25.01. Poland, please, D’Hondt go!
25 stycznia, dzień 1059.
Wpis 1048
zakażeń/zgonów
494/6
Zapraszam do wsparcia mego bloga
Wersja audio
Tak, jak pisałem i obiecywałem, wracam do tematu ordynacji wyborczej, z tym, że z jednodniowym opóźnieniem, z którego się wczoraj wytłumaczyłem. Otóż przy okazji ostatnich zadym z partią Hołowni, o których pisałem klika dni temu, wyskoczyła kwestia idei jednej listy w kontekście ordynacji wyborczej i systemu D’Hondta. Myślę więc, że warto wrócić do tego tematu, gdyż nie tylko tłumaczy on obecną sytuację taktyczną opozycji, ale pokazuje w jakim realnym świecie politycznym żyjemy, skąd on się wziął oraz co z tego wynika na przyszłość.
Najpierw o samym D’Hondcie. To system liczenia głosów w układzie proporcjonalnym, który – w kombinacji z pięcioprocentowym progiem wyborczym i wielomandatowymi okręgami tworzy układ wyborczy, który preferuje większe ugrupowania. Po czasach sprzed 1993 roku tak jakbyśmy mieli jakąś ustrojową traumę. Wtedy nie było progów i mieliśmy w parlamencie jakieś cząstkowe partie, od Sasa do lasa, po paru posłów, z czego ciężko było sklecić jakiś sensowny rząd. Na stole leżały dwa warianty – ordynacja większościowa w jednomandatowych okręgach wyborczych, albo ordynacja proporcjonalna w okręgach wielomandatowych. Wybrano tę ostatnią i to nie z deklarowanych przyczyn.
Oficjalnie mówiono, że ordynacja większościowa jest niesprawiedliwa. Że w momencie, w którym kandydat wygrywa w swym jednomandatowym okręgu powiedzmy uzyskując 51% głosów, to ta reszta, nasze 49% jest niereprezentowana. Układ zero-jedynkowy, zwycięzca bierze wszystko, ale prawie połowa może nie mieć swojego reprezentanta. A więc ma być system okręgów wielomandatowych, by większa ilość posłów miała odzwierciedlać różnorodność polityczną okręgu. Wygląda fajnie, ale zaraz zobaczymy, że nie bardzo.
Tak mówiono o powodach wybrania ordynacji proporcjonalnej. Ale prawda była inna. Bo, po to, by uniknąć ówczesnego (w 1993 roku) rozdrobnienia partii sejmowych wprowadzono też próg wyborczy, konieczny do osiągnięcia w całym kraju, by w ogóle liczyć się w podziale głosów. Klasa polityczna zaczęła systemowo oddziaływać tak, by rządziło się łatwiej, by nie trzeba było wikłać się w skomplikowane koalicje. I co ciekawe szło to również z inicjatywy Solidarności, która liczyła, że to ona będzie rozdawać jednoczące karty. Tu jak zwykle przesadzono, bo jedność obozu solidarnościowego była fikcją, doszło do rozłamów, które wedle nowej ordynacji były karane zmniejszeniem wyniku, zaś obozem zjednoczonym – co oczywiste – okazali się postkomuniści, którym D’Hondt wkrótce podarował władzę, umajoną jedynie obrotowymi ludowcami. Tak, że mało ogarnięci kombinatorzy (i Polska niestety) zostali pokarani ośmioletnimi rządami postkomunistycznej lewicy. Co zakrawa już na szyderę, jest jasne już dziś, że gdyby wtedy solidarnościowcy zdecydowali się na system większościowy to z postkomunistów nie zostałby nawet ślad; a tak nie tylko wstali z trumien, ale jeszcze porządzili i istnieją do dziś.
System jednak pozostał. Z całymi konsekwencjami. I to takimi, które trwale ukształtowały deformację sceny politycznej. Po pierwsze – doprowadziło to do wodzowskiego systemu partyjnego. Nikt nie podskoczy naczelnikowi partii, bo ten decyduje o tym kto dostaje faworyzującą jedynkę w okręgu. Czyli dostanie mandat. Po drugie – wyborca nie zna swojego posła, inaczej niż w ordynacji większościowej przy JOWach, gdzie jest odwrotnie – jak chcesz być mocny w swoim okręgu to pracujesz i działasz blisko głosujących ludzi, i to naczelnik partii będzie zabiegał o takiego kandydata, a nie on o łaskawą jedynkę przyznaną przez partię. Po trzecie – przy takim układzie, przy ordynacji proporcjonalnej poseł jest bardzo daleki od odpowiedzialności przed swoim okręgiem, bo ten przecież nie musi go nawet na oczy widzieć. Stąd szkodliwy systemowo proceder spadochroniarzy, zrzucanych partyjnych tuzów do okręgów sobie nieznanych.
W końcu argument ostateczny – system proporcjonalny w wydaniu D’Hondta wcale nie jest sprawiedliwy, ani proporcjonalny. No bo popatrzmy. System preferuje duże ugrupowania, to znaczy, że głosy na duże ugrupowania nie przeliczają się w sposób jednakowy w porównaniu z głosami zwolenników mniejszych partii. Na prostym rachunku to widać: PiS w ostatnich wyborach na jeden mandat musiał zebrać ponad 34.000 głosów, zaś taka Konfederacja dostawała mandat za ponad 114.000 głosów. Czyli głos na PiS był prawie cztery razy bardziej skuteczny w przełożeniu na mandaty niż w przypadku Konfederacji. Czy to sprawiedliwe? Ba – czy tak wygląda proporcjonalność? Ale takie są efekty – odwrotne. Nawet wobec tej samej partii wybory nie są proporcjonalne. Popatrzmy: PiS w wyborach w 2015 roku dostał 235 mandatów za 37,58% głosów, w wyborach 2019 dostał tyle samo za 43,59% głosów. Partii rządzącej między wyborami przybyło 2.340.000 zwolenników i uzyskała ten sam wynik. Albo to – w 2019 roku Konfederacja za 6,81% głosów dostała 11 mandatów, a takie PSL za 8,55% dostało mandatów 30. Prawie 3 razy tytle za różnicę 1,74 punktu procentowego. Jeśli dodać do tego dwa czynniki: niezarejestrowane listy oraz głosy oddane na ugrupowania poniżej progu, to wiele się marnuje. Taka to proporcjonalność.
Ten system powoduje zabetonowanie życia politycznego w Polsce. Dwubiegunową wojnę polsko-polską. Zmorę III RP. Uformowały się dwa obozy złożone z partii wymachujących D’Hondtem, że jak do nas nie przystaniesz, to przepadniesz. To tak zwane partie parasolowe, czarne dziury polityki, które wsysają każdy nowy ruch. Idźcie do nas, bo nie wejdziecie. A więc kompletnie odkłada się wszelkie programy i pomysły na Polskę, liczy się kalkulatorek wyborczy, a więc mamy partie-molochy, bezideowe twory liczące, które upychają swych co ważniejszych stronników przy zielonym stoliku w miejscach biorących okręgów. Nie ma żadnego ruchu, bo o to dba porozumienie ponad podziałami, oliwione przez plemienne media – nic się nie przeciśnie. Wszelkie „trzecie siły”, jedyna szansa na rozbicie tego marazmu, są solidarnie atakowane przez oba plemiona. W tym stawie nie może się pojawić żaden karaś – mają być tylko dwa stada, a właściwie dwa sumy. Nieruchawe i tłuste, bo pożarły już wszystko.
Gdzieś tam pałęta się plankton, czyli – większość – nieplemienni. Ale ci nie mają ruchu, bo nad tym wszystkim dodatkowo polatuje ustawa o finansowaniu partii politycznych. No, żeby partie nie brały w łapę na działalność i kampanię (dobre!) to daje im się państwowe pieniądze. Im więcej mają głosów w opisanym wyżej układzie – tym większa kasa państwowa idzie na działalność. I jak tu się ma przedrzeć jakiś nowy gołode..? Musi zbierać składki, podpisy pod rejestracją list, a po drugiej stronie ma wypasiony aparat partyjny, z preferencjami wyborczymi i finansowymi. No nie ma szans, cały system jest zalany tą formaliną i można sobie tylko przez słoik popatrzeć jak się konserwuje.
I dotarliśmy do Szymona i spraw jego. I taki Hołownia, widząc potencjał „elektoratu zaciśniętych zębów”, głosującego na mniejsze zło zagościł w tej zatoczce. No, jest tam potencjał, nawet jak widać do udawanego „Trzeciego Sortu”. Ale tu się nadział na jednolistność opozycji. Ta, wedle wskazanych wyżej zalet, chce skomasować wszystkie głosy w jeden blok, by skorzystać z D’Hondta. I tak jak pokazywałem – ruch Hołowni może zmniejszyć tę pulę, co może oznaczać, że na taki jeden mandat to trzeba będzie uciułać nie trzydzieści parę tysięcy głosów, ale powiedzmy z 50.000. I może nie starczyć do większości. Za to za swoje powiedzmy 10% głosów Hołownia dostanie tak ze 40 mandatów, jego elektorat nie dopisze się do koalicji jednolistnej. Szymonowi mandat da powiedzmy 80.000 głosów, zaś w koalicji ta sama pula dałaby co najmniej dwa razy tyle mandatów. Ale Hołownia, jeśli się dostanie do Sejmu, to ze swoimi 40 posłami będzie niepomijalnym koalicjantem i może uzyskać o wiele lepsze warunki od chętnych do jego ręki, niż teraz, przed wyborami, podpisując intercyzę w ciemno.
Takie to mamy przygody z tego D’Hondta. Wiadomo, w demokracji wspieranej wygrywa ten, kto liczy głosy, o czym dowiedział się niepyszny Trump. Ale mamy tu do czynienia z inną interpretacją tej zasady: wybory wygrywa ten, który sobie decyzjami (nie wiadomo dlaczego) wpisanymi do konstytucji, załatwił cały system, który preferuje dwa duże ugrupowania, konkurujące ze sobą o to, które z nich tym razem będzie rządzić Polakami. I o tym jest całe życie polityczne – nie o tym jak lepiej prowadzić polskie sprawy, ale o tym, kto wygra grę w duopol, zwany politycznym dupniakiem.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
Jakiś sposób liczenia głosów i przyznawania mandatów należało przyjąć. Przyjęli akurat taki. Dlaczego taki? To jest kluczowe pytanie: kto ten sposób zaproponował (nazwiska wiele powiedzą), kiedy i jak to uzasadniał, oraz jaką alternatywę rozważano. Zerknijmy do źródeł, to dowiemy się dlaczego jest jak jest i kto za tym stoi. Nie mam na ten temat żadnej wiedzy (miałem wtedy ledwie 16 lat i inne rzeczy były mi w głowie), ale nie zdziwiłbym się, gdyby za tym stali, jak zwykle, Rzymianie 😉
1. Skąd się wzięła ordynacja cementująca polityczny układ? Z powyższego tekstu wynika, że oficjalna wersja głosiła, iż celem było zapewnienie reprezentacji parlamentarnej (czy samorządowej) rozmaitym mniejszościom politycznym, a faktycznie chodziło o coś przeciwnego – likwidację „drobnicy sejmowej”, uniknięcie „Sejmu stu partii”, co praktycznie uniemożliwiało rządzenie czy zawiązywanie koalicji, zmieniało Polskę w „kraj nierządem stojący”, jak przed zaborami (tyle, że już nawet bez „króla”, bo oddawszy zbuntowanemu Wałęsie stanowisko Prezydenta, aby przestał possolidarnościowcom mieszać w rządzeniu, uczyniono jednocześnie z tego urzędu stanowisko niemal czysto symboliczne i reprezentacyjne – czyli pozbawiono Polskę silnego urzędu „kanclerskiego”, kogoś kto miałby wizję rozwoju państwa sięgającą poza bieżącą kadencję i narzędzia jej realizacji – co było „ościennym mocarstwom”, ani myślącym o podobnych, długoterminowo samobójczych, ruchach, bardzo na rękę – ale to już temat na oddzielny tekst).
W prasie niskonakładowej (dla intelektualistów) pisano o tym (że celem nowej ordynacji jest przywrócenie sprawczości Sejmu przez ograniczenie liczby partii) jawnym tekstem, natomiast następny „stopień wtajemniczenia” jest podobno taki, że Michnik i reszta lewicy postsolidarnościowej w rozmowach między sobą uznali, że społeczeństwo polskie jest w swej masie strasznie „konserwatywne i prawicowe”, więc aby zreformować i „unowocześnić” Polskę (m.in. przez prywatyzację, „europeizację”, „rewolucję obyczajową” etc.) należy Polaków ubezwłasnowolnić, oddać władzę w ręce partii, rządzących nimi elit (czyli właśnie ich). A jak już „zeuropeizujemy” to społeczeństwo na modłę lewicowych intelektualistów, kiedy ono samo zobaczy jak się zmieniło (wbrew sobie), to, jak na oświeconych ludzi przystało, podziękuje za te zmiany, którym (kiedyś, jako kołtuńska „ciemnota”) oponowało. Wbrew oficjalnym deklaracjom, że dążymy do społeczeństwa obywatelskiego, dążono do jego ubezwłasnowolnienia, oddania całej władzy w ręce partii (a w ich ramach – w ręce ścisłych kierownictw, „elit”). A największym wrogiem postsolidarnościowej lewicy nie byli postkomuniści (uznani zresztą za spacyfikowanych i nieszkodliwych), tylko postsolidarnościowa prawica. Z którą walczono wszelkimi sposobami (nieraz niezbyt uczciwymi czy pięknymi) – budując czarny PR, wyzywając od „faszystów”, pozbawiając mediów (kontaktu ze społeczeństwem) , przechwytując kontakty z Zachodem etc.
Ech… mówiąc najkrócej – Michnik chciał budować przyszłą Polskę z postkomunistami, nie z prawicą. I wbrew „nieoświeconemu” społeczeństwu. Zlikwidowano mający olbrzymi potencjał Komitety Obywatelskie (dzięki którym neosolidarność wygrała wybory i pokonała komunę), ludzie w praktyce poczuli, że znowu nie mają wpływu na rzeczywistość.. Poza wyborami (a i podczas wyborów niewielki). Prywatyzacja, przemiany społeczne, akcesja do UE i NATO to była „dziejowa konieczność”, realizowana (poza detalami) niezależnie od tego, kto z układu jest u władzy.
Jednym zdaniem – celem tej ordynacji jest utrwalenie obecnego układu partyjnego, ubezwłasnowolnienie społeczeństwa a nie zmiany władzy i decyzyjność elektoratu – dokładnie odwrotnie niż w teorii i głoszonych hasłach.
2. Następną patologią było fałszowanie wyborów. Nie jakieś incydentalne, ale wbudowane w patologiczny system. Strawa się rypła z powodu chłopskiej pazerności PSL-u, kiedy to w sąsiednich gminach, różniących się jedynie przynależnością administracyjną i co za tym idzie liczącą głosy Komisją Wyborczą wyniki potrafiły różnić się diametralnie, wbrew wszelkim teoriom. Zdaje się, że PiS wyciągnął z tego wnioski i próbuje zlikwidować tę patologię przez zwiększoną kontrolę (symboliczne są tu przezroczyste urny). Bo jak dotąd w lokalnych komisjach od lat zasiadali ci sami ludzie (te same środowiska), a ewentualną „czarną owcę” można było łatwo zneutralizować – nie mogła być wszędzie jednocześnie, a głosy liczono dzieląc się na zespoły, żeby było sprawniej. No i każdy musi w ciągu kilkunastu (lub więcej) godzin wyjść kiedyś na papierosa albo do wc…
Piszę, że wybory były (są?) systemowo patologiczne, bo przykładowo przeciętny wyborca nie ma żadnej możliwości, żeby sprawdzić listy głosujących – czy np. wziął udział w głosowaniu nic o tym nie wiedząc, mówiąc wprost – czy ktoś nie „dosypał głosów” na jego konto, stawiając jakiś zawijas przy jego nazwisku. To jest systemowo i prawnie zablokowane, a listy wyborcze są z mocy prawa niszczone po upływie określonego czasu. Zbrodnia doskonała (na demokracji).
Przypomnę tylko na koniec, że kiedyś złapano podczas rutynowej kontroli drogowej w czasie głosowania człowieka z listami głosujących w bagażniku (tymi podpisywanymi podczas pobierania głosów wrzucanych do urny) – czymś, co absolutnie nie miało prawa się tam znaleźć. Sąd sprawę umorzył, korzystając z faktu, że, jak się okazało, ofiara zabrała ze sobą listy z poprzednich wyborów (albo z powodu wagi przekrętu i możliwych konsekwencji wykrycia tego procederu ktoś je na jakimś etapie śledztwa podmienił), stwierdzając w wyroku że to nieznaczne uchybienie nie mogło na szczęście mieć wpływów na wynik, nie drążąc tematu ani nie kontynuując śledztwa w celu ustalenia, komu i do czego takie listy mogły być kiedykolwiek potrzebne.
3. Po trzecie i najważniejsze – demokracja to dobry wynalazek, ale dziwnym trafem jest realizowana w taki sposób, że zmienia się w atrapę. Metodami koncertowo przeciwskutecznymi (nie tylko u nas, ale – być może z powodu „świeżości” tego systemu nad Wisłą i braku doświadczenia – tutaj wyjątkowo „grubymi” i topornymi metodami).
Już nie przedłużając – wszystko powinno być dokładnie odwrotnie niż odbywa się w rzeczywistości, żeby to była realna demokracja. Kampania wyborcza powinna zaczynać się w momencie, kiedy się kończy (ale ta następna). W dniu wyborów (ewentualnie pierwszego posiedzenia Sejmu), tak, żeby każdy kandydat, nie posiadający funduszy na kosztowne, piorące mózgi wyborców kampanie miał czas „zakolędować” do drzwi każdego potencjalnego wyborcy i przedstawić mu swój program. Bo obecnie szansę mają tylko ci, za którymi stoi wielki kapitał (czytaj – reprezentujący jego interesy). A cisza wyborcza powinna zaczynać się w momencie, kiedy w obecnym systemie zaczyna się kampania – żeby każdy wyborca miał czas na swobodne przemyślenie tematu, bez nachalnych kampanii i propagandowych manipulacji.
Partie (a dokładniej rozległe i kosztowne struktury terenowe, poza Sejmem) powinny być zakazane. Partyjność polityki to rak demokracji. Polityk powinien reprezentować wolę swoich wyborców, nie partii. Partie (jako niezbędny element życia parlamentarnego, jedyny znany mechanizm grupowej reprezentacji rozproszonych interesów, ich komasacji w zbliżone ideowo grupy) powinny się konstytuować przed pierwszym realnym i roboczym posiedzeniem Parlamentu, zaraz po zaprzysiężeniu.
Na lewo sala dla lewicy, na prawo prawicy, z przodu dla liberałów, z tyłu ludowców (piętro niżej pokoje dla „innych”, niezdecydowanych na żadną z tych opcji). Niech każdy idzie tam, gdzie mu najbliżej, wybierajcie sobie władze i zarządy, układajcie programy, dzielcie się na frakcje, róbcie politykę, ale w terenie każdy wobec swego elektoratu występuje sam, reprezentuje jego interesy (i sam startuje w następnych wyborach z jednoosobowej listy, jak każdy, bez pośrednictwa partii i łaski Prezesa).
Krótko mówiąc – żeby demokracja była realna, trzeba robić wszystko dokładnie odwrotnie niż teraz 😉, to uzdrowiłoby System. A dla wyników wyborów byłoby dużo ważniejsze i bardziej brzemienne w skutkach od przyjętej ordynacji.
PIS wcale nie chce przejrzystości wyborów ?
Marcin Dybowski RKW
https://www.youtube.com/watch?v=QlbNAl8Kwgc
Ciekawe, gdzie byśmy teraz byli, gdyby nie nieszczęście dojścia do władzy ekipy Michnika i całej reszty zgrai zupełnie nie związanej z Polskim Narodem…