7.07. Festung Breslau ist tot
7 lipca, dzień 126.
Wpis nr 115
zakażonych/zgonów/ozdrowień
36.412/1.528/24.238
Jestem dumnym wrocławianinem. Nie wiem jak to się stało, ale kiedyś większość spotkanych Polaków gratulowało mi pochodzenia. Wrocław miał dobra prasę, jako miasto bez naleciałości „starych rodzin”, które z jednej strony dają tożsamość miastu, ale z drugiej wytwarzają szklane sufity dla przyjezdnych. Miasto miało w każdym mieszkańcu swojego ambasadora. Wrocławianie nie narzekali na miejscowe władze – wszystko załatwialiśmy we własnym gronie. Wrocław był jak Dziki Zachód – każdy był skądś i nie było tego balastu wiekowych układów. Było za to budowanie tożsamości od nowa. I napływową siłą rzeczy była to tożsamość otwarta, bo nikt, nawet nieliczni Niemcy, się nie stawiał, że to on tu jest z dziada-pradziada.
Z punktu widzenia tożsamości zbiorowej Wrocław miał dwa momenty „formacyjne”, gdy wrocławianie poczuli się wspólnotą. Była to Solidarność i powódź w 1997 roku. Ale najważniejsza była Solidarność. „Miasto otwarte”, tygiel zlewających się migracji Polaków wytworzył ciekawy fenomen. W czasach Solidarności współpraca wszystkich warstw społecznych była wręcz intuicyjna, „procent uzwiązkowienia” najwyższy w Polsce, zaś modelowa współpraca pomiędzy środowiskami naukowymi oraz robotniczymi była fenomenem na miarę naukowych rozpraw.
Do tego topografia miasta. Za czasów XIX-wiecznego uprzemysłowienia Breslau pozostała cała dzielnica (Fabryczna), która kiedyś mieściła poza miastem większe jego fabryki, zaś po jego rozrośnięciu fabryki znalazły się w bezpośredniej bliskości centrum. Był więc skomasowany przemysł, dobra współpraca wszystkich środowisk i niezła znajomość prawdziwej istoty komunizmu, bo zawsze od kogoś z repatriantów z Kresów mogłeś się dowiedzieć, jak komuna wygląda bez mimikry biało-czerwonej flagi. To wszystko to było paliwo do oporu.
I dlatego mieliśmy w stanie wojennym Festung Breslau – najprężniej działający polski ośrodek oporu przeciw komunistycznej władzy. Największe manifestacje (31.08.192 – ponad 70.000 luda i „zdobyte na jeden dzień” miasto), trzypoziomowe struktury podziemia, porządny NZS, podziemne organizacje szkolne, bezlik gazetek i cztery podziemne rozgłośnie radiowe, wreszcie radykalna „Solidarność Walcząca” Kornela Morawieckiego. I do tego „trzech tenorów” – trójka Frasyniuk-Bednarz-Pinior, która wraz z brawurowo podprowadzonymi komunistom 80 milionami wyczyniała organizacyjne cuda, które promieniowały nie tylko na Dolny Śląsk, ale i na cały kraj. (Nota bene większość działalności była finansowana jednak ze składek mieszkańców, bo kardynał Gulbinowicz miał ciężką rękę do wydawania powierzonych mu przez podziemie milionów, a „warszafka”, sorry chłopaki, chytrzyła kasę bo wiadomo – stolica).
Solidarny Wrocław słabo poddawał się upolitycznieniu Polski po 1989 roku. Rządziła tu przez lata bezpartyjna koalicja wokół wielokadencyjnego prezydenta Zdrojewskiego. Wrocław nawet był dumny z tej swojej niezależności i Bogdan bił jakieś niebotyczne rekordy na poziomie 80% poparcia. Skończyło się jak przystał do Platformy, choć wtedy jeszcze usunął się z miasta pozostawiając miejsce dla następnego długodystansowca – Dutkiewicza, też rekordzisty poparcia (we Wrocławiu nie było nigdy drugich tur). Ten, bardzo powoli, ale zdecydowanie przeewoluował w stronę Platformy i Wrocław dołączył do innych wielkich miast, gdzie PO wygrywało municypalne wybory. Z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wrocław na długo stał się baronią Grzegorza Schetyny, który zarządzał stąd „baronią większą”, czyli Dolnym Śląskiem.
Niestety, od czasu objęcia stanowiska przez nowego prezydenta Sutryka obserwuję bardzo haniebny proceder jeszcze większego wciągania Wrocławia w taktyczne rozgrywki politycznych mocodawców prezydenta. Wrocław się stara. Ale nie by być „ulubionym miastem Polaków”, ale „twierdzą demokracji”.
Kiedyś jak na początku lat 90-tych zaczynałem karierę biznesmena wpadłem w podobną pułapkę. Otóż Wrocław został wyznaczony na „miasto-eksperyment”. W Urzędzie Skarbowym Wrocław Stare Miasto (czyli centrum) „ćwiczono” wszelkie nowe wynalazki pt. „jak skubnąć przedsiębiorcę”. Jak się eksperyment udał, to wcielano modus w całym kraju. Niestety ja się załapałem na ten eksperyment, co skończyło się wielką i długoletnią batalią, wygraną zresztą. Podatnik zapłacił za odsetki niesłusznie naliczonej, wielomilionowej kary na wydawnictwo, które prowadziłem.
Coś mi się wydaje, że Wrocław spełnia podobną, acz polityczną już rolę. I karne odsetki zapłaci obywatel. Trenujemy tutaj robienie zadymy z niczego. I to zawsze zadymy, która ma pokazać okropną mordę prawicowych odszczepieńców. Jak się uda, to implementujemy w kraju. Model się powtarza przez ostatnie trzy lata z regularnością godną lepszej sprawy. Jak to się robi? – to proste. W 2018 roku na wrocławskim Marszu Niepodległości doszło do burd między prawakami a resztą towarzystwa, poleciała butelka i ktoś dostał po głowie. Wystarczyło tylko w ratuszu wydać pozwolenia na dwie jednoczesne demonstracje z tym, że jedna stała od Marszu w odległości właśnie rzutu czymś. Prawo o zgromadzeniach na organ zezwalający (gminę) nakłada obowiązek odmówienia zezwolenia na manifestację w odległości mniejszej niż 100 metrów od manifestacji cyklicznej jaką był wrocławski Marsz. Do odmowy na niecykliczną manifestację w tym samym czasie i miejscu wystarczy oczywiste podejrzenie o zagrożenia porządku, zdrowia i życia. Co było pewne i się stało. Bo miało się stać. Efekt – burdy i w mediach ogólnopolskich szaleństwo. Jak się w Warszawie dało utrzymać porządek to wyskoczył Wrocław. A jak się „zacznie” na demonstracji, to można rozwiązać dowolny marsz na wniosek ratusza i państwowa policja MUSI interweniować. Nawet jeśli jest z „państwa PiS”.
Rok później już odrobiono lekcje. Nie było „konkurencyjnej” manifestacji, bo przypadek z 2018 roku wyglądał podejrzanie. A więc w 2019 poszliśmy już na rympał. Po prostu po kilku minutach Marszu Niepodległości pani z ratusza z megafonem, stojąc z tyłu kilkusetmetrowej kolumny manifestacji powiedziała dwa razy, że ostrzega ogon pochodu, że rozwiąże i na jednym oddechu rozwiązała marsz. Wsiadła i pojechała… a policja zaczęła robić swoje. Czyli na podstawie ewidentnych działań magistratu, mających sprowokować zamieszki policja musiała przystąpić do rozwalania nielegalnej już wtedy manifestacji. Guzik spuszczający do ataku nacisnął prezydent miasta paluszkiem „pani z megafonem”.
No i teraz Duda przyjeżdża na wiec do Wrocławia. Wiewiórki z ratusza powiedziały mi, jeśli oczywiście wierzyć tym oszczerstwom, jak to się według nich odbyło: zadzwonili z kancelarii Prezydenta do sekretariatu prezydenta Wrocławia z pytaniem czy termin 4 lipca jest wolny w Rynku. Dostali odpowiedź, że tak. Po odłożeniu słuchawki ratuszowi zadzwonili do Strajku Kobiet, żeby ciupasem się stawić w biurze z pisemnym wnioskiem o zgodę na manifestację w trybie uproszczonym. (to sugeruje również poseł Świat w swoim poście). Dopóki się belwederscy ogarnęli z pismem, to już pani Lempartowa miała zgłoszoną manifestację w tym samym miejscu i o tej samej porze. A więc Dudowie byli spóźnieni, co oznacza, że kto pierwszy ten lepszy. W związku z tym ogłoszono, że oczywiście „przypadkiem” odbędzie się protest Strajku Kobiet przeciwko wiecowi Dudy. Ale żeby zrobić protest „nie chcemy Dudy we Wrocławiu” to trzeba wiedzieć, kiedy on się do Wrocławia wybiera, a więc wiedzieć PRZED decyzją ws. wiecu, że się Duda odbędzie, kiedy się odbędzie i – w rezultacie – gdzie się odbędzie. A potem można wyjść cały na biało i powiedzieć, że to Duda się wtrynia w zaplanowany protest… przeciwko jego wiecowi.
Efekt, jak zwykle – zadyma po raz trzeci. Rozpaleni przeciwnicy, decyzją magistratu, naprzeciwko siebie, przepychanki, rękoczyny i wyzwiska. Chciałbym nieśmiało przypomnieć, że jak Pan Rafał był na tym samym Rynku 14 czerwca, to jego wiec nie odbywał się w otoczeniu wrogich kontrmanifestacji, było kulturalnie i mógł powiedzieć co chciał. W przypadku Dudy mieliśmy darcie, wulgarne okrzyki, które miały zagłuszyć przemówienie Dudy. A w tym samym czasie gdzieś tam w Polsce Pan Rafał mówił o potrzebie pogodzenia zwaśnionych stron i dialogu, zaś poseł Nitras wykonywał którąś z wersji swego zapaśniczego suplesu.
Najlepszym symbolem wrocławskiej kontrmanifestacji są dwa trzymane obok siebie transparenty: jeden z napisem „Wrocław to elita” i drugi „Jebać PiS”. To właśnie symbol cudownego połączenia poczucia elitarnego etosu z niebywałym chamstwem. Wielu moich znajomych poszło na Rynek by „pokazać Dudzie”, Strajk Kobiet obchodził ich tyle, że jakby nie było Dudy to na Rynek by nie poszli. Nawet by o Strajku Kobiet nie wiedzieli. Ja, gdybym był przeciwko Trzaskowskiemu, jak wielu wrocławian, po prostu nie poszedłbym robić zadymy na wiecu Pana Rafała. Jak widać elity mają inaczej, co mnie jeszcze raz upewnia, że do nich ani nie należę, ani nie chcę do nich należeć.
Tak więc w ten sposób skończył się mit Wrocławia jako „miasta otwartego”. A mit buduje się latami, zaś wynikający z niego potencjał reputacji niszczy bardzo szybko. Nigdy nie zapomnę POlitycznym manipulatorom z ratusza, że na oczach wszystkich zamordowali ten mit. Mit miasta, gdzie ludzie ze sobą rozmawiali, mimo dzielących ich różnic, po to, by znaleźć w sobie choć cząstkę dobra wspólnego.
Nie ma już Solidarnego Wrocławia, miejsca spotkań.
Słoikowe dzbany…
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
cyt. ” nie zapomnę POlitycznym manipulatorom” Jak widzę PO wyróżnione kapitalikami, to mam odruch wymiotny, bo wiem, że mam do czynienia z fanatykiem PiS. Nawet nie zwolennikiem, tylko prymitywnym siepaczem, niezdolnym do normalnej oceny rzeczywistości.
Tak, jestem prymitywnym siepaczem. Idę sobie siepnąć. Tak – nie lubię PO, ale to nie znaczy, że lubię PiS. Wiem, że niektórym zrozumienie tego sprawia olbrzymią trudność, ale cóż – kto zorzumie siepacza-fanatyka?