5.08. Popisowa ordynacja
5 sierpnia, dzień 155.
Wpis nr 144
zakażeń/zgonów/ozdrowień
48.789/1.756/35.321
Przypomniała mi się olimpiada odbyta w Seulu w 1988 roku. Koreańczykom bardzo zależało na tym by dobrze wypaść nie tylko w sensie organizacyjnym, ale i sportowo. Olimpiada na długo popsuła postrzeganie imprezy jako takiej, bo Koreańczycy, głównie za pomocą ścian, które im „pomagały”, zdobyli rekordową ilość medali. Było pełno skandali sędziowskich, głównie w sportach „ocennych”, takich jak np. boks, z którego Koreańczycy przecież słyną na cały świat ?. Ale, gdy po latach spojrzy się na oficjalne wyniki olimpiady te oszukane stoją tam jak woły i konia z rzędem temu, kto jeszcze pamięta w jakim stylu to osiągnięto.
To samo jest z ordynacjami wyborczymi i grzebaniu przy nich. Są tak złożone, że „suwenir” w ogóle się nie orientuje w kierunkach zmian, ich intencjach i końcowym rezultacie. Myśli, że wrzuci kartkę na swojego a maszyna losująca wojny polsko-polskiej wyrzuci jakąś kulkę z numerkiem szczęśliwca. Najlepiej opisuje to mem, w którym dwie osoby rozmawiają po wyjściu z lokalu wyborczego. Jedna pyta: „na kogo głosowałaś?”, druga odpowiada – „nie wiem”. Ale praktycznie każda władza kombinuje przy ordynacji, lud tego nie zauważa, a rządzący mają szansę ułożenia takich reguł gry, które będą korzystne – według symulacji – dla reelekcji własnej formacji i/lub pogrążenia rywali. Kodeks wyborczy to ciągłe zmiany i poprawki poprawek, robione po to by aktualna władza „nie miała z kim przegrać”. Aż prosi się, żeby ustalić wreszcie jakiś porządny całościowy kodeks i zastrzec, że jego każdorazowa zmiana jest możliwa dopiero w następnej kadencji. Wtedy odechce się aktualnej władzy kręcić w ordynacji dla doraźnych celów. Zabiegi takie bowiem, choć tak są opowiadane, nie są wcale aktem lepszego odzwierciedlania woli wyborców – przeciwnie, jak zobaczymy później, pozbawiają wielu wyborców możliwości wyłonienia do ciał przedstawicielskich swoich reprezentantów.
A jest to bardzo ważne, bowiem „suweren pije szampana demokracji ustami swoich przedstawicieli”. Mamy przecież system przedstawicielski i pomiędzy wolą „suwenira” a jego egzekucją stoją jego reprezentanci. Dlatego każde gmeranie przy sposobie ich wyłaniania powinno budzić niepokój i reakcję, a nie budzi. Lud znowu pójdzie do urn, zobaczy później na listach wybranych reprezentantów swojej woli „koreańskich bokserów” i nikt się już nie będzie pytał – jak to się stało.
Jesteśmy ostatnio świadkami nawrotu pewnego pomysłu. Pojawił się on już dawno, ale swą oficjalną postać przybrał dopiero w „rozpoznaniu ogniem” – propozycji zmiany ordynacji na wybory samorządowe w 2018 roku, która miała wyeliminować praktycznie lokalne bezpartyjne komitety. Było to ostro przez nie (te bezpartyjne) oprotestowane, nawet stała się ta próba elementem je jednoczącym, co poskutkowało dobrym wynikiem bezpartyjnego samorządu, który – znowu – wziął ok. 60% polskich gmin. (Tak, tak – wszyscy sie ekscytują głównie wielkomiejskim bojem wewnętrzenej wojny POPiS-u, a od lat w samorządzie rządzą bezpartyjni). W sumie PiS się z propozycji zmian wycofał i zmienił ją na mniej zjadliwą, jednak niesmak pozostał. Po prostu policzono, że się przeliczono i propozycja, która miała zabetonować scenę polityczną w szalunkach POPiS-u została wycofana. Druga próba pojawiła się na wybory do europarlamentu i gdyby nie weto, najważniejsze moim zdaniem, prezydenta Dudy, już byśmy byli po udanym – dla POPiS-u – eksperymencie dwójpolówki, do kontynuowania w wyborach parlamentarnych w 2019 roku.
