2.09. Szkoła w ogniu dwóch wojen

1

2 września, dzień 184.

Wpis nr 173

zakażeń/zgonów/ozdrowień

68.517/2.078/47.865

Ja już jednak muszę uważać co piszę. Ktoś to czyta i później – przekręcając – wciela. Chyba zrobię sobie remanent pr. „A nie mówiłem?”. Teraz dziatwa poszła do szkoły, a ja ciut wcześniej spekulowałem, że nasi Milusińscy staną się zakładnikiem nie tylko wojny kowidowej, ale też tej wcześniejszej – polsko-polskiej. I stało się.

Najpierw zajmijmy się tą pierwszą wersją, to znaczy tresowaniem rodziców za pomocą dzieci. Otóż potwierdza się moja teza, że teraz egzekwowanie sprzecznych i niejasnych obostrzeń zostanie przerzucone na obywateli. Dziś jest tak, że to dyrektorzy szkół mogą je zamykać według własnego uznania, nie wpuścić do szkoły konkretnych dzieci, zaś nauczyciele (mimo wyraźnych przepisów, że dzieci w klasie bez masek, a tylko poza lekcjami w maskach) wymagają siedzenia w klasie w maskach, na co patrzą się zamaskowane inne dzieci, że jakiś wyrodek tu się nie stosuje. A tak zakazi wszystkich, łącznie z ich rodzicami, zabije ulubioną nauczycielkę, zaś z miasta zrobią czerwoną strefę i wtedy wszyscy w kagańcach po 20 osób na weselach.

Zaczęła się wojna na oświadczenia. Szkolnictwo niby to podlega pod władze państwowe (programowo) i samorządowe (organizacyjnie i finansowo), ale każda szkoła zaprezentowała swoją wersje niezależności. Niestety w postaci różnorodności oświadczeń do podpisywania przez rodziców. Nie podpiszesz – dziecko nie wejdzie. A tam są cuda na kiju: od oświadczeń, że jak masz chorobę w rodzinie i puścisz dziecko do szkoły to będziesz odpowiadał (za co?) do gróźb, że mogą ci ograniczyć władze rodzicielską, jak tak w szkole postanowią. To już jest jazda, bo jak poznać bezobjawowych chorych w rodzinie, a przecież jak się okaże, że puściłeś chore, to będziesz odpowiadał (na lekcji?). Akcja wymusza kontrakcję i rodzice przynoszą do podpisu przez dyrekcję swoje oświadczenia, w których wymagają od je podpisujących, że ci wiedzą czego rodzice NIE POZWALAJĄ robić swojemu dziecku, łącznie z przymusem maseczkowym. Teraz – po wielu latach walk – mamy wreszcie dowód na weryfikację pozycji rodzica w szkole. I okaże się czy dziecko jest rodzica, czy szkoły, widzimisię dyrektora i pani w klasie oraz dowolnie rozumianego, przez np. historyka, pojęcia i zakresu zagrożenia zdrowia publicznego.

Do wojny Oświadczenia dołączyła wojna na ZAświadczenia. Dyrektorzy by ktyć sobie d… wymagają od rodziców zaświaczeń od lekarza, że dzieciak zdrowy, więc mamy kolejki do lekarza, więc lepiej nie chorujcie, bo się do lekarza nie dostaniecie. Tłumy rodziców czekają na swoją kolej, by dostać zaświadczenie, że młodzian zdrowy, choć jutro – z kwitem w ręku – może być przecież chory. Do tego dochodzą rodzice alergików by mieć kwit na dzieciaka, że ma alergię i może kichnąc w klasie bez sankcji zamykania go w izolatce. Tak, że się kręci…

W dniu pierwszym obserwowaliśmy najazd mediów na szkoły, gdy rozpaleni dziennikarze wypytywali ze zgrozą czy ktoś tam broń Boże maseczki nie zapomniał i jak to super czuje się Jaś w bawełnianej ochronce (pryszczatym zwiększa to szanse reprodukcyjne w rytuałach doboru, więc są gremialnie ZA). Do tego nauczyciele, którzy przecież też boją się, że umrą i mamy kolejny, wznoszący się krąg paranoicznej paniki. Dla oglądalności mediów. Na zewnątrz zaś kilkudziesięciometrowe kolejki par rodzic-dziecko, w deszczu, czekają na wejście do szkoły, gdzie w szatni odbywa się kowidowy rytuał pt. przyjmujemy, rozbieramy, przebieramy, mierzymy temperaturkę, wpuszczamy pojedynczo dzieci. I teraz te stojące na dworze w deszczu, to prędzej grypę załapią niż kowida, ale jak złapią grypę i kaszlną, to zamkną całe przedszkole lub szkołę. No bo nie tylko zamkną dziecko znowu na kwarantannie, ale zgodnie z logiką, wszystkich przy których kichnął berbeć w szkolnej lub przedszkolej szatni. Ja pamiętam, że musieliśmy strasznie w podstawówce kombinować, by się wykręcić z klasówki – dziś wystarczy kichnąć tuż przed sprawdzianem i nie dość, że go nie będzie to jeszcze dwa tygodnie laby w domu. Można się douczyć, a koledzy podziękują. Rodzice zaś zdziwią swego pracodawcę. Tak sobie żartowałem, jak to pisałem, ale dziś po pierwszym „normalnym” dniu w szkole, czyli bez otwarć tylko uczymy się w klasach, dowiedziałem się od znajomego, że u nich w klasie koleś kichnął, przerwano zajęcia, gościa do izolatki i rodzice zabrali dzieciaka do domu.

Dyrektorzy szkół zyskali władzę, która może doprowadzić do rozproszonego, w związku z tym niewidocznego w skali kraju, lockdawnu. No bo jak zamkną szkołę, bo było jakieś ognisko (dodajmy, nie choroby, nie zakażeń nawet, ale ognisko… testów pozytywnych), to mamy lokalny lockdawn, bo rodzice nie pójdą do roboty. I w ten sposób dyrektorzy szkół będą pociągać za sznurek, na końcu którego buja się kilka zakładów pracy, biur, decydentów czy… dziadków. Ot tak sobie, oczywiście w poczuciu (spanikowanej) odpowiedzialności. Z drugiej strony jak się obserwuje zdjęcia za szkoleń dyrektorów z distancingu to wszyscy siedzą jeden obok drugiego w ciasnej sali, bez masek. No ale jak przyjdą dzieci…

Jest też druga odsłona tej kowidowej szkoły. Polityczna, to znaczy objawiająca się według plemiennego podziału. Jest już szykowana od dawna, patrząc na moje starcia ze znajomymi na fejsie. (Ja, jako symetrysta, mam bowiem luksus posiadania znajomych po obu stronach barykady wojny polsko-polskiej, więc jestem unikatowym źródłem wiedzy jednych o drugich). Otóż nieprzyjacioły PiS-u szykują od dawna taką oto narrację, jest ona trenowana zawczasu, by przygotować glebę pod jej kolejny etap. Otóż jedziemy, że puszczanie dzieci do szkół to zbrodnia kowidowa. Mają bowiem ci Milusińscy być skrytymi, tajnymi i tykającymi bombami roznoszącymi kowid w sposób perfidny bo – nawet dla siebie – niezauważalny. Taki mały bowiem to nie zachoruje, nie umrze (jeden przypadek śmierci „dziecka” Z koronawirusem, piszę „dziecka” bo to 18-latek z wieloma chorobami narządowymi), nawet gnojek skryty nie zakaszle. Ale nauczycielkę zakazi, chuchnie taki obcemu rodzicowi w kolejce do szatni, a ten zaniesie do domu i uśmierci swoją babcię. Załapią, przeżyją, ale rozniosą. A więc pomstujemy na nieodpowiedzialność ministrów, że takie tykające bomby puszczają w świat. Co wcale nie oznacza, że chwilę wcześniej przecież pomstowaliśmy na ministrów, że dzieci NIE puszczają do szkół, że męczą je jeszcze bardziej przed ekranem niż wcześniej przed tablicą. Wtedy przeszkadzało, że po domach siedzą, teraz, że mają wyjść. Trudno dogodzić. Więc szykujemy się i wyglądamy już pierwszych, acz z dawna przepowiadanych szkolnych ognisk pandemii (media już gotowe), by zakrzyknąć – i co robicie zbrodnicze pisiory? Pójdzie później parę zdjęć jakiejś zakażonej babci, która przyszła po wnuczka i będziemy mieli drugą falę, nie kowida, ale obostrzeń.

A później te same ludy będą wyrzekały, że nieudolny PiS nie może sobie poradzić z gospodarką, że deficyt, że dług, bezrobocie, Panie. Najpierw się jest za tym, żeby zamknąć szkoły, co powoduje gospodarczy lockdawn, a potem się wyrzeka na skutki spełnienia się tej woli. To, że kowid służy do kolejnego szybszego nawrotu wojny polsko-polskiej, to jasne od dawna, ale po co w to angażować dzieci?

Już za kilka dni (znowu wieszczę i się sprawdzi, cholera…) będzie pierwszy news – koronawirus w podstawówce nr 19 w Kowidowie Wielkim. I co wtedy? Ano reportaże na żywo z zamykania szkoły, wywiady z kwarantanariuszami wszystkich pokoleń, obrzucony pomidorami dom „pacjenta zero” w krótkich spodenkach, z tornistrem. Czerwona strefa. Potem kolejne ogniska i powrót do domów na własne życzenie. Potem kolejki do pośredniaka, kolejne tarcze i narzekania, że wszystko to przez nich. Nasza mała Ameryczka. Tyle, że z już wybranym prezydentem.  

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”   

About Author

1 thought on “2.09. Szkoła w ogniu dwóch wojen

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *