3.07. Wirusowa mowa nienawiści

0
maseczka twarz

3 lipca, dzień 122.

Wpis nr 111

zakażeń/zgonów/ozdrowień

35.405/1.507/22.651

Dziś wróciłem do remanentów, by zobaczyć co w kwestiach zasadniczych zmienił koronawirus. Sięgnąłem do swojej książki w jej fragmentach poświęconych tzw. „mowie nienawiści” i okazało się, że sporo się zmieniło.

Zacznijmy od początku – co to takiego jest, ta ona. Jak zwykle w dzisiejszych czasach sama definicja pojęcia jest szlachetna, bo któż by nie chciał piętnować „negatywnych emocjonalnie wypowiedzi, powstałych ze względu na domniemaną lub faktyczną przynależność do grupy, tworzone na podstawie uprzedzeń”? Ale tu nie chodzi o „piętnowanie”, tylko o wyeliminowanie mowy nienawiści z przestrzeni publicznej, a to duża różnica, bo:

Samo pojęcie „mowy nienawiści” jest mocno zideologizowane i już samo w sobie ocenne. Poprzez swoją nieostrość staje się pojęciem bardzo dowolnym w interpretacji, jednak od razu stygmatyzującym, bo nacechowanym dużym ładunkiem negatywnego kontekstu. Trudno jest ustalić granicę między krytyką zachowań reprezentowanych przez pewną grupę osób a nawoływaniem do nienawiści. W związku z tym każde twierdzenie, nawet udokumentowane faktami, że działania czy zachowania danej zbiorowości mogą się komuś nie podobać, może być w ramach przyspieszonej, niejasnej i niejawnej procedury antydyskryminacyjnej dowolnie uznane za nienawiść, w związku z tym wymazane z dyskursu publicznego, zaś jego autor penalizowany. Ja uważam że media powinny być wolne, to znaczy nie można blokować treści, nawet nienawistnych czy obelżywych, tylko – po ich publikacji – dać popalić autorowi. A mamy odwrotnie – cenzura prewencyjna działa natychmiast, zaś dochodzenie swoich praw w sądach wlecze się latami. Jakby ktoś chciał wskazać „właściwy” kierunek postępowania.

Ale teraz z niepisanym katechizmem mowy nienawiści w ręku mamy pełną społeczną zgodę na cenzurę prewencyjną, czyli ktoś (kto?) według jakichś kryteriów może zdecydować, że treść nie będzie publikowana. Wystarczy wywołać społeczny mechanizm takiego przyzwolenia oraz samomianować się na oceniającego i mamy cud – szerokie przyzwolenie na cenzurę prewencyjną w wykonaniu niewiadomych czynników i według niewiadomych kryteriów. Marzenie dyktatury.

Przypomina się sprawa, którą kaznodzieja Jerry Falwell wytoczył w 1983 roku Larry’emu Flyntowi, wydawcy Hustlera, za to, że ten opisał w swoim magazynie kompletną bzdurę, iż wielebny Falwell odbył swój „pierwszy raz” ze swoją wiekową matką w wychodku. Sąd Najwyższy przyznał prawo… wydawcy do głoszenia takich bzdur w imię wolności słowa, uznając ją za wartość wyższą niż sprytnie upozowane na reklamę kalumnie. Jesteśmy dziś na Antypodach tamtego podejścia. Będziemy chronić odbiorców przed takimi bezeceństwami, w imię ich dobra, rzecz jasna. Ale my, czyli kto? Pierwsze sugestie – poniżej w tekście.

Egzekwowanie walki z mową nienawiści uzyskało dodatkowe narzędzie. Oprócz penalizacji indywidualnych przypadków maluczkich przestępców, rozszerzono karanie już nie pojedynczych wyskoków, ale całych platform do szerzenia tak zdefiniowanej nienawiści. Według dowolnie intepretowanej mowy nienawiści tropieniu i karaniu za to przestępstwo mogą podlegać od niedawna wybrane media. Ponieważ wciąż niełatwo zarzucić im sądownie mowę nienawiści, więc szantażuje się reklamodawców, by w nienawistnych mediach nie reklamowali swoich produktów. Taki los cztery lata temu spotkał np. brytyjską gazetę „Daily Mirror”, gdy firma Lego, produkująca klocki dla dzieci, w rezultacie nacisków wycofała swój budżet reklamowy z tego tabloidu, pod zarzutem, iż periodyk miałby promować niechęć do sędziów i imigrantów (prawdopodobnie chodziło o piętnowanie niezwykle łaskawego traktowania w sądach wyskoków imigrantów). Akcją nacisków na reklamodawców zarządza organizacja pozarządowa „Stop Funding Hate”, nie, nie fundacja, ale spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, co każe zadać sobie pytanie o „model biznesowy” takiego przedsięwzięcia. Taki proceder jest de facto formą finansowego szantażu, mającego na celu wymuszenie na mediach określonych treści. Kłoci się to z podstawową zasadą wolnych mediów, czyli rozłącznością treści i reklamy. Pokazuje, że liberalna demokracja widzi budżety reklamowe, a więc i „swoje” też, nie jako narzędzia dotarcia do klienta, ale daniny za prawomyślność lub kary za jej brak w stosunku do konkretnych mediów.

