16.07. Repolonizacja mediów
16 lipca, dzień 135.
Wpis nr 124.
zakażeń/zgonów/ozdrowień
39.054/1.605/28.928
Wraca temat tak zwanej repolonizacji mediów. Istnieją teorie, że po zwycięstwie Dudy PiS zabierze się ze zdwojoną energią do kontynuacji swoich najbardziej radykalnych planów. Do tej pory miał ukrywać swoją prawdziwą twarz, by w ostatnim akcie wyborczego maratonu uchodzić za umiarkowanego, ale po jego zakończeniu ma mieć już przez trzy lata wolną rękę do radykalnych „domknięć” swojej rewolucji. Jednym z takich tematów jest repolonizacja mediów.
O co chodzi? Ano obiektywnie rzecz biorąc w polskich mediach przeważa kapitał zagraniczny. Głównie niemiecki, choć – chytrze? – ostatnio szczęśliwie przeflancował się on gdzieniegdzie na półamerykański. (Pani ambasador USA Mosbacher bez żadnej żenady wstawia się za obroną amerykańskich inwestycji w media, czy kto słyszał, by tak robił ambasador Niemiec?). W większość krajów europejskich polski model jest prawnie zakazany. Przepisy preferują tam kapitał krajowy, bez żadnej konieczności tłumaczenia się, zwłaszcza przed opinią międzynarodową. Istnieje tam różnorodność systemu ograniczeń co do obecności kapitału obcego w mediach, ja omówię je na przykładzie regulacji niemieckich i francuskich.
Niemcy: mają dualany charakter swojego rynku medialnego, czyli podział na silne media publiczne i prywatne. Regulacje datują się od połowy lat dziewięćdziesiątych, choć wcześniej polityki medialne były domeną poszczególnych landów i na potrzeby koordynacj były określane poprzez szereg traktatów związkowych. Prawo niemieckie ma ostre przepisy dekoncentracyjne – podmioty nie mogą przekraczać 30% udziału w rynku. Jak przekroczą ten limit muszą się „zmniejszyć” lub dopuścić na swoje łamy czy anteny…. konkurentów. Przepisów dekoncentracyjnych dla obcego kapitału nie ma wprost, ale – przy tak dominującej pozycji państwa i krajów związkowych tylko raz – Mecom w 2005 roku kupujący „Berliner Zeitung” – została naruszona niepisana zasada, że obcych nie wpuszczamy. Zresztą sprzedaż „Berliner Zeitung” Brytyjczykom była przedmiotem szerokiej dyskusji o sprzedaży „dóbr narodowych obcym”, co warto zapamiętać na przyszłość, gdybyśmy się chcieli angażować w repolonizację polskich mediów. Wtedy usłyszymy po niemiecku te same argumenty tylko a rebour.
Francja: no ci to mają dość długą tradycję, bo prawo prasowe mają od 1881 roku, przepisy antykoncentracyjne od 1946, zaś ograniczające kapitał zagraniczny od połowy lat osiemdziesiątych. Dekoncentracyjnie jeden podmiot nie może mieć więcej niż 15% w prasie lokalnej, 10% w ogólnokrajowej, zaś w telewizji do 49%, a przy większych telewizjach – góra 33%. Udział podmiotów zagranicznych w mediach nie może przekroczyć… 20%.
Nie bez tzw. kozery wybrałem te dwa państwa, bo jak będziemy chcieli wprowadzić literalnie takie same przepisy, lub ich kombinacje u nas, to te dwa kraje pierwsze… zaprotestują. Czemu? Temu, co widzieliśmy na przykładzie „reformy sądownictwa”. Nasze propozycje to było pikuś w stosunku do ustrojów upolityczniających wymiar sprawiedliwości, takich np. sądów niemieckich, gdzie sędziów mianuje komisja złożona z urzędników ministerstwa sprawiedliwości i posłów. I to nie jest upolityczniony sposób, zaś polski, z o wiele większym wpływem sędziów na własne środowisko – jest. Tak samo będzie w sprawie mediów – nic nas nie uratuje przed oskarżeniem o dławienie „wolnych mediów”. Przypomnę, że temat jest wrażliwy, co widać było choćby po tym, że pod tym hasłem odbyła się największa zadyma polityczna pod polskim sejmem, nawoływania do przewrotu i blokowania prac parlamentu, o cudownym zmartwychwstaniu pana Diduszki nie wspominając. A więc będzie wrzask w Polsce, w ambasadach i w Unii Europejskiej.
A czemuż to nie dla psa kiełbasa? Czemu im tam wolno ograniczać kapitał obcy w mediach a nam nie? Odpowiedź jest prosta i już dawno padła – chodzi o kontekst. Te same rozwiązania działające w krajach o rozwiniętej demokracji w naszych realiach nie mają ozdrowieńczego efektu. Są w rękach autorytarnej władzy narzędziem do wprowadzania dyktatury i zaprzeczeniem zasad działania demokracji i praworządności. Ma zostać po staremu, bo wszelkie rozwiązania, nawet spisane co do joty, z przepisów „rozwiniętych demokracji” są w polskim przypadku (oczywiście jeśli rządzą Kaczory, bo jakby Trzaski to ho ho) ich wypaczeniem.
Jak to się w ogóle stało, że mamy media tak zdominowane przez obcy kapitał? Pokażę na przykładzie prasy, bo sam uczestniczyłem w tym procesie. Kto winowat? Oczywiście cała klasa polityczna III RP. Zaczęliśmy tak – kto to pamięta? -, że pookrągłostołowe partie… podzieliły się tytułami po komunistach. Kiedyś cała działalność związana z prasą i jej dystrybucją była w jednym państwowym koncernie Książka- Prasa-Ruch. Po jego likwidacji najbardziej obiecujące tytuły wzięły sobie poszczególne partie – tak się miał narodzić pluralizm. Tytuły miały odzwierciedlać poglądy ich poszczególnych partyjnych właścicieli, a więc było to przedsięwzięcie ideologiczne, a nie rynkowe. I kiedy przyszli zagraniczni to wykosili szybko swoimi komercyjnymi propozycjami gnuśne tytuły politycznych broszur. Ale to były – na razie – zagraniczne propozycje w prasie poza polityką. W międzyczasie oddano tytuły prasy regionalnej w ręce… spółdzielni redakcyjnych i te, tak jak tytuły „partyjne”, zaczęły zaraz padać, bo oba towarzystwa – dziennikarze i politycy – wiedzą raczej jak robić wodę z mózgu niż jak zarabiać na takim procederze. (Tylko Gazecie Wyborczej udało się cudownie połączyć – do czasu – robienie wody z mózgu z koszeniem na tym kasy).
I wtedy pojawił się „sanacyjny” kapitał, głównie niemiecki. Najpierw podratował upadające lokalne redakcje, potem osmatycznie przejął właścicielstwo nad tytułami i głównymi zasobami redakcji – lokalnymi drukarniami. Po unormowaniu się sytuacji w prasie kolorowej i lokalnej, czyli tak naprawdę po ustaleniu niemieckiego prymatu w prasie nad kapitałami z innych krajów i polskim, przyszła pora na frukty – prasę społeczno-polityczną. I tu mamy dwie wersje – spiskową i rynkową. Jedna mówi, że posiadając taką infrastrukturę zagraniczny kapitał realizuje polityczne cele swoich ojczystych mocodawców, wprowadza narracje, wątki oraz autorytety wygodne dla polityki pochodzenia danego medialnego właściciela. Druga wersja mówi, że media i tak – również na świecie – faworyzują ideologię liberalnej demokracji, nie dziwota więc, że nawet zagraniczne media zadzierają z konserwatystami przy władzy. Ja tam nie wiem, jak jest, ale z objawów obserwuję, że jest pewien trend coraz szybszego przechodzenia od wersji drugiej do pierwszej.
Przeżyłem to w RingierAxel Springer. Odszedłem stamtąd w 2012 roku, potem zaczął się proces, który opisałem wyżej, a który wcześniej – za rządów NIEMIECKIEGO PREZESA – był nie do pomyślenia. Wymienię tylko najważniejsze elementy:
- Podczas rozmów przy ośmiorniczkach Kulczyk obiecuje Grasiowi z PO, że pogada z panią Axel by wywalić „zbyt pisowskiego” naczelnego Faktu. Po kliku tygodniach redaktor Jankowski wylatuje z posady
- Naczelny Forbesa, dodajmy miesięcznika biznesowego, instruuje w internecie jak przeprowadzić Majdan w Polsce i obalić rządy PiS-u
- Redaktor naczelny „Newsweek’a”, pan Tomasz Lis występuje na wiecu KOD
- Przewodniczący Rady Nadzorczej RingierAxel Springer International zostaje hieną roku za zmuszanie redakcji Forbesa do nieuzsadnionych przeprosin.
Potem jeszcze koncern dołożył list do polskich redaktorów, w którym jego prezes instruował co mają pisać dziennikarze w Polsce. To podniosło mi tak ciśnienie – że traktuje nas jak Bantustan, bo do niemieckich dziennikarzy tak napisać by nawet nie pomyślał -, że napisałem do niego list w tej sprawie. Miałem wtedy swoje medialne pięć minut, bo „media pisowskie” uznały to za dobry przyczynek do podgrzania tematu repolonizacji mediów. Złapano Niemca na gorącym uczynku.
Potem już było tylko gorzej – Fakt, który z definicji był kierowany bardziej do „pisowskiego” czytelnika zaczął atakować na swych łamach ulubiony rząd swoich czytelników. Trzeba przyznać, że taki ruch nie ma żadnych podstaw biznesowych, wynika więc z rachub politycznych. „Faktowi” zostanie zapamiętany – przez PiS – haniebny udział w akcji „Duda obrońcą pedofilów”. To jest wręcz proszenie się by PiS-owi w sprawie mediów puściły nerwy.
Ale jeśli zemsta ma być jedyna motywacją takich działań to słabo to widzę. Znowu będzie na odlew, a sprawa – jak napisałem na początku – jest złożona. Bo PiS repolonizację obiecuje od 2015 roku. I nic. Bo wie jaki będzie rwetest, poza tym – źle się zabiera do sprawy. Tu nie chodzi o narodowość kapitału tylko o jego koncentrację. I jak się będzie badało paszporty właścicieli, to nawet przepisanie niemieckich przepisów nie pomoże. Jeśli już to trzeba wyznaczyć do tego UOKiK. Trzeba się do tego zabrać jak do działań antytrustowych państwa, co jest jego domeną i oczywistym obowiązkiem. Po prostu niektóre podmioty są za duże i zbyt dominujące na rynku. I to zagraża pluralizmowi w mediach, a nie paszporty kapitału. No bo gdyby zrobić tak, że się ograniczy prostym przepisem procentowo udział obcego kapitału w spółkach medialnych (jak na świecie bywa) to wyjdzie kilka problemów na raz: Od kiedy? Wstecz? A gdzie pewność prawa? Od dziś? A co z „polskojęzyczną prasą”, która już istnieje? Zniknie? Będzie dalej ryła?
I ostateczna kwestia – no dobra, trzeba będzie sprzedać gros swoich udziałów. Kto to kupi? Oligarchowie? No to będziemy mieli ładny pluralizm. Państwo? No to będziemy mieli ładny pluralizm. Gazeta Wyborcza (polski kapitał)? To już nie będzie pluralizm, ale… prezent.
Moim zdaniem na repolonizację mediów jest już za późno, bo jeśli ma się to odbyć na dyskutowanych na razie zasadach będzie to degermanizacja mediów poprzez ich nacjonalizację. I dostaniemy mordę białoruską, nawet nie wiadomo jakbyśmy się starali. I Unia Europejska zaraz do kryteriów praworządności przy rozdziale unijnych funduszy dopisze wolne media, tak jak już to zrobiła Orbanowi.
Jest już za późno, bo wszystko przeputaliśmy po Okrągłym Stole. Wtedy przepisy dekoncentracyjne weszłyby jak w masło i nikt by nie kwiknął. Ale klasa polityczna chciała ugrać swoje partykularne interesiki i systemowo poszło w diabły. Tak jak z wieloma aspektami polskiej rzeczywistości III RP, z którymi się męczymy, zaś których źródeł nawet nie znamy, bo nie chcemy (boimy się?) ich szukać. Mamy kilka uszkodzonych genów odziedziczonych po eksperymencie Okrągłego Stołu. Większość już zmutowała do poziomu stałych elementów realnego systemu III RP. Kształt polskich mediów jest jedną z takich mutacji. A że żyjemy z nią od lat to wydaje nam się ona ze wszech miar naturalna.
Dlatego nie wróżę repolonizacji mediów wielkiej przyszłości. Większość się już do tego przyzwyczaiła, a że od czasu do czasu ten system dostaje drgawek, to się widzom zaraz wytłumaczy, że są to nieporządane efekty wprowadzenia wolności słowa do postkomunistycznego organizmu, na który mental pacjenta jeszcze nie jest przygotowany.
Co wykazała prezydentowi Dudzie, zamiast przeprosin, redaktor naczelna „Faktu”.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.