Teraz pomysł wraca, może jak to zwykle bywa, w trybie na wabia, czyli popatrzymy czy ktoś w ogóle to zauważy, a jeśli tak to jak zareaguje i jaki będzie społeczny odzew. O co chodzi? Wyszła ostatnio propozycja by zwiększyć liczbę okręgów do sejmu z 41 obecnie do 100 w przyszłości. Argumentacja ZA jest taka, że dzięki temu jeszcze mniejsze społeczności będą mogły wybrać „swojego” przedstawiciela. Ale ta teza, by „zbliżyć” demokrację do decyzji jak najmniejszych społeczności ma efekt odwrotny. Średnio mamy tak, że obecnie na jeden okręg przypada ponad 11 mandatów, zaś w przypadku 100 okręgów będzie to 4,1 mandatu średnio na okręg. Co to oznacza? Ano zabetonowanie sceny politycznej, bo – już nawet średnio – wejdzie na bank 1-2 posłów z PiS-u i 1-2 z totalnej opozycji. Czyli jak by nie głosować – wygra POPiS, zaś mniejsi pretendenci zostaną w salkach parafialnych i klubach dyskusyjnych przy bibliotekach. Ci „trzeci” dla POPiS-u są śmiertelnie niebezpieczni, bo przy równoważących się (coraz bardziej), czyli znoszących się wektorach PO vs. PiS, „ten trzeci” może być niepomijalnym koalicjantem – zdecydować kto dostanie dostęp do władzy, czyli może de facto rządzić. A to nie tak ma być. Nie po to obie strony „śmiertelnego sporu Polaków” wycinały wszystką konkurencję (jedni z lewa, drudzy z prawa), by teraz wyskoczył jakiś nuworysz i namieszał.
PiS-owi ten układ jest na rękę, bo utrzymuje szanse na zwycięstwo na optymalnym poziomie 50:50, w dodatku w stosunku do kompletnie rozpracowanego przeciwnika, który ma na sumieniu wielu Sławomirów N., których zawsze można wyciągnąć. A tu przyjdzie nowy z niezszarganą kartą i trzeba będzie zaczynać wszystko od początku, w dodatku proporcje 50:50 się niebezpiecznie zachwieją. Platformie też w to graj, bo jej głównym celem, potwierdzonym ostatnio przez start Trzaskowskiego, jest bycie niekwestionowanym liderem opozycji, by stanć oko w oko z PiS-em i nikim więcej. Platforma chce tego tak bardzo, że wolała by… rządził Duda, niż miał się zmierzyć w drugiej turze z Hołownią czy Kamyszem.
Do tego dochodzi jeszcze ordynacja w systemie D’Hondta z progiem 5%. W przypadku 100 okręgów wyborczych trzeba będzie nastukać z 25% głosów w całej Polsce, by wziąć mandat, a tutaj wszystko ładnie wyrównuje popisowy walec. Przyjrzyjmy się symulacji jak by wyglądały wyniki wyborów parlamentarnych z 2019 roku przy 100 okręgach wyborczych (w nawiasach ile by przybyło/ubyło w stosunku do 41 obecnych okręgów): PiS – 277 mandatów (+42), KO – 145 (+11), SLD – 31 (-18), PSL – 6 (-24), Konfederacja – 1 (-10). Rezultat jest taki, że PiS ma ponad 60% i spokojne rządy. Do tego odpada plankton, który – jak w ogóle przejdzie – może służyć za nieważne przystawki. Na rękę to jest i PiS-owi, i Koalicji Obywatelskiej, od kiedy za pomocą podmiany Kidawa-Trzaskowski wróciła na podium szefa opozycji, bo będzie ona elementem jednoczącym i temperującym „kolegów i towarzyszy” z innych opozycyjnych do PiS-u ugrupowań. Dlatego Platforma będzie tylko udawała, że się temu opiera, tak jak w przypadku poprzednich prób z 2018 roku. W rzeczywistości jest to jej na rękę. I akurat nad tym tematem możemy się spodziewać dziejowej zgody ponad podziałami.
Ale trzeba oddać trochę racjonalności argumentacji zmniejszenia liczby podmiotów politycznych w Sejmie. Zbyt rozdrobniona struktura rozstrzelonych programowo partii utrudnia sklecenie i utrzymanie koalicji. Po pierwszej kadencji Sejmu (1991-1993) mieliśmy ich na sali 24 sztuki, w tym 11 posłów niezrzeszonych. Z tego też powodu rząd Suchockiej upadł, a Sejm przedwcześnie rozwiązał prezydent Wałęsa. Od tej pory – po wprowadzeniu w wyborach 1993 roku pięcioprocentowego progu, który w skali kraju ma przekroczyć partia by partycypować w podziale mandatów, liczba podmiotów politycznych zmniejszyła się skokowo o połowę i systematycznie spadała. Ułatwiało to skonstruowanie koalicji i powołanie oraz utrzymanie rządu. Ta lekcja z pierwszej kadencji służy dziś jako dowód na skuteczność zmniejszenia liczby podmiotów politycznych w parlamencie oraz ułatwienie operacyjnego sprawowania rządów. Jednak zawsze odbywało się to kosztem, zmniejszenia reprezentatywności społecznego rezultatu wyborów, aż do dzisiejszych czasów, gdzie co wybory wiele głosów przepada pod kreską pięciu procent.
Wytworzy się system dwupartyjny, podwyższający znacznie próg wejścia innych sił politycznych. Ale przecież tak jest w wielu krajach – USA, czy Wielkiej Brytanii – powie ktoś, a to stare demokracje i jakoś im to nie przeszkadza. No tak, ale tamże mamy system dwupartyjny, ale w ordynacji większościowej, to znaczy mamy jednomandatowe okręgi wyborcze. W Polsce powinno ich być 460, tylu ilu mamy posłów. A tak zatrzymujemy się w połowie drogi i będziemy mieli rower z kwadratowymi kołami – dwupartyjny system przy większościowej ordynacji. A to zasadnicza różnica. Jednomandatowe okręgi powodują, że partia wybiera się od dołu – jest jakiś mocny gościu w swoim okręgu i jakikolwiek spadochroniarz z centrali może mu naskoczyć. Wtedy to prezes jego prosi o kandydowanie z list jego partii a nie przy zielonym stoliku konstruuje listy w okręgach złożonych z Miernych Biernych ale Wiernych. I partia się decentralizuje. Przecież taki Trump sam przyszedł do Republikanów i powiedział – zrobię to. Ci powiedzieli – to powalcz o nominację, jak ci będzie dobrze szło w prekampanii, to ją dostaniesz. A u nas? Szkoda gadać.
Gdyby był system większościowy w jednomandatowych okręgach wyborczych, to wszyscy, którzy mają jakieś polityczne ambicje mogliby pójść do którejś z dwóch bliskich sobie aksjologicznie partii i zmienić je od środka, ale musieliby zacząć od ciężkiej pracy u siebie w okręgu, a nie pucując korytarze partyjnych central. I w ten sposób zmieniłyby się one i zdecentralizowały od dołu. W dodatku klasa polityczna by spokorniała i się sprofesjonalizowała, bo musiałaby być bliżej życia, uzależniona od woli lokalnej społeczności, a nie od algorytmów D’Hondta i miejsca na liście.
Zobaczymy kto wypełźnie w obronie dwójpolówki spod politycznego kamienia, jak ktoś walnie weń nową ordynacją. Obawiam się, że zobaczymy zgodny chór niegdysiejszy wrogów, śpiewający zgraną piosnkę o lepszej reprezentacji woli wyborców. Rzadki, acz pouczający widok prawdziwej postaci politycznego systemu naszego nieszczęśliwego kraju. Do zapamiętania.
Na długo?
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
Przy jednomandatowych decyduje nie suweren , ale oligarchia sponsorujaca swojego kandydata w lokalnych mediach. Przeciez nikt nie chodzi na sesje rady gminy, aby mogl cokolwiek powiedziec o swoim kandydacie.
Nie wie nawet kto jest radnym!
Nie jestesmy w
USA aniw UK, u nas wiekszosc radnych to byli komunisci – tacy teraz ” bezpartyjni”
Bardzo uproszczony ten sąd. Zwłaszcza co do bezpartyjnych radnych. Rozumiem, że woli Pan by na sponsoring kandydata wybranego przez naczelnika partii składał sie naród? Fakt – nie jesteśmy w USA czy WB, bo jakbyśmy mieli JOWy to byśmy już się sporo zbliżyli. A jesteśmy tam gdzie jesteśmy, głównie z powodu niezrozumienia działania JOW przez obywateli. Czego Pański post jest dowodem.