26.06. Wybory – elektorat zaciśniętych zębów

0

26 czerwca, dzień 115.

Wpis nr 104.

zakażeń/zgonów/ozdrowień

33.395/1.429/19.218

74. dzień czekania na pieniądze od Trzaskowskiego

Cisza wyborcza – kompletny odjazd polskiej kampanii. Jest ciężka do wyegzekwowania, plakaty mogą wisieć i tak, a w internecie można sobie bezkarnie pohasać. Regulatorom chodziło o to, żeby nie było w ostatniej chwili jakiś fałszywych wrzutek, których tuż przed wyborami nie byłoby czasu odkręcić. Tak czy siak, z ciszą czy bez – pora na przedwyborczą refleksję.

To starcie POPiS-u. Znowu polską scenę zdominowała wojna polsko-polska, która dla obu stron tego konfliktu jest… wartością samą w sobie. Obaj gracze są zadowoleni, bo gdy kiedyś trzeba było męczyć w brydżyka we czwórkę, to szanse na zwycięstwo były 25%. Teraz gramy we dwójkę, a we dwójkę gra się tylko w wojnę. Polsko-polską. I szanse są już 50%, ba! – zwycięzca bierze wszystko. W brydżykowych czasach trzeba było ciułać jakieś koalicje, teraz jest albo-albo. I to się może podobać. Ale tylko graczom.

Kampania była pandemiczna, pełna zwrotów, ale nudna. Przy takiej dwójpolówce programowo nie trzeba się przecież starać. To, że z debat zapamiętamy tylko muchę na kandydacie, pretendenta Żółtka z „menelowym+” i tłumaczkę języka migowego jest dowodem na mizerię polskiej polityki. Programowo – to samo. Prezydent Duda nie miał zbytniego manewru, innego niż bronienie osiągnięć obecnej władzy i swojej pierwszej kadencji, trochę podostrzył wątkiem LGBT, co zmusiło Trzaskowskiego do zdjęcia maski „nie-wiadomo-kogo”. Sam Trzaskowski zaś, no cóż – on dla twardego anty-pisu może lać ścieki w kranach i towarzystwo to przełknie. To samo z programem, o którym jego zwolennicy wiedzą, że jego gumowość i uchylanie się od (popełnionych już przecież wcześniej) lewicowych deklaracji ideowych jest tylko wybiegiem taktycznym, zaś Rafał pokarze „ryjom”, jak tylko zostanie prezydentem. (Wiem, wiem, program się pojawił dwa dni przed wyborami, ale spuszczę nad nim litościwie zasłonę milczenia). W tej wersji wybór Trzaskowskiego na prezydenta ma być pierwszym krokiem do odsunięcia PiS-u od pełni władzy, łącznie z parlamentarną większością. I to bez czekania na koniec kadencji tego Sejmu. Wyraźnie powiedział to jeszcze w styczniu Grzegorz Schetyna – celem prezydenckiego startu przedstawiciela (wtedy -przedstawicielki) są przyspieszone wybory.

Prezydent Trzaskowski ma wetować wszystko co się rusza, w zamian wysyłać do Sejmu swoje tęczowe i jeszcze bardziej nakręcone socjalnie i fiskalnie projekty, by pokazać państwu i światu jakież to wspaniałe inicjatywy uwala PiS. PiS będzie robił to samo i jeśli państwo od tego nie pęknie, to tak dojedziemy do końca kadencji. Czyli poziom walki dwóch buldogów pod polskim dywanem jeszcze bardziej się podniesie, zaś praca nad reformą i modernizacją Polski, zwłaszcza po popandemicznej recesji się zatrzyma. W drugim wariancie Trzaskowski ma być tak nieznośny, że PiS będzie zmuszony do przedterminowych wyborów, a wtedy mu się dowali i „odsunie od władzy”.

To są fajne warianty, ale dla partii, nie dla Polski. Oba – przy zmianie prezydenta – zakładają odbicie władzy kosztem potężnego kryzysu politycznego, czyli w obecnym czasie recesji – także gospodarczego. Ale, jak pisałem, nie ma takiej ceny, której według niektórych środowisk, nie warto zapłacić za pogonienie PiS-u, czyli – przed nami choćby potop.

Ja myślę – i PiS o tym nie mówi z oczywistych względów kampanijnych -, że nawet wariant z blokującym Trzaskowskim, jest dla rządzących nie tak wielką katastrofą, bo można będzie administrować krajem bez ważniejszych ustaw. Te już zostały w zasadzie do tej pory klepnięte. W dodatku, jeśli prezydent Trzaskowski będzie w ciemno blokował wszystko, to przecież można mu podrzucać PR-owsko fajne ustawy, które odrzucone przez niego mogą służyć rządzącym za deklarację dobrych chęci, które zniweczył zły prezydent. W ten sposób pod koniec kadencji Sejmu, rządząca większość może wystawić łączny rachunek co chcieliśmy, a co się nie udało. To pośrednio zwolni rządzących z odpowiedzialności za efekty ich działań, choćby właśnie w zakresie wychodzenia z powirusowego kryzysu. Ale znów – to może uratować PiS, ale czy Polskę? Zaś z drugiej strony nie musi być tak neutralnie – np. sądownictwo z kuratelą Trzaskowskiego-prezydenta to będzie już kompletna corrida. Uzna, nie uzna, odwoła nie odwoła, dublerów, Izbę Dyscyplinarną w Sądzie Najwyższym, potwierdzi, odrzuci sędziowskie nominacje KRS? Którego? itd., itd.

Wygrana Dudy jawi się tutaj jednak mniejszym kosztem dla państwa. Mamy operacyjną jedność rządu i prezydenta, szczególnie ważną w przypadku konieczności ręcznego sterowania państwem przy wychodzeniu z korkociągu, bez autopilota, którym była jeszcze broniąca się wolnorynkowa gospodarka. Mielibyśmy też „prezydenta drugiej kadencji”, który może być już kompletnie autonomiczny wobec swojego politycznego zaplecza, gdyż nie będzie walczył o swoją trzecią kadencję. Ale z drugiej strony mamy zagrożenie pojawienia się, zwłaszcza po ostatnich wyborach, spadku energii w obozie rządzącym, walk frakcyjnych, pozycjonowania się wewnętrznego w partii, nawet kosztem koniecznych działań na poziomie państwa. Druga kadencja tego rządu trochę gnuśnieje, bo brakuje mu jednolitej wizji i sprawnej operacyjnej realizacji ze strony jednolitego rządzącego centrum. Pojawiły się też tłuste koty, dotąd cecha różnicująca poprzedniej władzy.

Te współczesne dylematy uważnemu obserwatorowi pokazują swoje ustrojowe źródło. Jest nim Konstytucja III RP, która wiele rzeczy pozostawia jako nierozstrzygnięte. Pozycja prezydenta jest tu symptomatyczna, bo właściwie ma on tylko moc destrukcyjną. (Dlatego, panie Budka, posiadanie programu przez prezydenta jest ważne byśmy wiedzieli choć CO ma zamiar blokować). Wydaje się, że towarzysze-ojcowie konstytucji chcieli ważniejsze rzeczy pozostawić w mętnej wodzie niedopowiedzeń. Konstytucjonaliści nam to zawsze wyinterpretują. W każdą, zamówioną, stronę. I obecna pozycja ustrojowa prezydenta jest dwutorowa. Albo – gdy jest emanacją sejmowej większości – jest mniejszym lub większym „długopisem”, albo – jak jego partia nie rządzi – hamulcowym. Ale nie hamulcowym w pozytywnym rozumieniu jego mitygującej roli w trójpodziale władzy, tylko robiącym „pod górkę” rządzącej, konkurencyjnej wobec jego obozu, partii czy koalicji. Tak będzie ZAWSZE i z definicji. W tej akurat sytuacji najlepszym byłby prezydent „bezpartyjny”, który reprezentowałby dobro wspólne (jeśli ono jeszcze w Polsce istnieje) ponad partyjnymi podziałami. Dlatego wszyscy „trzeci” spoza tej POPiS-owej dwójpolówki zawsze emulują „bezpartyjność”. Nawet ci partyjni. (Od razu zaznaczam, że Hołownia jest dla mnie tak bezpartyjny jak apolityczni są członkowie jego sztabu i komitetu). Bezpartyjny prezydent to polityczny pomysł na ustabilizowanie tego bujania w obecnym wydaniu (tak samo jak senat jako Izba Samorządowa). Ale by to na stałe rozwiązać potrzebna już będzie porządna konstytucja, nie ta pisana pod bieżące zapotrzebowanie, którym wtedy było ustrzeżenie się od wałęsizmu i falandyzacji pozycji prezydenta RP. Moim zdaniem trzeba to uporządkować od nowa jako system bardziej prezydencki niż parlamentarno-gabinetowy, jeśli nasz taki w ogóle jest.

Porzućcie nadzieję wy wszyscy, którzy myślicie, że coś się w najbliższą niedzielę rozstrzygnie. Jak wygra Duda w pierwszej turze, to będą protesty, że PiS sfałszował – tak dalece jest zacietrzewiona pewność zwolenników Trzaskowksiego. Jak wygra w drugiej turze – to samo, ale będziemy po widowiskowych dwóch tygodniach pomiędzy turami, kiedy młot parowy walący w tych, co nie przerzucą głosów na Trzaskowskiego spośród przegranych w pierwszej turze będzie pracował prostacko, ale regularnie. Już teraz widzimy jego wstępne rozruchy. Na razie pracują one na korzyść… Dudy, bo przyszli koalicjanci II tury pt. „wszyscy na jednego”, kłócą się już teraz, co nie wróży łatwych transferów.

Nie mogę dziś nie wrócić do sytuacji sprzed 5 lat, kiedy Kukiz miał 21% i mógł zbudować realną zmianę pt. trzecia siła. I – jak pisałem wtedy w Rzepie „Miałeś Pawle złoty róg” – nigdy mu tego nie zapomnę. Gdyby Kukiz stanął wtedy na czele gotowego już ruchu politycznego, który chciał zlikwidować partyjny duopol, wziął struktury od bezpartyjnego samorządu i jego ustrojowe postulaty, zaś gospodarcze od środowisk zbliżonych do Gwiazdowskiego, to mielibyśmy teraz w Polsce ugrupowanie, którego brakuje nam jak kani dżdżu: białą prawicę. Ruch społeczny, który swoją pozycją języczka u wagi zmusiłby partyjne plemiona do pragmatyzmu w polityce, z dużym naciskiem na rozruszanie gospodarki, czyli… odczepienie się od niej państwa. Ba, gdyby tak Kukiz zrobił to inaczej wyglądałby nie tylko ten parlament, ale i ten z lat 2015-2019. Oba plemiona musiałyby już wtedy szukać poparcia takiego ruchu i bez żadnych ideologicznych dylematów wybrałoby się najlepszą – dla Polski – ofertę. A tak, dziś? Szkoda gadać… Miałeś Pawle złoty róg.

Przedstawiciele obu stron politycznego sporu kwestionują mój symetryzm. Dla wszystkich jestem „tym drugim”, spodziewają się po mnie przewidywalnych zachowań i słów. Często przypisując je mnie, choć ani działań takich nie podejmuję, ani słów nie wypowiadam. Muszę być wpisany w ich manichejski matrix kosmosu podzielonego na strefy światła i ciemności. Dlatego pewnie każda ze stron oczekuje ode mnie „złych” zachowań, to znaczy, że zagłosuję na, albo zarekomenduję „tego drugiego”, wroga znaczy się. Ja zawsze utyskiwałem na konieczność wyboru „mniejszego zła” w wykonaniu elektoratu „zaciśniętych zębów”, który odkryłem w swojej książce. Do tej pory – jak sporo ludzi – miałem komfort głosowania w pierwszej turze sercem, a w drugiej według kalkulacji. Dziś widzę, że – znowu jak sporo ludzi – będę musiał wybrać „mniejsze zło” już w turze pierwszej. I tego własnego upodlenia temu systemowi nie zapomnę.  

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim bloguDziennik zarazy”.

About Author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *