09.06. Dwa polskie czerwce
.
9 czerwca, dzień 98.
Wpis nr 87
zakażonych/zgonów/ozdrowień
27.560/1.183/12.196
Podsumowałem odbyte niedawno rocznicowe wspomnienia z dwóch 4. czerwca. I jeszcze mi się trzeci znalazł, ale o tym pod koniec. Data ta obrosła już takim mitem (podobno założycielskim III RP, tu się zgodzę – jaka III RP, taki jej mit), że warto wrócić do źródeł, bo i apologeci tej daty, i jej krytycy powoli zapominają o faktach, o młodzieży już nie mówiąc, bo ta zna tylko interpretacje obu zwaśnionych stron wojny polsko-polskiej. Aby pochylić się nad osądem ówczesnych zdarzeń trzeba wrócić do tego jak było.
Wybory 4 czerwca 1989 roku wieńczyły ciąg „zgody narodowej”, której apogeum był Okrągły Stół. Ta jednak ważna data, dziś odgrzewana jako koniec komunizmu w Polsce, jest dla mnie w rzeczywistości kolejnym etapem pęknięć społecznej tkanki, które obecnie mają już rozmiary przepaści. Chodź dziś wielu obchodzi tę datę jako „Święto Wolności”, to okazało się po latach, że Polacy nie zagłosowali wtedy tak, jak się umawiały wysokie strony przy Okrągłym Stole. Naród wziął te wybory na poważnie – za plebiscyt przeciwko komunistom, choć frekwencja 63% pokazała, że nie jest tak wesoło (w pierwszych wyborach w II RP, w dodatku przy trwających konfliktach zbrojnych, frekwencja wynosiła 77% – ta różnica pokazuje lepszą skuteczność w wynarodowianiu Polaków przez 44 lata komunizmu niż przez 123 lata zaborów). Skala zwycięstwa nie tylko zmartwiła komunistów, ale także… zwycięską opozycję, która się przestraszyła, że poszło za dobrze. Znowu odezwał się podkorowy, ale i stymulowany strach: jak komunistyczni reformatorzy w mundurach poradzą sobie z wynikiem, który rozsierdzi mityczny beton.
Komuniści nakrzyczeli (serio!) na przedstawicieli Solidarności za taki wynik, co powinno dać wszystkim do myślenia, że nie chodziło tu o głosowanie, ale o jakiś zaplanowany spektakl, którego istoty aktor główny – naród – nie zrozumiał. Doszło do żenujących sytuacji: Solidarność kredytowała swym autorytetem (uwaga!) zmianę ordynacji wyborczej w czasie trwania wyborów… Uznała, że musi tak zrobić, bo społeczeństwo nie zrozumiało mądrości etapu i ścięło komunistom całą uzgodnioną przy Okrągłym Stole listę krajową, co pozostawiało w Sejmie 33 miejsca nieobsadzone przez władzę. Ustalony rachunek wyłaniania sejmowej większości zmieniało to tak radykalnie, że wywracała się założona fasadowość wyników Okrągłego Stołu, dając potencjał koalicyjny Solidarności, a ta miała być w Sejmie tylko od gadania i kredytowania w nim swą obecnością bolesnych reform. Polacy mieli znowu poczucie, że coś nie gra z tym zwycięstwem na raty – Solidarność zakazała nawet organizowania jakichkolwiek manifestacji mających świętować wyborcze zwycięstwo, by zbytnim triumfalizmem nie obrazić czerwonych reformatorów i nie sprowokować do działania mitycznego betonu.
Jak zauważył prof. Zybertowicz, Solidarność w ten sposób sama pozbawiła społeczeństwo ważnego dla formowania się nowej społeczności rytuału przejścia, komfortu posiadania granicy PRZED i PO, resetu, po którym wszyscy razem i każdy z osobna mogliby zacząć nowe życie. Dzisiejsze próby odgrzewania 4 czerwca jako daty „końca komunizmu” są żenujące w porównaniu z twardymi datami końca starego i początku nowego, jakie mają wszystkie, oprócz naszego, byłe demoludy. Naród przyczynił się do znokautowania swojego przeciwnika, cieszył się ze zwycięstwa, ale jego faworyt nie tylko podniósł z ringu pokonanego, ale uniósł w górę jego rękę na znak zwycięstwa. Po czymś takim kibice wyszli z hali pod tytułem „Państwo”. I do tej pory oglądają sprawy publiczne przez telewizor, zamiast w nich uczestniczyć.
