków ważne tematy. I nie można tego pominąć w kampanii, bo na tym można ugrać punkty przeciwko konkurentowi wyborczemu. Trzeba to dobrze opowiedzieć w czasie kampanii, dostać banana władzy, ale wcale nie trzeba tego dowozić.
Dowodów na brak konieczności dowożenia jest w opór. Proszę bardzo – w ostatnich wyborach do Europarlamentu zostało namierzone, że europejski lud uważa kwestię poluzowania migracji za zagrożenie. A więc ci, co prokurowali takie zagrożenie, czyli europejskie elity, przebrali się na czas wyborów w szaty zwolenników likwidacji polityki, której byli sami autorami. Zaczęli być nawet w awangardzie, podkradając i podostrzając postulaty swych wrogów. Spokojnie – tylko na czas wyborów. Potem wszystko wróciło do normy. Zrobiło się czary-mary na dwa tygodnie, naród dał się uwieść i tyle. Teraz znowu mamy pięć lat na nieposkromioną i niekontrolowaną politykę powrotu w stare koleiny, a martwić się będziemy potem. Rok przed wyborami wzbudzi się histerię, że tylko my, bo jeśli nie my, to będą jacyś straszni faszyści. I znowu się uda.
I tak samo było z Tuskami. Naobiecywali, i to w kilku weryfikowalnych trybach, nie dowieźli i… nic. Np., z taką składką zdrowotną obiecali i nie dowieźli przedsiębiorcom obietnic. Ale jak się zbliżały wybory do Europarlamentu i samorządowe, znowu wyszli, naobiecywali i przedsiębiorcy znowu ich poparli. I co? Dalej nie dowieźli. Pomacherowali z tą składką, pozwalali na koalicjantów, jeden na drugiego i urodzili potworka, o którym poinformowali, że załatwi sprawę. 70% ludu uznało, że sprawa załatwiona, choć nie załatwili praktycznie nic. I to jest nowe i kolejne wyjście z przedsiębiorcami na załatwienie sprawy, by ci znowu zagłosowali na Tuskowego kandydata na prezydenta. Po raz trzeci.
Sprawa jest prosta. Obietnice prezydenckich kandydatów dotyczą ważnych dla Polaków kwestii, ale nie po to, by je dowieść. Będziemy mówić o tym, że to zrobimy. By dostać głosy, ważne na pięć lat. W dodatku, jeśli Tuski domkną układ z prezydentem, to dopiero zobaczymy uśmiechniętą Polskę. Bez żadnych hamulców. Bo co mamy Tuska u sterów to mamy zawsze w Unii „procedurę nadmiernego zadłużenia”. Jakoś tak regularnie. Oznacza ona mechanizm ręcznego sterowania naszym państwem przez Unię Europejską. W Polsce będzie to teatrum, że my co prawda się trochę opieramy, ale cóż jesteśmy w Unii, Polacy jej chcą, a Unia nam ściśnie pasa. Polska klasa polityczna umyje ręce, zaś Unia skieruje nas na zaplanowane przez siebie miejsce: żadnego nadmiernego rozwoju, konkurencji, wzrostu PKB świecącego w oczy.
Proceder Tuskowego deficytu
Słynne dobre relacje Tuska w tym układzie polegają na taktycznym załatwieniu, że Unia nas pociśnie nie w 2025 roku, tylko za rok – w 2026. Bo teraz mamy wybory prezydenckie i jak by wjechała z tym wszystkim na pełnej petardzie, to by się jeszcze odbiło na Trzaskowskim – jak wiemy – apologecie Unii. A więc te wszystkie zielone łady, te przyszłe katastry, grzebanie ręczne w Polsce za pomocą mechanizmu nadmiernego deficytu zostaną odłożone. Ale nie po to, żeby frontowej Polsce ulżyć, nie dlatego, że o to prosił Tusk, by żyło się lepiej, tylko by wygrał ten, który dla Unii jest wygodniejszy. By domknął się układ kompletnego, instytucjonalnego zwasalizowania Polski w tyglu europejskiej federalizacji.
W debacie prezydenckiej nic nie będzie o tym. Będzie o odwołaniach w sumie emocjonalnych, bo taką obietnicą jest likwidacja wojny polsko-polskiej. Tylko emocjonalną. Bo gdyby się zająć na serio konsekwencjami tej wojny domowej, jak ja tu to tylko pobieżnie zaznaczyłem, jej efektami dla Polski, to widać by było, że ta wyniszczająca zabawa jest powtarzalnym procederem. Widać by wtedy było jej realne znaczenie, dalece bardziej szkodliwe niż jedynie jako emocjonalny czynnik suboptymalnego poziomu rozwoju naszego kraju. Stąd zarówno taktyczne obietnice wołyńskie, jak i strategicznie ważne kwestie przeniesienia wojny polsko-polskiej w obszary kompromisu jako naturalnego habitatu demokracji nigdy się nie ziszczą. Będą tylko chwilową ułudą zmian, na które czeka społeczeństwo, a których elity nie mają zamiaru zrealizować. A taka sytuacja jest możliwa wyłącznie wtedy, kiedy cele elit i demosu są rozbieżne, zaś suweren (samo)ubezwłasnowolniony.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.