12.07. Polska murem podzielona
12 lipca, dzień 131.
Wpis nr 120
zakażeń/zgonów/ozdrowień
37.891/1.571/27.148
No i jak tu pisać dziennik na następny dzień… Wieczorem po ogłoszeniu wyników różnica była na poziomie 0,7 punktu procentowego, a więc w granicach statystycznego błędu. Jednak doświadczenie uczy, że istnieje „efekt Leppera”, czyli w exit pollach ludzie czasami nie przyznają się do swoich niemainstreamowych kandydatów, a później wychodzi, że w urnach jest na nich więcej głosów niż deklarowali wychodzący. Swoją drogą ciekawe jest dlaczego konserwatywny elektorat nie ma zaufania do zdradzania swoich, anonimowych przecież, preferencji. (Może czuje się wykluczony. Ale jednocześnie jest większością. Ciekawy temat – wykluczona większość.)
I rano okazało się, że różnica wzrosła do 1,4 punktu procentowego dla Dudy. A więc jest pozamiatane. Ja przeczuwałem, że w przypadku utrzymania się tego wieczornego wyniku będzie dużo szumu o zafałszowaniu wyników wyborów. Teraz przy tej różnicy to postulat nie do utrzymania, bo chodzi o ponad 600.000 głosów.
Ja zawsze staram się oglądać ogłoszenie wyników wyborów w obozie tych, których podejrzewam o porażkę. Wreszcie można zobaczyć prawdziwe miny polityków, bo takich emocji nie ukryje najlepsze nawet szkolenie PR-owskie. Co prawda wieczorem przy różnicy 0,7 to odbyły się… dwa wiece zwycięzców, bo obaj panowie odtrąbili wygraną. Przez chwilę pomyślałem, że może to by i było dobrze – oba plemiona rozeszłyby się w poczuciu zwycięstwa. W sumie nie byłoby pokonanych i wygranych. Wygrałaby Polska, a właściwie – dwie Polski.
Mamy prezydenta połowy Polaków. Spór się zaostrza i podziały także. Ba, ta wojna polsko-polska swoją brutalną alternatywą wygenerowała rekordową frekwencję. Co wcale nie oznacza, że większość Polaków odnalazła się w tym zero-jedynkowym podziale. Przeciwnie – moim zdaniem co raz więcej Polaków zaciska zęby i głosuje za mniejszym złem. Widać to było zresztą po wynikach badań motywacji pójścia do wyborów. Obawiam się, że to nie koniec zaostrzającej się walki i że nie będziemy mieli ponad trzech lat spokoju do kolejnych wyborów. Co prawda wątek fałszerstwa chyba powoli odchodzi w niebyt, choć na pewno paru ultrasów pociągnie temat, a usłużne media plemienne podsuflują kilka argumentów.
U Lema w „Bajkach robotów” jest opowieść o wojnie królestw, która trwała bodaj dwadzieścia lat. Po jej zakończeniu odbyła się zaraz jeszcze jedna – pięcioletnia – bo nie można było ustalić kto wygrał tę pierwszą. Czy my wejdziemy w okres tej drugiej wojny, czy ta pierwsza się jeszcze nie skończyła? Już zaczynają się próbne balony kwestionowania, jeśli już nie wyników wyborów, to ich uczciwości. A z uczciwością jest jak z praworządnością i demokracją – zawsze można kwestionować tak efemeryczne kwestie. Czy Polacy pójdą w kontynuację wojny, czy będą budować swoje Polski osobno? Nie wiem już co gorsze…
Oglądam telewizje przegranych kandydatów nie tylko by zaspokoić swój sadyzm, bo go nie mam w sobie. W gorączce powyborczych analiz padają pierwsze tezy: co dalej. Są spontaniczne, więc warto im się przyjrzeć, bo wkrótce wiele z nich będzie już elementami stałych narracji. Zaciekawił mnie prof. Stępień. Po rytualnych nadziejach, że może tam nie wszystko dobrze policzono wysnuł interesującą tezę: jeśli porażka Komorowskiego w 2015 roku była „końcem czegoś”, to porażka Trzaskowskiego jest początkiem przebudzenia, ruchu, który odświeży opozycyjną stronę sceny politycznej. To też nadzieja, nie tyle na odwołalność przegranej, ale na to, że się to prędzej czy później odwojuje.
Tylko z czym? Z programem ruchu, który można streścić do tak modnej w końcówce kampanii sentencji złożonej z ośmiu gwiazdek? I to ma być pomysł na Polskę?
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”