Nowy Sejm i wskrzeszony Senat wybrały na prezydenta autora stanu wojennego, na premiera wystawiono Kiszczaka i naród kolejny raz zwątpił. Takie były realne efekty tego „Dnia Wolności”, wstydliwie przemilczane przez jego dzisiejszych apologetów. Gdyby nie szarża Wałęsy z braćmi Kaczyńskimi i przyjęcie na koalicjantów postkomunistycznych satelitów PZPR, czyli ZSL i SD, co dało możliwość wystawienia na premiera Tadeusza Mazowieckiego, Polska gnuśniałaby w nowych dekoracjach starego systemu. Przypomnijmy, że lewicowa frakcja Solidarności proponowała wtedy zamiast koalicji Solidarność-ZSL-SD koalicję (a jakże!) z reformatorskim skrzydłem w PZPR przy udziale ZSL i SD w charakterze statystów. Czyli de facto realizację wyjściowych celów komunistów przed Okrągłym Stołem. Kolejny Front Jedności Narodu.
Ta różnica zdań w óczesnej opozycji pokazuje rysujące się linie podziałów w pomysłach na Polskę; dodajmy, że podziały te są aktualne do dziś. Strona lewicowa Solidarności pragnęła współrządzić z postkomunistami, zaś Kaczyńscy z Wałęsą grali wtedy na maksymalny efekt, słusznie odczytując, że polityczny bieg czasów przyspiesza, porozumienia Okrągłego Stołu są tylko taktyką, a nie przykazaniami na lata wykutymi w kamiennych tablicach, zaś pakty z komunistami są niemoralne i niepotrzebne, skoro oni słabną i można grać o całość zamiast o funkcję kwiatka do kożucha. Wobec upadku Związku Sowieckiego i słabnącej pozycji jego namiestników w Polsce, porozumienia Okrągłego Stołu stawały się przeżytkiem, który należało jak najszybciej schować do lamusa historii.
Ten podział trwa po dziś dzień i jest podstawowym paliwem wojny polsko-polskiej. I chociaż TAMTYCH komunistów już nie ma, to po pewnych ewolucyjnych zmianach istota konfliktu jest wciąż taka sama. Strona patriotyczna uważa dziś, że postkomunistyczne fortuny i układy przeszły na resortowe dzieci i obecnie chodzą w blasku kapitalistycznych haseł oraz ideologii demokracji liberalnej. Strona liberalna puka się na to w głowę, mówiąc, że to przecież czysty kapitalizm i obiektywny proces doskonalenia się demokracji w jej liberalnej formie.
I teraz popatrzmy jak do dziś wygląda. Dla jednych to był katharsis, wybory jako wola narodu, który zdecydował, że oczyści siebie i Polskę wychodząc z komunizmu. Ci będą opowiadać, że inaczej nie można było, że trzeba było grać w tę grę. Może to i racja, tylko pytanie kto się czego trzymał jak można było ugrać więcej. A można było ugrać od razu. Bo jest pewien szkopuł: Solidarność, a właściwie jej jeden koncyliacyjny i lewicowy odłam, wybrała się sama. Była przecież możliwość zrobienia po Okrągłym Stole a przed wyborami szybkiego zjazdu Solidarności i wybrania na nim delegatów na listy do parlamentu za pomocą demokratycznych decyzji reprezentantów wielomilionowego ruchu społecznego (zjazd odbył się w kwietniu 1990 roku, czyli po herbacie). Była też możliwość, że w trakcie wyborów w puli 35% mandatów uzgodnionej przy Okrągłym Stole Solidarność zrobi sobie własne, wewnętrzne wolne wybory. W obu przypadkach Solidarność to zablokowała. Nie miało być spontanu, bo jeszcze by się do Sejmu dostała ekstrema, a umówiliśmy się z komunistami, że będą tylko „konstruktywni”, czyli my. Zjazdu nie zorganizowano, zaś na listy wystawiono uzgodnionych w gabinetach swoich, w dodatku obrzucając błotem tych, którzy później w kampanii kandydowali z własnych komitetów, że zwiększają szanse komunistów. Ci nawet nie przeszli przez swoją listę krajową, jak więc mogli zagrozić opozycji w puli Solidarności? 4 czerwca to żadne święto wolności, nic tam nie wygraliśmy oprócz tego, że naród powiedział „wszyscy won”, co później dopuszczona do władzy Solidarność skrzętnie odkręcała. To, że powstał rząd Mazowieckiego, to tylko pośredni efekt tych wyborów. Sytuacja z wielką koalicją wszystkich ze wszystkimi, wciskana wtedy kolanem przez Michnika i Kuronia, była wtedy nie do utrzymania.
Drudzy obchodzą 4 czerwca inaczej. Ten z 1989 roku oceniają mniej więcej jak ja wyżej, plus wersja, że i Okrągły Stół, i strategię wyborczą, i własne listy Solidarność ustalała z Kiszczakiem pod dyktando generała, bo ten siedział na jej teczkach. Ponurą klamrą (koronnym dowodem?) tego ciągu myślowego jest 4 czerwca 1992 roku, kiedy to rząd Olszewskiego upadł, bo chciał zlustrować polską klasę polityczną, aby pozbawić się tego garbu Okrągłego Stołu. I „klasa” polityczna odpowiedziała – solidarnie i ponad podziałami dymisjonując rząd Olszewskiego. „Panowie policzyli głosy”. Był to chyba ostatni akt próby zmiany tego układu bez jego zgody. Wałęsa wkrótce po tym zacznie „wzmacniać lewą nogę”, by grać na równoważenie swojej pozycji. Co kuriozalne – ta noga wykopie go zaraz na zawsze z polityki. Ale czort z Wałęsą – to pozwoliło formacji zaróżowionych czerwonych, po pięciu latach od „obalenia komunizmu” wprowadzić swój przemalowany sztandar PZPR z powrotem do Sejmu i do rządu. Dlatego dla tej drugiej, nazwijmy ją roboczo „patriotycznej” grupy ważniejsze są 4 czerwca obchody rocznicy upadku rządu Olszewskiego, niż „niekonfrontacyjnych wyborów” z 1989 roku. To jasne, że w rocznicę wydarzeń, od 2015 roku, częściej niż Mazowieckiego z „fałką” (to fake, bo to są zdjęcia z grudnia a nie z czerwca 1989 roku), można w TVP obejrzeć „Lewego czerwcowego”, który do dziś robi wrażenie. Ale naród tego nie ogląda. Niewielu chce zaglądać za dekoracje spektaklu, by nie zobaczyć czegoś, co może zburzyć spokój ciepłej wody w kranie.
Mamy też trzecią frakcję obchodów 4 czerwca. To „obchody gdańskie”. Co prawda Gdańsk historycznie do wyborów 4 czerwca 1989 roku ma się nijak, ale jest to od dwóch lat miejsce zbiórki przeciwników PiS-u. To tu, rok temu, Tusk miał ogłosić powrót do polityki, wszyscy już byli na Nowym Targu gotowi, ale Donek poddał tyły. W tym roku, w mieście-symbolu antypisu, odbył się wiec poparcia nowego kandydata na prezydenta, pana Trzaskowskiego. Powiedział kilka andronów i ogólników, jedni się zachwycili, drudzy – puknęli w głowę. Standard.
4 czerwca, jak większość symboli, dzieli Polaków. Mamy dwa czerwce, oba symptomatyczne: każdy z nich „święty” dla jednych, ale zaraz, od razu, z automatu – ten drugi to dramat. Zastanawiam się czy mamy w ogóle jakieś jeszcze wspólne symbole. Może flaga? (ale ona jakaś podobno ostatnio faszystowska), może orzeł? (ale jak go Komorowski zjadł, to już pewnie mniej). Może Mazurek Dąbrowskiego?, ale to też już teraz głownie pieśń kibiców. Od kiedy Matkę Boską z Częstochowy pomalowali na tęczowo nie spodziewam się żadnego szacunku do symboli. Nasza wspólnota się osuwa. I może rzeczywiście te dwa 4. czerwce (i trzeci malutki) pokazują etapy tego zapadnia się?
Czy to już dno, czy usłyszymy jeszcze pukanie od spodu?
PS. Do tego wpisu użyłem fragmentów ze swojej książki „Trzeci sort”.
Wszystkie zapiski na moim blogu „Dziennik zarazy”