Tak było dwa lata temu jak pisałem „Trzeci sort”, z którego zacytowałem powyższe fragmenty. Ale dziś jesteśmy w okresie wzmożenia, wirusowe czasy przyspieszyły również w powyższej kwestii. Otóż 17 czerwca tego roku powstał ruch złożony z ciekawych organizacji, których zakres oddziaływania członków pokazuje „kierunki” działań (ADL– organizacja zajmująca się tropieniem antysemityzmu, NAACP – Narodowe Stowarzyszenie na Rzecz Rozwoju Kolorowych, Sleeping Giants – organizacja promująca wycofywanie reklam z konserwatywnych mediów, Free Press – socjalistyczna afiliacja przy Demokratach, od nowych regulacji rynku medialnego i Common Sense – „organizacja pozarządowa” działająca na polu edukacji medialnej młodzieży). Nowa inicjatywa zabrała się śmielej za temat niż nasza sprzed czterech lat organizacja. Dziś to inicjatywa „Stop Hate for Profit”. Tak jak wcześniej trzeba było straszyć media, że się naskarży do reklamodawców za konserwatyzm, to dziś kierunki się odwróciły. Projekt uznał, że nie ma co czekać na Facebook’a, który opierał się ich postulatom „całkowitej” eliminacji „mowy nienawiści”, tylko trzeba złożyć koalicję reklamodawców, które same zwrócą się do Facebook’a o zmianę postępowania i wstrzymają u niego reklamy. Mamy już w koalicji ponad 120 korporacyjnych gigantów, które bojkotują reklamowo Facebooka, a także – niektóre – Instagram’a i Twitter’a.

A przecież znamy już Facebook’a z blokowania treści i profili, które jednostronnie uzna on za nieprawomyślne i zamyka ich publikacje bez odwołania. Ale okazuje się, że to jeszcze za mało – koalicja „Stop Hate for Profit” żąda więcej. Na razie wysusza się giganta finansowo za pomocą popietranych korporacji, potem jak już będzie na kolanach to powie mu się co i kiedy ma blokować, jak MY chcemy. No, skład koalicji pokazuje już co będzie blokowane, zresztą praktyka stosowania płynnego kryterium eliminacji „mowy nienawiści” wskazuje już kierunki. Co my tam mamy, tak po organizacjach? Ano ban na antysemitzm (według definicji – antysemitą nie jest ten komu się Żydzi nie podobają, ale ten który się im nie podoba), ban na wszelkie kwestionowanie „białej supremacji”, czy relacjonowanie pokojowych demonstracji rozpirzających amerykańskie miasta, wycinanie wszelkich konserwatywnych treści z przekazu, ulewaczenie treści oraz długodystansowe wpajanie tego dzieciom. Bo mamy w koalicji figowy listek – ochronę dzieci przed nienawiścią, a któż przeciw dzieciom?  

Nie przyszło mi nigdy na myśl, by kiedykolwiek bronić Facebook’a. Dla mnie był zawsze gigantem, który najpierw uzależnił od siebie skalą swoich odbiorców a później z pozycji monopolisty zaczął stosować ordynarne mechanizmy cenzury na treści inne od lewicowych. Ale widać to za mało. Za mało jest tuż przed wyborami banować wpisy obecnego prezydenta Trumpa. Widać to była prawda, że Zuckerberg dostał ochrzan, że dzięki jego Facebook’owi Trump wygrał poprzednie wybory, bo przez social media zrobiła się szczelina w mediach amerykańskiego mainstreamu, przez które wyskoczył na scenę nuworysz spoza układu. Teraz Facebook ma się bardziej postarać, ale widać, że nie do końca zorzumiał przekaz. Zresztą sama inicjatywa „Stop Hate for Profit” powołuje się wprost na przykład politycznego wpisu, który spowodował ich, koalicji wzburzenie – Trump miał napisać na FB „gdy rozpoczyna się grabież, rozpoczyna się strzelanie”. Ta oczywista oczywistość była dowodem na sianie nienawiści, dyskryminację i nawoływanie do przemocy. To za odmowę zablokowania przez Zuckeberga tej wypowiedzi koalicjantom „puściły szwy” i zabrali się za organizację reklamowego bojkotu Facebook’a.

Pamiętam jeszcze jak rodził się internet jako medium, sam w tym miałem polski udział jako wydawca czasopisma komputerowego CHIP, z największą wtedy stroną internetową w kraju. Pamiętam te marzenia o przerwaniu w końcu niesymetryczności łańcucha nadawca-odbiorca, że teraz to każdy może być nadawcą, bo koszty wejścia w media staną się pomijalne. Miała się bronić treść, a nie kasa medialnych koncernowych maszynek. I jak jest? No jest jeszcze gorzej. Mamy wilki w owczych skórach, media, które pretendują do miana „społecznych”, czyli tworzonych przez społeczeństwo. A mamy w końcu wataszkę światowych medialnych wilków, które „wyłączą ci prąd w środku dnia” i to według swoich mwłasnych, ale zawsze lewackich, kryteriów.

Powoli kończy się świat przedwirusowej wolnej gospodarki, ale świat wolnych mediów skończył się jeszcze szybciej. Najgorzej, że niepostrzeżenie dla zoperowanego bez swej wiedzy i zgody pacjenta.

PS. Trzaskowski wreszcie wypłacił. Po osiemdziesięciu dniach. Jak u Verne’a – w 80 dni dookoła Ratusza. Trzymajcie kciuki za pozostałych – mój wniosek był z 23 kwietnia. Pani w pośredniaku powiedziała, że w kolejce czeka jeszcze 100.000 warszawiaków. A Pan Rafał hula po kraju i bije się o Polskę…

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim bloguDziennik zarazy”.      

About Author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *