28.08. Polacy wybierają z menUE
28 sierpnia, dzień 909.
Wpis nr 898
zakażeń/zgonów
608/0 (wiadomo – weekend i nie umieramy, kiedyś zajmę się tym fenomenem)
Niedawno pisałem o tym, że PiS wiele traci ustępując Brukseli, bo jest zaparzony w sondaże, które wskazują, że 80% Polaków popiera nasze członkostwo Unii Europejskiej. Jak wykazał redaktor Lisicki – to przez to, by nie zadrzeć z takim trendem, jak widać i wśród własnego elektoratu, zgadza się na unijne warunki, które wciąż eskalują.
Zechciało mi się pobadać głębokość, a właściwie szerokość takiego poparcia. To znaczy Unia do popierania to może być takie hasło, które każdy może rozumieć inaczej. Wydaje się, że to proste, bo to zero-jedynkowe, albo się jest albo nie. Ale zobaczmy DO JAKIEJ Unii chce należeć większość Polaków. A to wychodzi jak się dotrze do badań krzyżowych, czyli – ok, chcemy być w Unii, ale jak się odnosimy do jej podstawowych elementów.
Weźmy na przykład takie euro. Podstawa całej osobnej strefy. I zobaczmy – chcemy być z Unią, ale czy z euro? Z badań wynika, że Polacy chcą się obyć bez tego filaru. Euro nie chce 60% Polaków. A to oznacza, że z tą akceptacją Unii to nie jest takie proste. Ciekawe zresztą dlaczego chcemy zostać przy złotówce? Czyżby lud w takiej masie czuł, że zaszylibyśmy się w worku razem z trupem? A może widzi los Grecji? A może widzi Estonię, której posiadanie euro wcale nie chroni przed największą inflacją w Unii? A lud ma się nad czym zastanawiać, bo przecież pół sceny politycznej, jak zespół Kombi, codziennie gra i trąbi, że się tam przejść należy. Mamy co prawda naszą złotówkę mocno eksponowaną na ataki walutowe, ale jak widać nie wszystkich to straszy.
Ciekawe jest jeszcze jedno badanie. Dotyczy ono ważnego instrumentu zmuszającego Unię do kompromisów, czyli weta. Jest ono przynależne sprawom ważnym, wręcz zasadniczym, by żaden z członków (podrozumiewa się mniejszych) nie padł ofiarą dyktatu większych. Do takiej Unii, z takimi bezpiecznikami wchodziliśmy. Teraz pojawiły się zakusy, by to jednak zmienić, by taki maluch nie miał w ręku swego rodzaju liberum veto, by blokować słuszne (?) plamy większości. Trzeba przyznać, że gdybyśmy to odpuścili – a to też Unia, za którą jesteśmy – to projekt europejski należałoby pogrzebać. Wtedy nikt i nic już nie powtrzyma większości przed dyktatem zmieniającym nawet traktaty. Teraz zmienia się je po cichutku, wybiórczo. Po takiej akcji nie trzeba by było nawet udawać, zwyciężyłaby ostentacja wielkich.
Co na to Polacy? Otóż 55% uważa, że z weta nie możemy zrezygnować. Tylko (?) 17%, że jak najbardziej, możemy. (Ja nawet wiem, co to za 17% jest i kto tam siedzi). Wśród pisowców zwolenników utrzymania weta jest 65%, ale co ciekawe uważa tak samo 52% zwolenników Polski 2050 oraz 42% zwolenników Koalicji Obywatelskiej. Jeśli jest tak, jak tłumaczą profesorowie, iż jest to wyraz przedłożenia interesów państwowych ponad sympatie polityczne, to jest jeszcze jakaś nadzieja nad naszym nieszczęśliwym krajem.
Jak widać, gdy się poskrobie emalię misy zwolenników członkostwa w UE, to okazuje się, że pod spodem widać wiele warunków, które stoją u podstaw takiego podejścia. Unia tak – ale nie taka jak by Bruksela chciała. Polacy na razie widzą dodatni bilans członkostwa, jednak powoli do nich dociera, że tu nie ma nic za darmo, zaś ich ulubienica używa wszelkich, również pozaprawnych, środków by po prostu zmienić w Polsce rząd, który się jej nie podoba. Który stoi w nielicznym gronie na przeszkodzie konstruktu Zjednoczonych Stanów Europy.
A co to takim Stanom źle z tym? A co to – w Stanach jakiś stan narzuca rozwiązania polityczno-gospodarczo-obyczajowe innym stanom, jak to robią Niemcy wobec, jeszcze nie zjednoczonym państwom Unii? Oklahoma mówi Teksasowi jakie ma mieć sądy? I tak wszyscy żyją w mylnym błędzie. Unia, że Polacy Unię kochają a na drodze stoi im antyunijny Kaczyński, pod rękę z Orbanem. Opozycja – praktycznie to samo, plus kasa, która za takie zbrodnie zostanie krajowi potrącona. I władza, która myśli, że poparcie dla Unii jest wśród Polaków bezwarunkowe. A to komedia omyłek, w której mylą się wszyscy.
Najtragiczniejsze jest to, że w jednym Unia ma rację, że Polacy chcą wybierać z Unii jak dania z menu. A powinni odwrotnie – jak teraz. Zapłacić z góry i nie być pewnym czy kelner w ogóle podejdzie.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
Głównym problemem nie jest zmiana UE i zmiana pewnych przepisów, prawa i przywilejów ,ale to, że Polska stanęła okoniem w UE. Aby decydować i współdecydować o EU trzeba być w jej centrum. Polska, a właściciel rząd PIS, stoi na jej uboczu. Nie chce brać udziału aktywnego w działaniach, stawia się zamiast być częścią klubu. Robi wszystkim po górkę zamiast starać się dojść do konsensususu. Niemcy robią co chcą bo nie mają partnera w UE do dyskusji. Francji nie trzeba przekonywać, tak jak Włoch, a reszta się nie liczy. Nie mają oponenta, który będzie potrafił przekonać ich do swoich argumentów. Zachowuje się jak panna na wydaniu, co to do ślubu chce iść, ale o seksie niech pan młody zapomni. I tak to z PISem wygląda. A potem płacz bo Niemcy robią co chcą. A PIS sam się postawił w tej sytuacji, a teraz płacz bo w niej jest.
A gdzie ta Polska „stanęła okoniem” się zapytam? Bo jak dotąd tylko mordę drze w przekaziorach, a i tak wszystko podpisuje, co im podłożą.
Czyli co? Wg ciebie mamy na pełnej…. wjechać wraz z Niemcami i Francją w czołowe zderzenie ze ścianą, to pod takim warunkiem znajdziemy się „w centrum Unii”?
Kpisz czy o drogę pytasz?
Chcesz iść na czołówkę – proszę bardzo, ale nie ciągnij za sobą innych, niemądry człowieku.
Z Unią jest taki problem, że aby cokolwiek znaczyć we współczesnym świecie, musi się naprawdę zmienić z klubu dyskusyjnego w monolit, przynajmniej taki jak Stany Zjednoczone z faktycznie rządzącym Prezydentem i Kongresem stojącymi nad „wolnymi” stanami, bo na szczęście [jeszcze] niekoniecznie aż taki, jaki stanowią Chiny (zresztą, tak na marginesie, kto przetłumaczył „states” na „stany”, prawidłowo powinno być „państwa”, Unia/Związek Zjednoczonych Państw Ameryki).
Gdyby to wyglądało tak, jak nam przedstawiają – z cynizmu bądź, jak być może pomniejsi, z naiwności – prounijni politycy (bo w reprezentowaniu interesów Unii w Polsce widzą swoją misję i szansę na zachowanie stołków, wiszą na Brukseli jak nie przymierzając PZPR na wierności Moskwie, bo dla nieboszczki Partii jedyną racją bytu było reprezentowanie interesów innego Związku państw i wciskanie „niepostępowym” Polakom „jedynie słusznych” poglądów, co też ma całkiem aktualne analogie we współczesności – zmieniają się tylko flagi na horyzoncie, oblężenie ciągle trwa, a Herbert był jednak wieszczem i prorokiem – koniec nadprogramowej myśli nieuczesanej), że wszystkie państwa narodowe składają swoje interesy narodowe na rzecz wspólnego dobra (i tylko te niezbędne, bez wciskania innym własnego ideolo przy okazji), to byłoby pół biedy i pewnie jeszcze do przełknięcia. Jednak rzeczony problem z Unią polega na tym, że próbuje się nam przy okazji wmusić sprzedaż wiązaną, podporządkować mniejsze państwa interesom wielkich, a piękne i głoszone oficjalnie hasełka stanowią jedynie maskę dla zamierzchłej (jak się niektórym „postępowcom” wydaje) a naprawdę odwiecznie niezmiennej polityki kolonialnej (też zupełnie jak w poprzednim ustroju). Dodatkowo dla Niemiec Unia, która miała być narzędziem do spętania ich „inklinacji do dominacji” stała się narzędziem do realizowania ich polityki. Niemiecki buldog ciągnie unijną budę, do której go przykuto (choć wolałby romans z Rosją), dokąd chce. Na szczęście z NATO, do którego też MUSI należeć, z tych samych powodów, nie pójdzie mu aż tak łatwo.
Zresztą to szerszy problem świata na obecnym etapie rozwoju. Organizacje o globalnym zasięgu (państwa i korpo) wykorzystują walkę z globalnymi problemami do realizacji własnych interesów, jak wszystkie inne narzędzia zresztą – swoje cele w warunkach silnej konkurencji osiąga ten, który podporządkowuje im wszystko. Katastrofa klimatyczna czy globalna pandemia są traktowane jako narzędzia i preteksty do realizacji własnych interesów. Najbardziej skrajną reakcją na taką politykę jest negowanie tych zjawisk, twierdzenie, że zostały wymyślone.
Reasumując – konieczność integracji UE na globalnym rynku próbuje się egoistycznie wykorzystać jako narzędzie podporządkowania mniejszych większym, realizacji niemieckich celów politycznych (i gospodarczych) przez organizm unijny oraz trwałemu zahamowaniu i „zaduszeniu” wzrostu państw Europy Wschodniej (z Polską na czele), stanowiących dla Europy Zachodniej coraz większą konkurencję i ryzyko utraty własnej dominacji, a w konsekwencji – opartego na kolonialnych sukcesach dobrobytu. A towarzystwo spod tęczowej flagi jest tylko pałką (jedną z wielu, jak elektrownia Turów czy będące aktualnie na topie unijne dotacje, wypłacane z naszej wspólnej kasy zresztą), narzędziem do podporządkowywania niepokornych.
Jakie stąd wnioski dla Polski? Niewesołe. Im prędzej zrozumiemy, że unijnej cioci zły humor nie minie i nie da nam na porządny obiad czy nowe (wybrane przez nią) meble dopóki nie zapiszemy jej naszego domu i nie pomalujemy wszystkich pomieszczeń wedle jej życzeń, tym lepiej dla nas. Krótkoterminowa polityka powinna być obliczana na radzenie sobie samym, bez uzależnień od kasy wypłacanej z zewnątrz (lub nie – bo kiedy się już ewentualnie podporządkujemy, to też stracą powody, żeby nam cokolwiek wypłacać i nas wzmacniać, tym razem już ostatecznie). Natomiast długoterminowo powinniśmy celować w sojusze z państwami w podobnej do naszej sytuacji. Mam na myśli państwa Europy Centralnej (nazywane dla niepoznaki Europą wschodnią, względnie środkowo-wschodnią – kto rządzi językiem i pojęciami, ten kontroluje umysły, sposób myślenia). Państwa europejskiego centrum, jej serca, od wieków niszczone i wyzyskiwane przez Europę Wschodnią i Zachodnią, zgodnie (lub nie) budującymi swoją potęgę na wyzyskiwaniu nas i pilnowaniu, aby nic tu nie urosło ponad poziom trawnika, systemowo i programowo koszonego co jakiś czas, kiedy pojawiają się zalążki jakiegoś wzrostu.
Długoterminowo powinniśmy celować w unię środkowoeuropejską – z Litwą, Ukrainą, Słowacją a być może i Białorusią (w planie maksimum rozciągającą się od Skandynawii po Grecję czy nawet wiecznie trzymaną w zachodniounijnej poczekalni Turcję). Na razie to jeszcze nierealne (chociaż ostatnio jakby nieco mniej), ale Historia już nie takie zakręty wyprawiała. A sprzyja wyłącznie przygotowanym. U nas jakiekolwiek „sny o potędze” są z automatu i histerycznie niemal wyśmiewane przez rozmaite trolle, ale to tylko kolejny dowód, że to, co nam wydaje się niemożliwe (bo nam tak wmówiono w ramach polityki wstydu i programowo wstrzykiwanych kompleksów), jest traktowane jako realne i poważne zagrożenie w Moskwie, Brukseli czy Berlinie (zagrożenie na tyle niebezpieczne w ewentualnych skutkach, że trzeba mu zapobiegać wszelkimi dostępnymi środkami).
Jedno jest pewne. Historia bierze zakręt i tak jak było nie będzie już na pewno. Kto na to liczy, na tym opiera swe plany – już przegrał. A Polska leży w takim miejscu, że – jak mówił Piłsudski – albo będzie wielka, albo nie będzie jej wcale. Pamiętajmy że już raz (tzn. raz w zeszłym wieku) na nasze nieszczęście to ostrzeżenie się sprawdziło. Wtedy nie zdążyliśmy, zresztą nie do końca z własnej winy. Ale na kolejne spóźnienie nas po prostu już nie stać, bo tym razem może okazać się ostateczne.
Sny o potędze są wynikiem kompleksów. Ktoś kto się nie wstydzi nie ma potrzeby bycia najważniejszym czy największym.
Z tym że „snami o potędze” (celowo wziętymi przeze mnie poprzednio w cudzysłów) jest w naszej przestrzeni publicznej szyderczo nazywane pragnienie normalności, zajęcie przez Polskę miejsca adekwatnego do jej potencjału (po jego zagospodarowaniu, a nawet, wykorzystując sytuację polityczną – przed lub w trakcie, bo, cytując filmowego klasyka „krucafuks, mało casu”, naprawdę).
Rzekome sny o potędze to powrót do sytuacji sprzed zaborów czy wojen szwedzkich, odwrócenie niekorzystnych geopolitycznych tendencji, bo mamy właśnie niepowtarzalny okres zmiany epok (a dokładniej taki, jaki się zdarza raz na parę stuleci czy nawet raz na tysiąclecie – co się przez najbliższe dekady na świecie ustali, będzie prawdopodobnie trwać przez kolejne wieki).
Mamy potencjał (w ludziach, w zasobach – mimo że systematycznie niszczony, w dużej mierze istnieje nadal, w ewentualnych sojuszach), tylko niekoniecznie go wszyscy dostrzegamy (a niektórzy politycy sprawiają wrażenie, jakby im wręcz płacono za jego niedostrzeganie).
Ja naprawdę nie marzę o „byciu najważniejszym”, wolałbym uprawiać swój ogródek w sielskim spokoju, z dala od wszelkich burz i podejrzewam że wielu Polaków podziela moje poglądy na idealny model życia. Z tym że Polska nie leży gdzieś na Madagaskarze, tylko w centrum Europy, między Niemcami i Rosją i po prostu nie stać nas na takie marzenia (już raz skończyło się to zaborami i w dalekiej konsekwencji niemal ostateczną zagładą Polski i Polaków). Polska albo będzie wielka, albo nie będzie jej wcale (i nic na to nie poradzimy, taki mamy klimat).