4.10. Kill Bill

2

4 października, dzień 216.

Wpis nr 205

zakażeń/zgonów/ozdrowień

100.074/2.630/73.003

Od początku pandemii pojawia się w informacjach postać Billa Gatesa, multimiliardera z dziedziny IT, którego produkty są kupowane na całym świecie. Już od lat Gates wycofał się z operacyjnego zarządzania swoim przedsiębiorstwem, nawet z jego ruchów kapitałowych. Poświęcił się działaniom charytatywnym na rzecz ludzkości, wraz ze swa żoną – Melindą, inicjując powstanie największej na świecie fundacji. Jest ona narzędziem, którym miliarder wpływa na losy świata. Piękny pomnik efektów komercji zaprzęgniętych dla dobra ludzkości. Przykład dla innych dorobkiewiczów.

Ostatnio jednak niechęć do Gatesa zaczęła wyprzedzać innego Czarnego Luda ukierunkowanej dobroczynności – następnego miliardera: Sorosa. Ten to przynajmniej się nie kryje, że chce swymi pieniędzmi zmienić świat na swoją modłę, miał wpływać na (i wywoływać?) większe kryzysy polityczne, destabilizując sytuację w zapalnych częściach świata. Jego ideałem ma być „społeczeństwo otwarte”, czyli zmiana paradygmatu działania świata oraz stosunków międzyludzkich. Jego ideologia, poparta niebagatelnymi pieniędzmi, jest więc bliska ruchom progresywnym wszelkiej maści i wszelkich szerokości geograficznych. Ale czym więc akurat Bill Gates zasłużył sobie na palmę pierwszeństwa w tak ekscentrycznym wyścigu?

Właściwie to sprawa zaczęła się osmatycznie sporo wcześniej. Od początku swej charytatywnej działalności Bill zajmował się edukacją, ale przede wszystkim zdrowiem ludzkości. W tej ostatniej kwestii wziął sobie za pośrednika niesławną WHO, której był i jest większym sponsorem niż rząd USA, dopóki te ostatnie płaciły jeszcze składki. Billa rytm dofinansowania dziesiątkami miliardów dolarów tej organizacji (przypomnijmy – to ona zarządza światową walką z kowidem, tak jak „zarządzała” walką ze świńską grypą i innymi „pandemiami”) pokrywał się z rytmem masowych szczepień. Szczególnie spektakularny był efekt masowych szczepień na tężec w Kenii w 2014 roku. Okazało się, że w szczepionkach znajdowały się substancje sterylizujące młode kobiety, główną grupę obejmującą szczepienia. Zareagował Kościół, imprezę szybko zwinięto, zaś WHO opublikowała obłe tłumaczenie, że wszystko było w porządku i do… następnego razu. Wtedy sprawa przycichła, była nawet wzmożona akcja ochronna pt. „najczęstsze fejki w sprawie Billa” (oczywiście spontaniczna…). Ale w czasie kowidu wątpiący zaczęli mu wyciągać co lepsze kawałki z przeszłości.

Bąknął ci ten Bill o wirusie na paru konferencjach jeszcze w 2015 roku, potem o szczepionce, ale już tak ciszej, po aferze z Kenią. W ogóle stał się specjalistą, a to właśnie od szczepionek, a to od „cyfrowych certyfikatów”, czyli towarzyszących każdemu człowiekowi (czipy?) elektronicznych zbiorów wiadomości o jego stanie zdrowia i/lub fakcie zaszczepienia. Te i inne informacje o Gatesie stały się przyczynkiem dla kowidosceptyków do wskazania „głowy zdrajcy”, głównego winnego tego co się dzieje. Jest to naturaln odreagowanie ludzi poddanych światowym absurdom kowidowej pandemii, mającej coraz bardziej charakter ogólnej psychozy, bardziej psychicznej więc niż epidemiologicznej. Ludzie po prostu szukają jakiegoś wyjaśnienia otaczającego świata, w chaosie przekazów i działań władz. Bill tu pasuje, jak ulał – bogaty, coraz bardziej zarozumiały, wpływowy. Demoniczny.

Pierwsza wykoncypowana wersja jego motywacji była lajtowa. To znaczy uważano, że Bill to robi by sprzedać światu szczepionkę i na niej zarobić. Ale to trochę nie pasuje do niego – gościu co rzucił swoją firmę, która jest drukarnią pieniędzy i poszedł w działalność charytatywną nie musiałby po prostu robić tego by, przytulić jeszcze paredziesiąt miliardów. Druga wersja jego motywacji to było oskarżenie o sprowokowanie tego wszystkiego kowidowego, by ustawić nad wtrąconą w chaos ludzkością jednorodny i zracjonalizowany rząd światowy, filar Nowego Porządku Świata. W końcu – obie wersje nie wykluczały się.

Najciekawszą domniemaną jego motywacją jest oskarżanie Billa o wyznawanie idei depopulacji świata, czemu wirus ma służyć. Jest – podobno – bezlitosny dla starszych i wirusowa eliminacja staruszków ma poprawić stan służby zdrowia, która mogłaby trochę odetchnąć po pozbyciu się starszych, którzy generują około 90% kosztów całej służby zdrowia. Depopulacja starszych miałaby też ozdrowić stan światowych systemów emerytalnych, na których oparta jest spora część finansjery. Pozbycie się gros odbiorców tych świadczeń, po tym jak już swoje wpłacili, byłoby genialnym ruchem zawracającym te systemy znad przepaści. To domniemane efekty depopulacji, jednak warto zobaczyć skąd się wzięła sama idea.

Jak już pisałem, okazało się dla wielu, że się światu człowiek nie udał. Już na przełomie XVIII i XIX wieku Thomas Malthus wróżył koniec naszego świata, kiedy wzrost ziemskiej populacji przetnie się z możliwościami zasobowymi planety. Potem nastąpił już tylko totalny wysyp katastroficznych wizji zagłady. Ale od tego czasu populacja Ziemi wzrosła prawie dziesięć razy i okazało się, że zasoby, a raczej efektywność ich zagospodarowania, wzrosły znacznie szybciej. Ponieważ nie było dowodów z rzeczywistości, że ziemia stanie się ludzką kulą głodujących, rozmnażających się z prędkością światła istnień – sprawa przeszła z dziedziny ekonomii na ideologię. (Ziemia w rzeczywistości jest pusta – całą ludzkość można zmieścić na powierzchni wielkości stanu Teksas. Dla każdej rodziny domek z ogródkiem).

Wraz z pojawieniem się norweskiego ekologicznego wieszcza Arne Naessa, powstał w latach 70-tych ruch tzw. „ekologii głębokiej”, który uważał działania tzw. „ekologii płytkiej” za zdradę ideałów i wybiórcze traktowanie tematu. Jego zwieńczeniem na piśmie stał się Raport Klubu Rzymskiego z 1976 roku, którego motto brzmiało symptomatycznie: „Świat ma raka. Tym rakiem jest człowiek”.

O co chodzi w tej ideologii? Ideologii, bo to nie jest wyrywkowa doktryna dotycząca jakiegoś wycinka ludzkiej działalności – dotyczy ona bowiem i ogarnia całość ludzkiego bytowania, nawet wychodzi poza cywilizacyjne czy antropologiczne ramy. Koniec z indywidualizmem. Jesteśmy częścią Gai, wielkiego ekosystemu klimatyczno-przyrodniczego, w którym wszystko jest ze sobą połączone. Nie jesteśmy żadną koroną stworzenia – jesteśmy tylko systemu częścią: jego największym szkodnikiem. Doprowadza nas do tego chciwy rozum, trzeba się więc jeszcze bardziej zemocjonalizować, zbliżyć przez to do fauny i flory. Najlepiej to nawet nie orać (poważnie!), bo to kaleczy przecież matkę naszą – Ziemię.

Jednym z elementów przywrócenia pierwotnej równowagi Gai jest zmniejszenie populacji szkodliwego czynnika, jakim jest dla świata człowiek. I ten element jest już właściwie coraz częstszy. Ekologia płytka się coraz bardziej pogłębia. Widać to było choćby na przykładzie ostatniej „futrzanej piątki”, kiedy argumenty za tą ustawą pełne były przeciwdziałaniom nikczemnej roli człowieka. A tu mamy już argumenty ilościowe – jak człowiek jest rakiem i szkodzi, to trzeba… wyciąć raka i się polepszy.

To tyle z tym ideolo. A więc powiedzmy, że nie tylko Bill chce depopulacji. Dobrze – przyjrzyjmy się jej możliwym efektom. Ja myślę, że – szczególnie wśród tzw. elit – może przeważać przekonanie tak oto postępujące: ludzkość cierpi, bo się za bardzo rozrosła. Mamy humanistyczne hasła, wobec których każde życie zasługuje na godność i szacunek, ale jak tych żyć jest za dużo to większość, zwłaszcza w przeludnionych krajach, cierpi niedostatek i głód. Dla planety (i pozostałych ludzi) to balast – żadni konsumenci, żadni pracownicy – tylko obiekty do akcji humanitarnych i… śladu węglowego pozostawionego w zielonych płucach Gai. I można przyjąć wariant Wielkiego Resetu. Jeśli już przyznamy, że godzimy się z faktem istnienia „niepotrzebnych Gai” dzieci już narodzonych, nawet poczętych, to nie musimy się przejmować w przypadku dzieci w ogóle niepoczętych, bo nie ma sensu bronić życia i jego godności, kiedy jest ono tylko potencjałem a nie faktem.

W dodatku wieszczy się, że zasoby się kurczą i za chwilę będziemy jak w łodzi ratunkowej, która bierze na pokład wszystkich – zaraz zatonie wraz ze wszystkimi na pokładzie. A jak się dobrze do tego przygotować, to można i przyjąć na pokład wszystkich co żyją, ale będziemy ostro ograniczać rodzenie na łódce. Umarłych będziemy wodować, zmniejszy się obciążenie, poziom burt się podniesie i powiosłujemy spokojnie w dal. Na razie jest nas za dużo, woda się wlewa a nowe pokolenia przyszłych pasażerów machają już znad powierzchni wody by je zabrać.

A więc popracujmy nad depopulacją. W wersji soft – zostaje kto żyw, ale kontrolujemy narodziny i schodzimy do max 2 miliardów w 40-50 lat. W wersji hard – otwieram spiskowy scenariusz – „robimy” kowida, starsi do piachu, reszta na szczepionki w wersji „kenijskiej”. Wersja super hard – szczepionka wykańcza większą część „niepotrzebnej” populacji, czyli wariant z filmu „I am Legend”.

To oznacza, że w ramach depopulacji nie musimy wszyscy, a raczej – wybrani -, zostać eksterminowani, wystarczy tylko, że zostanie zatrzymany, a właściwie odwrócony trend populacyjny. Ma się nas rodzić coraz mniej, a więc kto pierwszy chętny – paluszek do budki. W tym świetle te wszystkie ruchy dążące do powszechnej antykoncepcji, aborcji, rozmycia znaczenia rodziny i pokoleniowych więzi czy kontraktowanie w chwilowych związkach bezemocjonalnego seksu stają się częścią jednego procesu – wielowektorowej depopulacji świata.

Jest jeden problem – wieszczący zagładę demograficzną świata uważają, że nie mamy 40-50 lat, żeby doczekać aż spadnie krzywa urodzeń. Tak mówi praktycznie każdy z nich, a więc co? – wersje bardziej „hard”? Bo, powiedzmy sobie, co staje na przeszkodzie stopniowemu, nawet bez gwałtów, „eliminowaniu” populacji w sposób niedrastyczny? Ano „tylko” indywidualna chęć rodziców do posiadania dzieci, ogólnoludzkie uznanie tego trudu za bardziej wartościowy niż spokój i konsumpcja singla, czy bezdzietnej z wyboru pary. A więc jakieś humanistyczne bzdety, z punktu widzenia demograficznego statystyka. Jednak można zobaczyć jakie są skutki takich możliwych polityk, bo były one już realizowane w przeszłości. Chiny właśnie wyszły po kilkudziesięciu latach ze swej polityki „jednego dziecka”.

Wyszły, bo jej efekty są niepokojące: brakuje rąk do pracy (poważnie!), gwałtownie zestarzało się społeczeństwo (przeszliśmy na model 4:2:1, czyli czworo staruszków, dwójka rodziców i jedno dziecko, czyli koszmar systemów emerytalnych), o selektywnej aborcji, która spowodowała nadpopulację mężczyzn nie wspominając.

Depopulacyjni spiskowcy New World Order, jeśli tacy istnieją, wyglądają więc na zbawców świata przed nim samym. Mało tego, na takich, który się poświęcają, bo jakoś świat tego ich trudu nie ceni. Trzeba więc jeszcze popracować nad tym, żeby docenił. Słabo w takim kontekście wyglądają setki milionów dolarów przeznaczanych przez Billa na promocję jego osoby i idei. Przecież prawda się powinna sama obronić. Widocznie w opinii decydentów świat nie jest jeszcze gotowy (a może nigdy nie będzie gotowy) na prawdę o mizerii swego stanu. Mamy więc żyć w ułudzie własnej sprawczości, będąc w niewidoczny sposób poddawani eliminacji grona wierzących w swoją podmiotowość.

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

About Author

2 thoughts on “4.10. Kill Bill

  1. Z całym szacunkiem, ale wymieniony przez Pana raport Klubu Rzymskiego ” Limits to Growth” został opublikowany w 1976r. Dodam, że moje konkluzje są równie niewesołe

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *