11.06. Mój patron
11 czerwca, dzień 100.
Wpis nr 89
zakażonych/zgonów/ozdrowień
28.201/1.215/13.696
Napisane w dziesiątą rocznicę beatyfikacji bł. ks. Jerzego Popiełuszki 6 czerwca 2010.
Swoje imię dostałem po dziadku – Jerzym. Tu podobno też mogło zaważyć to, że urodziłem się niedługo po pierwszym (a mówiło się – pierwszym udanym) locie człowieka w kosmos – Gagarina, Jurija. (Miałem szczęście – rezerwowym Gagarina był kosmonauta German Titiow. Jakby Jurij dostał kataru i nie poleciał, to mogłem się nazywać… Herman Karwelis, ale moi rodzice nie mieli chyba takiego pułapu odjazdu). Mój katolicki patron – Jerzy – był zacny, ale okazało się, że nie wiadomo czy istniał a papież Jan XXIII nawet miał go wykreślić ze specjalnego spisu. Nie tylko ja, ale i kilka krajów, z Goleniowem włącznie, straciliśmy swego patrona.
Aż przyszedł czas księdza Jerzego. Człowiek ma rzadko szansę obcować z kimś kto został świętym. Mi to nie było dane, choć w stanie wojennym mogłem przecież pojechać do św. Stanisława Kostki w Warszawie, gdzie ksiądz Jerzy miał swoje słynne kazania. Zgapiłem się. Jak zwykle…
Wtedy, w czasie Wojny Jaruzelskiej wszędzie było pełno walczących (słowem) kapłanów. O Popiełuszce było jednak najgłośniej, bo komunistyczne media obsadziły go w roli „Czarnego Luda”. Niestety tę narrację kupił polski kościół, który traktował księdza Jerzego tak, że ten miał chyba więcej udręk ze strony tzw. kościoła hierarchicznego niż od przyszłych oprawców. Wiadomo, czasem bardziej boli niezrozumienie wśród najbliższych niż oczywiste ciosy wroga.
Męczeńska śmierć księdza Jerzego była dla mojego pokolenia szokiem. Jego porwanie i dni oczekiwania na wieści mnożyły wersje wypadków – ja uważałem, że ksiądz Jerzy jest tak zanany, że komuniści nie ważą się go tknąć. Myliłem się. Właśnie dlatego go zgładzili. Myślę, że tak jak w kilku ważnych momentach życia (np. Smoleńsk, śmierć Jana Pawła II, 11 września) moje pokolenie dokładnie pamięta kto i w jakich okolicznościach dowiedział się o jego męczeńskiej śmierci.
Teraz, z perspektywy czasu widać, że cały ten sądowy proces morderców Popiełuszki był jedną wielką farsą, „pokazuchą”, do której prowadziło „skręcane” śledztwo. Do dziś wiele spraw nie zostało wyjaśnionych, zaś oficjalna wersja porwania i morderstwa nie trzyma się kupy. Mówiła ona, że oprawcy porwali i zamordowali księdza w ciągu kilku godzin 19 października 1984 roku i związanego wrzucili tego samego dnia do zalewu wiślanego koło Włocławka, gdzie wyłowiono go po 11 dniach. Ale ta wersja dziś się nie utrzymuje. Przede wszystkim ksiądz Jerzy był torturowany i tak zmasakrowany, że nie jest możliwe, by takie rany można było mu zadać w trakcie dwóch postojów na samochodowych parkingach. Antropolog rozpoznał na ciele zamordowanego częściowo zabliźnione rany sprzed kilku dni. Zeznania nurków potwierdzają tezę, że ciało księdza było wyłowione dwa razy. Oficjalnie 30 października i cztery dni wcześniej. Sama data śmierci księdza nie była potwierdzona sekcyjnie a jedynie przez… oprawców, których aresztowano dzień… przed prawdopodoną datą śmierci księdza. To oznaczało, że księdza nie zabito w dniu porwania, tylko torturowano od co najmniej od 19 do 26 października. Siedem dni.
Jaka jest więc dzisiejsza wersja tamtych zdarzeń? Otóż miało chodzić o intrygę w łonie samych władz komunistycznych. W stanie wojennym służba bezpieczeństwa została pozbawiona swojej wszechwładnej pozycji na rzecz wojskowych. Ta rywalizacja tliła się cały czas, zaś bezpieczniacy i tak ciągle kręcili swoje lody. Rywalizacja ta wzmocniła się w okolicach właśnie roku 1984, kiedy to główny esbek PRL, minister Mirosław Milewski popadł w tarapaty z powodu przewalackiej afery pod nazwą „Żelazo„, polegającej na tym, że polskie służby działały na Zachodzie jak gang, rabując pieniądze na działalność wywiadu PRL. Robiono tak od lat 70-tych, ale dopiero w okolicach 1984 roku wyszło na jaw, że gros zdobyczy z rabunku nie szło na żaden wywiad, tylko do kieszeni gangsterów z bezpieki. I Milewski miał chcieć uciec do przodu i przykryć aferę mordując księdza Jerzego. Czyli uderzyć w najwyższy narodowy autorytet, by wzniecić poważną rewoltę w kraju, która pójdzie na rachunek wojskowych.
Istnieje też druga wersja, a właściwie kontynuacja tej pierwszej, mówiąca o tym, że wojskowi o wszystkim wiedzieli i po cichu pilotowali tak sprawę, by się „odbyła”, zaś wina padła na bezpieczniaków. Wojskowi mieli przejąć księdza od bezpieczniaków, co miało być dla nich przykrą niespodzianką. Prokurator Witkowski, dwa razy odsuwany od śledztwa, kiedy zbliżał się do powyższej wersji ustalił, że ksiądz żył jeszcze 25 października, czyli 6 dni po tym, jak go niby zabili esbecy. Tropy prowadzą do starych bunkrów koło Kazunia, gdzie była ekspozytura KGB. To tam miał być całymi dniami torturowany ksiądz Jerzy. Są zeznania esbeka, który dowoził tam jedzenie, są zeznania lekarki Popiełuszki, którą w dniu 26 października nawiedziło dwóch panów z pytaniami o to jakich leków używa ksiądz. Ksiądz Jerzy mógł żyć jeszcze w dzień po aresztowaniu domniemanych sprawców. A więc jeśli to nie oni zabili, to kto to zrobił?
W ten sposób wojskowi mieli załatwić za jednym zamachem dwie sprawy – zamordować znienawidzonego księdza oraz oskarżyć o tę zbrodnię esbeków, pozbywając się całej konkurencyjnej formacji. Minister Milewski został osądzony na posiedzeniu KC jeszcze w październiku 1984 roku i pozbawiony wszelkich funkcji w roku 1985. Wojna esbecja vs. wojsko została już trwale rozstrzygnięta aż do Okrągłego Stołu, przy którym zasiedli wojskowi a nie esbecy. I to oni dzielili władzę.
Pozostaje kwestia zwierzęcego bestialstwa i tortur dokonanych na kapłanie. To był czysty wyrachowany sadyzm, bo tortury nie miały przecież na celu wydobycia jakichś informacji od księdza Jerzego. Komuniści zawsze tak mieli – torturowali, nawet jak to nie miało żadnego dochodzeniowego sensu. Po co? Z trzech powodów: żeby brutalność zbrodni cementowała oprawców, żeby się rozniosło i żeby się wyżyć ze swoim sadyzmem. A jak jeszcze można było zrobić to na koszt esbeckich kozłów ofiarnych to zwierzętom puściły już jakiekolwiek hamulce. Oto szczegóły sekcji zwłok księdza Jerzego:
– wybite 3 zęby
-połamanych 6 żeber
-wyrwane 3 palce ręki
-61 ran kłutych szerokości 6 cm, na całym ciele
-połamany nos
-wyrwane ucho
-powyrywane włosy
-przypalany
-wyrwany język
-duszony
-zmiażdżone kolano
-wyrwane paznokcie
-siniaki od uderzeń pałką
-utopiony
No i jak? Jak się nazywał ten pułkownik, co to na manifestacjach KOD-u przypominał, że stan wojenny był „kulturalnym wydarzeniem„? Mazguła, czy jakoś tak? A obrońcy demokracji stali pod sceną i bili brawo, a TVN kręcił. Ja zawsze tej listy używam w dyskusjach z młodymi kontynuatorami „tamtej” lewicy. Oni mają nagraną na szkoleniach jedną-jedyną piosenkę, którą odtwarzają do znudzenia: polski socjalizm był w wersji soft, co zawdzięczamy ich protoplastom, były pewne błędy i wypaczenia, ale w tej XXI-wiecznej lewicy się już nie powtórzą – jak Boga kocham, mówią. Wtedy trzeba mieć tylko zapamiętane tych kilka powyższych wersów i powoli wymieniać: wyrwany język, 61 ran kłutych, wyrwane 3 palce ręki, wyrwane paznokcie. Żaden towarzysz jeszcze nie wytrzymał do końca tej listy.
Ja już od paździenika 1984 roku mam swojego nowego patrona. Nie jest to ten bohater co zabił smoka w III wieku n.e.. Jest nim skromny ksiądz, którego zmógł czerwony smok. Ale, który będzie z nami już na zawsze, dłużej niż ta ziemia będzie jeszcze nosić jego oprawców a piekło pozostałych „ludzi honoru”.
Bo jest tak jak pisał Jerzy Narbutt, o nas i o Polsce:
Którzy bezprawiu mówią nie
to choćby nawet słabi byli
to choćby nie najmądrzej żyli
solą tej ziemi są
tak Bóg
prosto po liniach pisze krzywych.
Więcej zapisków na moim blogu „Dziennik zarazy”.