17.08. Polskie stereotypy
17 sierpnia, dzień 167.
Wpis nr 156
zakażeń/zgonów/ozdrowień
57.279/1.885/39.359
Ruszyły pokowidowe odwiedziny i zaczęliśmy wyjeżdżać, ale i znajomi z zagranicy przyjeżdżać. I od razu mi się przypomniało stare uczucie, tym razem w zaostrzonej pandemią formie. Otóż chodzi o stereotypy Polaków rozpowszechnione wśród Polaków.
Szczególnie u emigrantów mamy taką stereotypizację podrasowaną do wręcz anegdotycznych rozmiarów. Po prostu wielu z emigrantów poszukuje w polskich stereotypach, tych negatywnych rzecz jasna,… uzasadnienia, że wybrali dobrze ze swoją emigracją, bo „dla Polaków można wszystko, a z Polakami – nic”. Te karykaturalne wręcz modele charakteru Polaków nie funkcjonują niestety tylko na emigracji, mają swoje przełożenie na realia polskie.
Właściwie od początku dziejów, w kraju między Zachodem a Wschodem mamy wciąż ścierające się co najmniej dwie postawy: kontusz czy frak, z Zachodem czy ze Wschodem, mieć swoją tradycję i kulturę czy roztopić się w europejskim żywiole. Szczególnie dylematy te były aktualne w czasie rozbiorów, gdzie – w niektórych z nich – propozycja przeflancowania się do symbiozy z zaborcą, asymilacji z „dużym”, mogła być kuszącą alternatywą. I wielokroć była. W dodatku dylematy te wzmacniał nasz wewnętrzny konflikt romantyków z pozytywistami, zwolenników poszerzającej autonomię kolaboracji z zaborcą by ulżyć losowi narodu, oraz – z drugiej strony – zwolenników czynu, zazwyczaj na podstawowym romantycznym poziomie – dania świadectwa. Te dwa nurty to wciąż ścierające się szarże romantyków, klęska, obniżenie pozycji Polaków w zaborze, represje i mozolne odbudowywanie substancji narodowej przez pozytywistów. Ogólny bilans tego bujania się Polaków z samymi sobą wyszedł pozytywnie, jako synteza obu postaw, tyle, że ułożona w odpowiedniej kolejności – długotrwała pozytywistyczna praca nad utrzymaniem zrębków wolności już nie tyle politycznej co gospodarczej i kulturowej i doniesienie „świadomości narodowej” do punktu romantycznego, acz przemyślanego czynu, jakim była szarża polskiej elity w roku 1918. Kiedy los nam otworzył nieczęste okienko możliwości, wtedy wszyscy zagrali do jednej bramki, mimo różniących ich ideologii.
PRL zrównał to wszystko i zafunkcjonowały dwa stereotypy – peerelowskich ustawionych aparatczyków i gnębiony lud. I tak dojechaliśmy do 1989 roku. Teraz zafunkcjonowały nowe podziały i ich wyraz – stereotypy. Nie mając już podziału wynikającego z bezpośredniej emanacji politycznej siły zewnętrznej skupiliśmy się na sprawach światopoglądowych. Podział na dylemat frak czy kontusz wrócił w nowoczesnej formie, ale tej samej treści. Mieliśmy jego ekstremalną emanację – głownie za czasów PO – w podziale na mafię (PO) i sektę (PiS). Był to podział wewnętrzny pomiędzy walczącymi plemionami wojny polsko-polskiej, dla reszty – trzeciego sortu – nie bardzo widoczny, tym bardziej mniej ekscytujący.
Teraz te stereotypy wróciły. Głównie wśród grona ostatnio przegranej „totalnej opozycji”. Środowisko to przyjęło charakterystyczną dla psychologii (powyborczej) traumy postawę wyparcia i odreagowania – skupiło się na swoich przeciwnikach, słodząc sobie gorycz przegranej poprzez deprecjonowanie pisowców. Zaczęło się wyliczanie wad grupy „przypadkowych zwycięzców”, co pozbawiło na stale środowisko przegrane potrzeby refleksji nad przyczynami porażki. Te same cechy pojawiają się w narracji emigrantów, ale warto je sobie wyliczyć. Z czego więc składają się elementy polskiego Frankensteina?
