24.08. Białoruś. Dyktator kontra polityka z dykty.
24 sierpnia, dzień 174.
Wpis nr 163
zakażeń/zgonów/ozdrowień
62.310/1.960/42.448
W Polsce ganiamy za tęczowymi wojenkami, śledzimy jak się pisze „piec” czy „płeć”, a świat się nie zatrzymuje nad polskimi dylemacikami, tylko pędzi dalej. W ogóle nie zajmujemy się np. tak kluczową dla nas Białorusią. Jak pisałem – mamy ich za zakutaną prowincję z państwowotwórczymi hasłami na poziomie „kapusty i słoniny”, obciachowym satrapą na czele, wieśniaków, którzy zasługują na swój los. Polski biało-czerwony zając znalazł swoją żabę, która się go boi, więc samopoczucie się polepszało. Teraz – co gorsze, ale o tym niżej – wzruszamy się tłumami młodzieży, która tak jak my (?) na ulicach kiedyś, walczy o swoją godność. Ale pora się obudzić i – ostrzegam – będzie to przebudzenie bolesne.
Geopolityczne rozważania zaczyna się od rzutu oka na mapę – widać, że Białoruś (od trzydziestu lat!) jest dla nas kluczowym miejscem. W dodatku tereny te są strategicznym elementem całej naszej geopolityki od czasów I Rzeczpospolitej. Przynależność polityczna Białorusi jest kluczowa dla sytuacji w całej Europie Środkowo-wschodniej, a zwłaszcza dla nas. Jak należy do Rosji, to mamy ich wojska mniej niż 200 km od Warszawy, Bałtowie tkwią w worku domykanym przez obwód kaliningradzki, a Przesmyk Suwalski da się ostrzeliwać z obu stron, w dodatku cała północno-wschodnia „ćwiartka” Polski jest do odcięcia. Z drugiej strony, gdyby Białoruś „poszła na Zachód” to Rosjanie są w kropce. Poprzez wrogą sobie Ukrainę, przy dołączeniu Białorusi, są odepchnięci o prawie 1000 km na wschód, zaś obwód kaliningradzki jest skazany na zagładę. Brzmi wojennie i jakby nie na dzisiejsze czasy, bo kto planuje wojnę? Myślę, że Rosjanie oglądają te mapy codziennie i kalkulują tak swoje interesy geopolityczne, choć wydaje nam się to staroświeckie, bo jakaż tam wojna… Ale przecież samo militarne zagrożenie wywiera wpływ na pokojowe czasy, co widać.
Do tej pory w Białorusi mieliśmy rozwiązanie tego dylematu. Rządził tam niepodzielnie ichni watażka, który umiejętnie balansował wpływy obu frakcji: prozachodniej i rosyjskiej. Ta sytuacja nie doprowadzała do przesilenia w którąkolwiek ze stron, a w obu przypadkach naruszenie tego stanu równowagi byłoby dla nas… niekorzystne. Gdyby Białoruś dostała się w ręce Rosji to oczywiste, ale gdyby zadominowały tam wpływy „Zachodu” obawiałbym się wariantu ukraińskiego, czyli pewnej formy (tu moskalikowie mają pełne spektrum działań do korzystania) rosyjskiej interwencji, łącznie ze „zdonbasowiem” Białorusi. Dla nas byłby to kolejny sąsiad zdestabilizowany przez Rosję. A więc też źle. Z mapy widać, że Rosjanie, tak jak nie mogli geopolitycznie odpuścić sobie Krymu, nie daliby wypaść Białorusi z orbity swoich wpływów.
Łukaszenka to balansował. I teraz Łukaszenki coraz bardziej nie ma. I kto zrównoważy tę sytuację? Jak będą tasowane białoruskie karty, gdy my nie siedzimy nawet przy karcianym stoliku, a płacić będziemy swoimi żetonami za stawki rozgrywane przez innych? W imię demokracji przyłożymy się do obalenia dyktatora? Pamiętacie państwo Kadafiego? Wszyscy się cieszyli, że zastrzelili satrapę. I co? Czy istnieje dziś taki kraj jak Libia? Państwo? Najgorzej to myśleć kryteriami moralnymi o takich sprawach. W usprawiedliwiające wszystko imię demokracji rozniecać kolejne „wiosny” i umywać ręce pomocą humanitarną dla państw upadłych. Tego chcieliśmy – i mamy, ale czy tego chcemy teraz?
To wygodna pozycja z wyżyn wartości – obłuda pięknoduchostwa. Tak naprawdę to wątłe usprawiedliwienie dla słabości, a właściwie braku, polskiej polityki wschodniej. Od 1989 roku daliśmy się zwieść mitowi „końca historii” i postawiliśmy na budowanie dobrobytu i konsumpcji, politykę zagraniczną cedując na społeczność międzynarodową, by przez nią budować swoją moc. Zapisaliśmy się do bandy silniejszych a sami przestaliśmy ćwiczyć. Uprawialiśmy wschodnią politykę pośrednią, przez Berlin, Paryż i Brukselę, trochę przez Waszyngton. Ale po pierwsze zachodnia polityka w stosunku do naszych wschodnich sąsiadów może być (i często jest) sprzeczna z naszymi interesami. Po drugie – pozbawia nas podmiotowości: Niemcy, a zwłaszcza Francuzi, nie rozumieją naszych interesów na wschodzie, ba – kwestionują ich potencjalną skalę, skoro mieli do tej pory do czynienia z deklarowanym klientelizmem polskich spraw w stosunku do interesów europejskich potęg. Po trzecie – nasze obecne nawoływania do zwrotu ku wartościom demokratycznym, wsparcia opozycji przeciw Łukaszence i zakwestionowania mieszania się Rosji w sprawę Białorusi oraz wezwanie międzynarodowej społeczności do reakcji uważane jest przez tzw. Zachód za naszą chytrą próbę wciągnięcia świata w realizację celów wynikających z naszej rusofobii. Taki jest końcowy bilans braku naszej polityki wschodniej.
Teraz nie ma co się zbierać i radzić, nawet w gronie połączonych ponad podziałami sił politycznych. Za późno. Zmarnowaliśmy 30 lat III RP. Nie budowaliśmy narzędzi naszych wpływów na wschodzie. A to wymaga lat, ale daje możliwość sięgnięcia po te narzędzia w takich chwilach. Nie mamy silnych związków ekonomicznych z Białorusią, nie powstał żaden fundusz inwestycyjny wspierający ruchy gospodarcze w tamtą stronę, nie handlujemy z nimi ich strategicznymi zasobami, nie wozimy ich towarów do transportu przez Gdańsk na morza. Nie mamy nawet wiedzy jaki tam jest rozkład władzy, z kim gadać z każdej ze stron. Dlatego – tak jak w analogicznej sytuacji w przypadku Ukrainy – nie ma po co zapraszać nas do stołu, gdzie dzielą wpływy mocarstwa, a dzielą w naszej strategicznej przestrzeni. I znowu usiądą Niemcy (Francuzi!) i Rosjanie przy wspólnym stole i coś ustalą, tak jak z Ukrainą. A my będziemy się z tym wozić. Ale zasłużyliśmy na swój los, bo abdykowaliśmy z podmiotowości w swoim regionie, który nie kończy się przecież poza granicami pojałtańskiego porządku. Co widać po polityce innych, ale nie naszej. Ba, przyszła Białoruś, tak jak obecna Ukraina, zobaczy, że po co z nami gadać jak i tak wszystko jest ustalane ponad głowami Polaków, na co się Warszawa zgadza. A zgadza się, bo wszystkie swoje karty dała do talii swoich patronów.
Wiadomo, serce się ściska, jak widać entuzjazm tłumów na białoruskich ulicach. Człekowi się przypominają stare czasy. Ale przypominają się też dwa polskie doświadczenia – ci z zewnątrz traktują takie zrywy jako wolnościowy folklor, nic z tego nie rozumieją, realizują swoje tylko emocjonalne potrzeby. Po drugie – jeśli już mają swoje interesy – to są one często rozbieżne z intencjami tłumów, bo trzeba się na nowo układać z Rosją. A to miesza kartki partytury ustalonego koncertu mocarstw.
Ba, dobrze by było, aby te tłumy miały choć jakąś intencję. U nas, w Polsce, było się jednak do czegoś odwołać – teraz (przy braku naszej wspomnianej wiedzy na temat Białorusi) nawet nie wiemy czego chcą zrewoltowane pochody. A to niebezpieczny moment, bo gdy władza będzie leżała na ulicy to może ją podnieść każdy. A to wcale nie znaczy, że to będzie w naszym interesie. Tak samo jak z zachorowanym rosyjskim dysydentem, Nawalnym – będziemy go wspierać z automatu, bo gnębi go Putin, ale realizacji poglądów tego opozycjonisty żaden rozsądny Polak nie życzyłby swojej ojczyźnie.
Włożyliśmy polską rację stanu do koszyka „starszych i mądrzejszych”. Ale oni nawet między sobą mają sprzeczne interesy, a tak w ogóle to grają z Rosją koncert mocarstw o strefy wpływów. Ewidentnie uważają Białoruś za strefę wpływów rosyjskich, a z przedmiotowego sposobu traktowania naszych interesów wynika, że my znajdujemy się w dynamicznej strefie szarej, bo nikt nie będzie ginął za Gdańsk, zaś sami – poprzez swoją decyzję u początków III RP – postawiliśmy na zbiorowe gwarancje bezpieczeństwa, warte – szczególnie przy słabnących USA – coraz mniej. Nie zbudowaliśmy własnej pozycji.
Dziś przez Białoruś, tak pogardzaną przez Polaków, stajemy się dyżurnym chłopcem do bicia. Nie prowadziliśmy tam żadnej polityki, a nasze wolnościowe nawoływania do wartości spowodowały, że jesteśmy zarówno przez Łukaszenkę, jak i Putina oskarżani o bezpośrednie mieszanie przy ulicznych rewoltach, który to zarzut spotyka się ze zrozumieniem ze strony Zachodu. Znowu ci Polacy… Żeby choć to prawda była. A tak – nic nie robimy i dostajemy gębę mieszacza w wewnętrznych sprawach Białorusi. I jak się Łukaszenka ostanie, to nam będzie pamiętał. A jak się nie ostanie, to opozycja będzie nam to tak pamiętała tak, jak Ukraińcy nasze poparcie dla Majdanów. Czyli zero.
Niedługo, bez względu na scenariusze w Mińsku, zbiorą się Niemcy, Francuzi i Rosjanie (USA są chyba zajęte sobą) przy jednym stole i postanowią jak będzie przebiegała białoruska transformacja pod nadzorem koncertu mocarstw. Rosja będzie miała za partnera osłabionego Łukaszenkę, który jeszcze bardziej zbliży się z Moskwą, a ta swoje rakiety do polskiej granicy. Albo wygra uliczny tłum wspaniałej młodzieży, któremu wybierze się lidera, bo go na razie nie ma. Wtedy Rosja ugra mniej, ale wciąż w tym samym składzie. Nas tam nie będzie. Jak zwykle – stracimy dziewictwo, bo wyjdziemy na głupiego mieszacza, zaś rubelka nie zarobimy. Francuzi z Białorusią zahandlują na spożywkę i banki, Niemcy na nawozy potasowe, resztę weźmie Rosja. A my znowu będziemy biernie patrzeć na to, co się wyrabia za naszą bliską zagranicą. Realizując swoją strategię „wschodniej polityki”, która tak naprawdę była polityką „na leniucha”, bo nam się nie chciało ruszyć d… w kluczowych dla nas kwestiach.
Coś mi się zdaje, że mniej sławny z Sienkiewiczów miał rację „U Sowy” z tym państwem z dykty. Tyle, że wszyscy myśleli, że to chodzi o ostatnie lata rządów PO. Okazała się, że to trwały dorobek III RP. Ponad podziałami. Na leniucha.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.