One głupie są. Niewykształcone. I w dodatku przemądrzałe. Argumentacja ta stawia znak równości między wyższym wykształceniem a mądrością, co jak wiemy – może tylko my, ci ciemni – prawdą rzadko bywa. Każdy kto otarł się o uczelnie III RP może o nich powiedzieć wszystko tylko nie to, że magnesują tam studentów mądrością. Oczywiście zdarzają się formacyjni edukatorzy, ale standardem polskich uczelni jest produkowanie już nie tyle „wykształconych ponad swoją inteligencję”, ale tzw. „wykształciuchów”, inteligentów bezobjawowych, posiadający papier pozwalający im patrzeć z wyższością na innych, w sposób – dodajmy – zazwyczaj nieuzasadniony. Uczelnie dla punktów lub/i kasy produkują coraz bardziej egzotyczne kierunki studiów, de facto wypuszczając na świat sfrustrowanych magistrów bez perspektyw na pracę, za to z zerowymi umiejętnościami na poziomie zaradności życiowej, samodzielności i odpowiedzialności. Ale murarz z rękoma pełnymi roboty i dwa razy wyższą pensją to ciemniak, z którym nie ma o czym gadać.
One zaściankowe są. Świata nie widzieli, nie to co my (chociaż u nas to najczęściej palcem po internecie, no czasami all inclusive w Tunezji). Ciemniaki z prowincji nie wyściubili nigdy nosa poza swą małą, przaśną ojczyznę, nie wiedzą co to świat szeroki i jego perspektywy. Co najwyżej bujną się nad polskie morze, które już teraz jest zarzucone stonką 500+. Czasem jak się ich spotka w jednym hotelu w Bułgarii to aż wstyd i trzeba udawać, żeśmy nie Polacy. Takie same – prowincjonalne – mają swe perspektywy myślowe. No i jeszcze klną jak szewcy (ale tu oba plemiona, a ostatnio to światłe – bardziej). A my to wiemy o czym są najnowsze trendy, bo coś tam dukamy w językach, za to ta ciemnota to ani be, ani me.
To są faszokatole. Narzucają swoja niemodną już wiarę, od której świat nowoczesny już dawno odszedł. Mają ten swój kościół ludowy, który przytłacza nasz, jeśli już, postępowy. Pełno tego w przestrzeni publicznej, wszędzie krzyże i wieże, a tęczowej flagi (co prawda na ich pomnikach) powiesić nie dadzą. Zabobonni przy tym wszystkim jak jacyś starożytni Słowianie z czasów „kiedy Słońce było bogiem”. I ten ich kler, złożony co do jednego z pedofili, któremu dzieci sami podsuwają na katechezach, nawet do szkół już weszli (co prawda od 1989 roku, ale trzeba to przypominać zawsze jak rządzi PiS).
Gnębią gejów. A nawet jak już kurde nie gnębią, to wiemy, że by gnębili, gdybyśmy my się nie postawili. Cały świat ma jednopłciowe małżeństwa tylko my odstajemy od trendów. Sami zaś biją te swoje heteronormatywne żony po domach i jeszcze wygrażają na konwencję stambulską, która by przed tym wszystkim broniła. Wiadomo – na damskim bokserze ochraniacz (?) gore.
No i w końcu to faszyści, z tym swoim siermiężnym patriotyzmem. Wszystko w tych sztandarach, przegranych powstaniach, rozpamiętywaniu (niechlubnej w większości) przeszłości i akademiach ku czci, okraszonymi kościelnymi hierarchami. Wszystko na świecie już się roztopiło w ponadnarodowej magmie liberalnej demokracji, gdzie przynależność narodowa to jakiś relikt z odległej historii, a my cały czas z tymi narodowymi zwyczajami i rocznicami, aż wstyd przed Zachodem. Uchodźców nie chą, jak mają inne pokolorowane kraje, które się ubogaciły na zawsze w kierunkach multi-kulti.
Takie narracje są chętnie słuchane przez zagranicznych. Polska ma najsłabszy PR na świecie, kompletnie niezasłużenie. Ale jak ma takich „adwokatów” swojej tożsamości wśród „swoich” to czemu się dziwić? Gdy jedno plemię polskie czerpie satysfakcję i wywyższa swoją pozycję poprzez pognębienie stereotypu części swoich krajan, to jak można tego odmówić zagranicznemu, który – nie mając tak ostrych podziałów u siebie – chce się wywindować na stereotypie Polaka na zasadzie dyskryminacji pozytywnej. Czyli podnieść swoje samopoczucie poprzez obniżenie progu porównania.
Nawet udało mi się namierzyć „pacjenta zero” zagranicznej negatywnej narracji o Polakach. W swojej wspaniałej książce „Sarmacja. Obalanie mitów. Podręcznik bojowy” Jacek Kowalski pokazuje może nie pierwszy, ale charakterystyczny moment narodzin takiego stereotypu. Dworzanin z polskiego dworu, ale Francuz, popełnił pamflet o „orangutanie Europy”, w którym w karykaturalnym świetle pokazał zagranicy „polski charakter narodowy”. Ten nowy wtedy, lansowany stereotyp posiadał większość z wymienionych wyżej cech, ale ze względu na inny wtedy kontekst kulturowy autor skupił się głównie na nieokrzesaniu, obskurantyzmie i zaściankowości Polaków. Okazało się, że autor został wydalony z polskiego dworu za… kradzież sreber, a więc odreagował swoją frustrację przyprawiając Polakom gębę i… ogon, za to, że dał się złapać na kradzieży przez… orangutanów. Warto zapamiętać, że te wszystkie zagraniczne, powtarzane stereotypy zazwyczaj mają w sobie kontekst pilnej potrzeby poczucia się lepiej, by zapomnieć o własnych przewinach.
Mamy przecież i u nas takich „łowców orangutanów” – całe grono artystycznych celebrytów, którzy ubolewają nad polskim charakterem i opresją, jaką czyni on w „dusznej atmosferze”, tak, że nie można oddychać i człowiek się czuje jakby mu kto nasr.ł na głowę. Mamy do czynienia z ekspiacyjnym (ale w czyimś imieniu) odwracaniu historii o 180 stopni. Ma to zrównoważyć mitologizację polskich dziejów, w których zawsze jesteśmy szlachetni, walczymy „o wolność naszą i waszą”, jesteśmy nieskazitelni, a nasi wodzowie to giganci. Dostajemy za to lekcje o naszym kolonializmie, antysemityzmie, współsprawstwie z nazistami, pazerności i wzajemnej wrogości. Jakbyśmy przerzuceniem wajchy w drugą stronę mieli nadrobić szkody polskich mitów, że „Polak to lepszy gość”. Dokonują się akty fizycznej lub chociażby duchowej emigracji i tak jak w przypadku wspomnianych wyżej emigrantów stereotyp Polaka nabiera coraz to bardziej pokraczniejszych kształtów. Podobnych do… orangutana. Ale to pisał dworak, którego przyłapano na kradzieży. Jakie polskie srebra zwędziły Tokarczuki, czy Nurowskie , że się tak szastają? Przecież one całe stąd, a jak mówiła moja matka – to nierozsądne pluć do studni, z której pijesz codziennie. Nikt takich duchowych przewodników za granicą nie chce z tą narracją stricte polskich problemów, no chyba, że narracje te spotwarzają stereotyp Polaka, tak przecież potrzebny, gdy świat szuka winnych wszystkiego i nie u siebie.
Mamy podobny podział jak w USA. Przypomnijcie sobie amerykańskie filmy. W co drugim występują tak zwane red neck’i, white trush, broń Boże black. W zdezelowanych ciężarówkach, ciemniaki w czapkach z daszkiem, zapoconym podkoszulku, zawsze z flintą, byczki z przydrożnych zajazdów, co to poza swój powiat nosa nie wyściubili. Są zawsze źródłem głupowatej przemocy, problemów, obskurantyzmu i rasistowskich kontekstów. To amerykański stereotyp a la pisowiec. Naprzeciw staje piękny i wykształcony kosmopolita ze wschodniego lub zachodniego wybrzeża, z dużego miasta, zawsze demokrata, dziś już coraz bardziej czerwony. To te ciemniaki dają zwycięstwo tym Trumpom, wstydowi świata, z którym my, światli musimy się później męczyć. Skąd my to znamy?
Tak w ogóle to zacząłem się zastanawiać czy w ogóle jest jakiś charakter narodowy poszczególnych nacji. I doszedłem do wniosku, że to właśnie są stereotypy. Żaden naród nie rodzi się z jakimś determinizmem w powtarzalnych i przenaszalnych genach. Ale my mamy a priori zawsze swoje sądy o poszczególnych nacjach. Nawet jak widzimy je pierwszy raz. Ale to są automatyzmy: Francuz – tchórz, Anglik – wyrachowany, Niemiec – buńczuczny, Czech – oportunista, Rosjanin – kacap, itd. I dlatego nie dziwmy się, że inni, w tym Polacy na „wewnętrznej” emigracji mają takie same uproszczone sądy. Myślę, że rodzimy się różni, zaś to co z nas tworzy jakąś wspólnotę, to wspólne dzieje, kultura, tradycja, czyli zbiorowa reakcja na wartości i procesy nas przerastające, do których możemy się jedynie odnieść, bo by je zmieniać to trzeba czasu i, no właśnie… wspólnoty.
Przypomina mi to opowieść, która już stała się anegdotą. Otóż na spotkaniu amerykańskich liberałów znalazł się Polak, który został zagadnięty przy stole przez amerykańskiego kolegę: „Where are you from?” – zapytał amerykański liberał. „I am from Poland” – odpowiedział liberał polski”. „Oh, Holland! This is beautiful country!”. „Not Holand, I am from POLAND”. „Poland? Where is this?”. Polak na to: „This is between Germany and Russia”. „Oh shit! – zmartwił się Amerykanian – could’nt you change it?”. No właśnie – chyba nie możemy tego zmienić i to determinuje nasz „charakter narodowy”, reszta to tylko różne wariacje na ten temat.
Teraz kiedy niektórzy kontestują swoją historię próbując ją odbrązawiać, przy okazji tłukąc pomniki narodowej pamięci, wstydzą się naszej tradycji a wartości narodowe uważają za zaściankowo „orangutanckie” – nie zostawiają sobie wyboru. Stają wśród tych skorup na europejskiego golasa, jako aspirujący do mieszkańca Europy. Europy, która już dawno odeszła od źródeł swojej wielkości. I nie ma tam żadnego wektora jednoczącego – pozostaje więc w tym kosmopolitycznym towarzystwie jedynie łatka „tego Polaka”, stereotyp orangutana, który się samemu pielęgnowało i wywiozło z Polski.
I wtedy trudno się dziwić, że takiego orangutana nie chcą później przyjąć jak swojego. Choć ze wszystkich sił stara się… zmałpować nową rzeczywistość w nowej ojczyźnie, to najczęściej odbierane jest przez tambylców jako jej karykatura. I snują się po świecie i kraju takie indywidua. Już nie w Polsce, już nie „w tym kraju”, ale jeszcze nie „tam”. Bez korzeni, punktu odniesienia, miotani przez światowe fale, bo zerwali się z kotwicy, który tak naprawdę był ich jedyną ostoją.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
Jak zwykle super.
Dzięki