16.09. Na bazarku, w dzień handlowy… nagle zjawia się Skarbowy

5

16 września, wpis nr 1224

Zapraszam do wsparcia mego bloga

Wersja audio

Coś ostatnio bierze mi się na jakieś alegorie, znajdowanie jakichś podobieństw w pozornie nieporównywalnych zdarzeniach czy procesach. Miałem już odniesienie polskiej polityki do siłowni, teraz naszło mnie już bez porównań, a wprost. Właśnie wybierałem się z Krystyną do znajomych nad Narew i trzeba było poczynić zakupy. Krystyna ma taki ulubiony bazarek na skrzyżowaniu Puławskiej i Wałbrzyskiej. Poszliśmy tam na zakupy i stanąłem w zadumie. Pozwoliłem Krystynie kupować, bo stanąć między nią a zakupami, to tak jak stanąć między hipopotamem a wodą. Lepiej zejść z drogi. Ale to nie instynkt samozachowawczy wprawił mnie w stupor, ale nagła świadomość, że jestem świadkiem czegoś niezwykłego. Bazarek!

Ludzie

To mieszanina ludzi sprzedających i emeryto-rencistów. Po tych pierwszych widać na twarzy troskę i doświadczenie ludzi, którzy mimo przeciwności postawili na swoje, wzięli się do roboty na własny rozrachunek. Klasa rębana równo przez każdą władzuchnę III RP, od prawa do lewa. Widać po twarzach, że jest tam gen dziedziczny, jeszcze pewnie z czasów PRL-u, gdy zaradność prywaciarzy jakoś łatała dziury w planowanej gospodarce, która niedoborami wskazywała od razu, że lepiej aby kwestie podaży i popytu regulował rynek, nie urzędnicy. A więc prywaciarz – gatunek rzadki i wręcz ginący, nieczęsto występujący stadnie, chyba, że właśnie – na bazarkach.

Zastanawiałem się tak patrząc na nich – na kogo oni głosują? Przecież wszyscy ich zdradzili, ba – większość nawet im nic nie obiecywała. Przeciwnie – zgodnie z zasadą choroby czerwonych oczu – prywaciarz dorobił się w III RP, skrzętnie hodowanej przez establishment, gęby oszusta i drobnego cwaniaczka. To on był wygłosowywany postulatami o „równości żołądków”, jakby zwrócenie się do ostatniego etapu łańcucha podziału wypracowanego majątku miało kasować etapy wcześniejsze, czyli stworzenie tego, co do japy można włożyć. Przypomnieć wypada wiec wyrywnym najemnym,  że tu wypada z szacunkiem, bo to nie tylko prywatni dają robotę i PKB, ale stawiają na szali trzy rzeczy, które przekraczają horyzonty aspirujących do równego podziału. Po pierwsze prywaciarz musi mieć organizacyjny pomysł na biznes, przepatrzeć niszę, antycypować trendy konsumenckie, złożyć cały łańcuch kooperacji. Po drugie – musi zdobyć kapitał na inwestycje, czyli albo sięgnąć do oszczędności, albo skołować sobie finansowanie zewnętrzne, na warunkach, których dotrzyma. Po trzecie – ponosi wyłączne, własne ryzyko za ewentualne niepowodzenie przedsięwzięcia, a więc może stracić środki włożone w inwestycje, a dostawcy kooperanta, wreszcie pracownicy – pracodawcę. A więc proszę z szacunkiem do gości.

Ceny

Jako, że jak wspomniałem, głównymi klientami są emeryci, to znaczy, że ceny muszą być przystępne. Porównywalne z cenami w sieciach spożywczych. I tu jest clou programu. Bo jeśli bazarek jest konkurencyjny wobec wielkich sieci, to znaczy, że te niemiłosiernie pompują marżę. Przecież w swym wolumenie zakupowym mają tak wielką siłę nabywczą, że są w stanie zmusić dostawcę do poważnych obniżek. A jaką siłę wolumenu ma dziadek handlujący masłem czy kaszą, zamawianą w ilościach stanowiących ułamek asortymentu jednego sklepu sieciowego? A jednak cenę ma zbliżoną, co oznacza, że marże sieci są ogromne. Inaczej emeryt wybrałby którąś z płazo-owadzich sieci.

Ceny więc są przystępne na tyle, że kłębią się emeryci. A ci to potrafią mocno liczyć swoje grosiki, porównując ceny między straganami. Widać, że się nie przelewa – socjalna Polska B gros chyba wydaje na czynsz i lekarstwa, jedzenie kupuje oszczędnie i z namysłem. Wkłada do toreb na kółkach i ciągnie je za sobą do swych mieszkanek prawdziwej Polski. Dzieci – oby – już wyszły na swoje, albo zapomniały i tak trzeba w biedzie i samotności donosić swe życie do końca. W końcu wyjście na bazarek to dla nich też pewna socjalizacja. Znają się ze straganiarzami, można pogadać.

No i gotówka. Bazarki zejdą z barykady papierowej waluty chyba jako ostatnie. Będzie to więc pieniężna reduta Ordona. Warto się przyglądać. Musimy tam zaglądać, my zdrajcy z kartami płatniczymi w ręku, którzy sami sobie kręcimy elektroniczny powróz na szyję. Kanadyjskie przygody za kowida pokazały jak to może działać – tirowcy się nie podobali, to się tirowców odcięło od kasy i nikt nie kwiknął. A na bazarku szeleszczą banknoty, wydawane są miedziane klepaki, nikt tam nikomu nie będzie zaglądał przez ramię ile kto kupuje czy sprzedaje, zwłaszcza tym na ryczałcie. Dlatego ja, grzesznik, jak idę na bazarek, to staję z tą swoją plastikową kartą przed bankomatem, jak przed ścianą płaczu, i wyjmuję z niej banknoty, by przejść do innej rzeczywistości płatniczej, utyskując nad samym sobą, że tylko na chwile wychodzę z mego plastikowego pohańbienia.

Asortyment

No, moi drodzy – skol’ko ugodno. Od dawna widać, że pomijając supermarkety, sprowadzono nas w sieciowych sklepach do konsumentów paru produktów na krzyż, takich wybranych, na których sieci koszą marże jak się patrzy. Dwa rodzaje sera, cztery wędlin i czegóż trzeba więcej. A tu na bazarku, to nie ma gdzie oka zawiesić. Wszelkiego dobra w bród, asortyment jak w supermarketach, ładnie wyłożone, świeże, wręcz ekologiczne. Trzeba przypomnieć, że to bazarki zawsze były „eko”, zanim to się stało modne – prosto od rolnika, bez przesiadek w łańcuch pośredników. I chodziło się po zdrowe jedzenie, dopóki sieci nie przejęły tej mody i same się nie zaczęły parać żywnością ekologiczną, której marka jest tak samo wątpliwa jak i często nadużywana.

Jest tu i mydło, i powidło. Kapcie, skarpety, warzywa, nabiał, wędliny, jedzenie dla domowych zwierząt, staniki, galanteria. A jak przejdziesz przez Puławską do Wietnamczyków od ciuchów i butów, to już kompletny odjazd. Hektary trampek, sandałów, klapek i japonek zaściełają całe podnamiotowe połacie. Ceny niskie i negocjowalne. Nie do zobaczenia w sklepach obuwniczych, a tym bardziej w domach handlowych.

Lubno

I właśnie dotarła do mnie wiadomość o Marysi. „Marysia ma 16 lat. W wakacje chciała zarobić na wycieczkę szkolną. Wstawała wcześnie rano, najpierw zbierała, a później sprzedawała wiśnie z sadu dziadka. Stoisko postawiła na parkingu przed jego sklepem.

– Wstawałam o 6 rano i przy pomocy mamy i dziadka zrywałam wiśnie. Chciałam pomóc dziadkowi. Uważałam, że zarobienie własnych pieniędzy będzie ważne i uczciwe – mówiła przed kamerą TVN24 16-latka.

Owoce, jak zapewniała – zbierała w jednorazowych rękawiczkach i wkładała do czystych skrzynek. Sanepid, który w asyście policji skontrolował jej stoisko, uznał jednak, że 16-latka złamała przepisy, bo nie miała badań lekarskich wymaganych do sprzedaży żywności, za co nałożył na ojca dziewczyny mandat. Ojciec Marysi odmówił przyjęcia mandatu, sprawa trafiła do sądu”.

I muszę Wam powiedzieć, że nóż się w kieszeni otwiera. Co prawda tamtejsza skarbówka zeznała, że interwencja była niewspółmierna, ale to już nie o to chodzi. Bo to wcale nie wiadomo, czy była niewspółmierna. Mamy przecież takie prawo, które pozwala na takie harce. A stopień adekwatności reakcji zależy od jakiejś paniusi, która w życiu nie wystawiła jednego paragonu, zaś wymienione przeze mnie wyżej cechy przedsiębiorcy, którego kontroluje, to dla niej jakiś kosmos.

Można pomyśleć, że paniusie chciały „zrobić” z nastolatki podatnika właśnie. Ależ ludzie i prawo ty moje – dobrobyt państwa nie bierze się z tego, że toto opodatkuje wszystko co się rusza i na drzewo nie ucieka. Państwo jest bogate dobrostanem swych obywateli. Nie ma silnego państwa (pomijam militaria), którego obywatele są biedni. Mamy za to rozdęte wydatkami i transferami socjalnymi państwa, które zubażają swych obywateli, zadłużając całe pokolenia na skalę, którą skasować może już tylko wojna. I Polska idzie tą drogą – idzie od swego zarania III RP. Każda władza tak miała i ma. Traktowała sferę prywatną jako bazę podatkową, która – jak miłość – cierpliwa jest i mimo kolejnego gnębienia wciąż ma takie zamiłowanie do wolności i niezależności, że zagryza zęby. Ale zagryza coraz bardziej, tak, że się poddaje.

Wielu widzi, że praca jest karana, zaś pożytki z niej przerzucane są na tych o równych żołądkach i coraz częściej rzuca wszystko w cholerę, idzie na państwowe, do korpo albo na socjal, bo coraz częściej w tej mordędze alternatywny bilans wychodzi na lepszy. Zatrważający jest upadek kultu przedsiębiorczości wśród młodych. Ci widzą ten trend. Korpo macha do nich zza okna biurowców, koledzy-urzędnicy ziewają na kawce, mając tyle wolnego czasu, by pośmiać się z wyrywnych, którym się coś tam chce. Patrzą na nich, jak na kamikadze, lotników w jedną stronę, bo sami najlepiej wiedzą co ich tam czeka u celu, wszak sami skrzętnie rozstawili karabiny przepisów na takich. Kiedy wchodziliśmy w III RP etos przedsiębiorcy był przedmiotem marzeń większości  młodych Polaków. Minęło 30 lat tej lekcji i trendy się odwróciły: teraz o własnym biznesie marzy już o wiele mniej młodych kandydatów na przedsiębiorców, ale i ci spadają do poziomu realnych 3%, tych którzy realizują takie zamiary. Zejście z 33% marzeń do 3% rzeczywistości to rachunek wystawiony państwu – zderzenie planów z wrogim środowiskiem regulacji zabija takie chęci. A więc prywaciarze po prostu – wymrą, nikt nie przyjdzie na ich miejsce, bo wszyscy rozdzielą się na dwa strumienie – korpo i urzędników.

CIT

Wydaje się, że to nie może się spinać. Skąd ma bowiem rząd brać kasę na państwo rozdęte plenipotencjami i obietnicami? No, bo przecież nie poprzez odcinanie podatkowej prywaciarskiej gałęzi, na której siedzi. Skąd kasa na to wszystko? I co, myślicie, że z dużych korporacji zagranicznych? Tu też mamy porozumienie ponad podziałami. Nawet PiS, który zdobył głosy prywaciarzy m.in. tym, że obiecał opodatkowanie międzynarodowych korporacji nie dotrzymał słowa. I popatrzcie – mamy nastolatkę, która beknie za to, że chciała sprzedać parę kilo wiśni, zaś wielomiliardowe korporacje, które jednocześnie wycięły gros polskich producentów i usługodawców, drenują rynek konsumencki nie odprowadzają praktycznie żadnego podatku. Popatrzmy na zestawienie przygotowane przez  Związek Przedsiębiorców i Pracodawców, a dotyczące podatku korporacyjnego odprowadzanego do kasy państwa polskiego przez największe firmy niemieckie w okresie 2012-2020.

No i co, panie ze skarbówki? Do takiego Bosha, to strach pójść, bo tam zgraja prawników we frakach zrobi z ciebie jesień średniowiecza, za to na bazarku to – hulaj dusza, c’nie? Tak się kończy rumakowanie. I na poziomie skarbówek, i na poziomie państwa. Bo taki deal, że Was tu puszczamy, że dowolne armie gospodarcze mogą hulać po Polsce bezkarnie, to nie jest jakieś zagapienie się. To deal ponad podziałami, licencja na zarabianie, wystawiona przez system podatkowy naszej nieszczęśliwej Ojczyzny.

Co prawda prywaciarze sami sobie winni. Gdyby zjednoczyli się wokół swych ewidentnych interesów, to przetrwaliby, zaś Polska by zyskała. Ale tam wieje imposybilizmem. Nie mają mięty do scalenia się w ruch polityczny, a przecież ich skoordynowane ze dwa miliony plus rodziny, zmiotłyby dzisiejszą scenę polityczną jak gromnicę. Niestety każdy z nich poza tym gra na siebie, wierząc, że jego zaradność pozwoli akurat JEMU ocaleć, bez zmiany systemu. A to właśnie go konserwuje i wychodzi, że marudzący prywatni sami siebie powinni walnąć w łeb. Są bowiem dowodem, że Marks i kapitalizm mylili się mówiąc, że interes ekonomiczny jest największym spoiwem do wspólnoty politycznej. Dali sobie wymienić kilka prostych i oczywistych postulatów na emocje plemiennej wojny polsko-polskiej. Nie widzą, że bez zmiany systemu gry w politycznego dupniaka zawsze będą waleni w ten tyłek, będzie się tylko zmieniał walący.   

Tak czy siak – warto odwiedzać bazarki. Odkupić grzechy płatnicze, kupić coś zdrowego, dać zarobić Polakom, zobaczyć szczere twarze, nie oszalałe na temat którejś z najnowszych politycznych mód. Będę wpadał tam częściej, dopóki nie zamkną bazarku, a na jego miejscu nie stanie kolejny apartamentowiec, z Żabką na parterze.  

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

  

About Author

5 thoughts on “16.09. Na bazarku, w dzień handlowy… nagle zjawia się Skarbowy

  1. Garażowo-bazarkowi prywaciarze są podglebiem, z którego wyrastają wielkie sieci handlowe (łącznie z globalnymi) czy twórcy rozmaitych Microsoftów. Ktoś u zarania, podczas kształtowania podstaw architektury tego pookrągłostołowego tworu państwopodobnego zadbał, aby takie podglebie nie powstało, abyśmy byli państwen neokolonialnym, wysysanym przez wielkich, którzy kolonie w dawnym stylu potracili, a chcą zachować resztki dobrobytu. Polecam przy okazji jeden z moich ulubionych filmów, pogodną komedię „Skutki noszenia kapelusza w maju”, dobrze ilustruje nasze, naiwne jak się okazało, nadzieje, jak ten rodzący (a raczej odradzający) się kapitalizm powinien wyglądać. Kraj nieograniczonych perspektyw dla wszystkich, którzy cokolwiek umieją.

    Jedna z podstawowych różnic między krajami normalnego (przynajmniej niegdyś, co ciągle jeszcze procentuje) kapitalizmu a naszym, jak to ktoś kiedyś w genialnym skrócie nazwał „wrogim państwem opiekuńczym”, którego głównym zadaniem jest wyrywanie resztek kasy od pracujących na swoim na zasiłki dla niepracujących w ramach „urawniłowki” (w wyniku czego, nawiasem mówiąc, nowe miejsca pracy nie mają szansy powstać – celowo? zaklęty krąg) jest taka, że tam do przedsiębiorcy, choćby najmniejszego, który pomylił w deklaracji podatkowej NIP z Peselem, zapomniał wypełnić jakiś papierek czy coś w tym rodzaju (z omyłkowym obniżeniem sobie podatku o kilka groszy włącznie) dzwoni urzędnik z uprzejmym pytaniem, czy może skorygować błąd w papierach za niego, bo przecież Twój biznes to nasz wspólny interes, podstawa bogactwa państwa. U nas w podobnym wypadku z łatwością mozna sobie wyobrazić urzędnika skarbówki galopującego przez korytarz z rozwianym włosem i rzeczonym papierkiem papieru w ręku, krzyczącego na cały Urząd: „mam go szefie, złapałem, teraz się nam nie wywinie!”. Bo w bogatszych krajach misją urzędnika jest dbałość o klasę średnią, w takich postkomunach jak nasza premiowana jest „czujność”. Zresztą kiedy truizm że klasa średnia i jej rozwój jest podstawą bogactwa państwa stał się oczywistością nie do ukrycia, nasze głównonurtowe „przekaziory” – od prasy kobiecej zaczynając, na wielkich stacjach telewizyjnych kończąc – zaczęły wpajać nam przekonanie, że „klasa średnia” to są ludzie bywający na przyjęciach u prezydenta Kwaśniewskiego czy u Kulczyka. Dziwnym trafem właściciele tychże przekaziorów… Podczas gdy prawdziwą klasę średnią, nasze rodzime zalążki microsoftów i ajbiemów postkomunistyczny układ tępił z całą bezwzględnością, jako wdzierających się bezprawnie do elity „ich kraju” parweniuszy – inżynier Kluska (ten akurat w rodzącym się kapitalizmie przejął państwową, padającą w wyniku zarządzania socjalistycznymi metodami firmę w której pracował jako inżynier) czy wrocławska firma NTT (zgnojona za to, że, całkowicie legalnie zresztą, najpierw sprzedawała wytwarzane komputery swoim zagranicznym filiom, a dopiero potem wprowadzała na nasz rynek, bo firmy zagraniczne miały podatkowy handicap, „zachętę” do inwestowania w Polsce kosztem rodzimych wytwóców, co samo w sobie było skandalem – innym takie eksportowo-importowe numery uchodziły bezkarnie, ale to byli „swoi”). To zresztą temat na oddzielne rozważania – jak to postkomunistyczne towarzystwo, uwłaszczywszy się na naszym, weszło w układy z zachodnim kapitałem i wpuściło go tu jak na swoje w zamian za ochronę własnych interesów, brak ścigania za dotychczasową grabież majątku narodowego przez zachodnie instytucje „praworządnościowe” i odpuszczenie jakichkolwiek lustracji. Mały gangster zystał ochronę wielkiego, ci sami ludzie sprzedali nas po raz drugi (w 1945 roku oraz, w następnym pokoleniu, w 1989), utraciwszy ochronę sowieckich tanków załatwili sobie ochronę zachodnich banków, a my z komunizmu zamiast w kapitalizm, przeszliśmy w neokolonializm.

    Dlatego rządzą nami w dużej mierze „resortowe dzieci”, nadal tworzą (w kolejnych pokoleniach) pożal się Panie Boże „elity” (odwołujące się po oderwaniu od koryta przez Polaków do Zachodu – o dotrzymanie układów i „przywrócenie praworządności”, a Bruksela i Niemcy robią wszystko, aby do władzy wrócili rzecznicy ich interesów, pilnujący aby Polska nigdy nie wróciła do potęgi sprzed zaborów, zmarnowała swój potencjał).

    I dlatego Urzędy Skarbowe będą gnębiły handlujące wiśniami panienki, nie wielkie koncerny. Zbyt potężne siły są zainteresowane w trwaniu takich układów… …przynajmniej dopóki jeszcze potężniejsze siły, jak USA, nie zrozumieją, że Europa Środkowa jest wiarygodniejszym sojusznikiem od Niemiec, uważających się za oddzielną, wyższą od europejskiej cywilizację, wiecznie szukającą oparcia na Wschodzie, czy upadająca powoli Europa Zachodnia. Oraz że to z Europy Centralnej warto uczynić regionalną Japonię czy Izrael, własny przyczółek. Panta rhei, jak mawiano niegdyś w Europie, Panta rhei kai ouden menei.

    1. PS: Niedowiarkom nieodmiennie polecam początkowe artykuły z 1 i 53 numeru „Nowej Konfederacji”, obecnie miesięcznika think-tanku ludzi z Uniwersytetu Jagiellońskiego (pdf-y do ściągnięcia za darmo z sieci), lub przynajmniej wyszukanie wyszukiwarce internetowej frazy „Renta neokolonialna” (czyli ile jeszcze Polak zapłaci) pojawiającej się w pierwszym artykule. A także polecaną tam książkę prof. Kieżuna „Patologia prywatyzacji” (ciągle do kupienia w internecie jako e-książka, jednak za zaporową niemal cenę), opowiadającej o transformacji gospodarczej w Polsce i Europie Wschodniej, robionej pod dyktando Zachodu (w porównaniu z analogicznymi procesami w… Afryce, których profesor Kieżun, były AK-owiec zresztą, był świadkiem, jako ekonomista i ekspert z ramienia ONZ-tu).

      Oraz książki znienawidzonego przez układ Ziemkiewicza oczywiście :-). Przykładowo „Polactwo” o transformacji oraz z najnowszych – „Wielka Polska” – o naszej obecnej sytuacji i cywilizacyjnych perspektywach.

  2. Ponieważ ta strona nie pozwala na korektę już wysłanych komentarzy, poniżej wersja poprawiona i lekko rozszerzona:

    Garażowo-bazarkowi prywaciarze są podglebiem z którego wyrastają przyszłe wielkie sieci handlowe (łącznie z globalnymi) czy twórcy rozmaitych Microsoftów. Ktoś u zarania, podczas kształtowania podstaw architektury tego pookrągłostołowego tworu państwopodobnego zadbał, aby takie podglebie u nas nie powstało, klasa średnia zanadto nie urosła, abyśmy stali się państwem neokolonialnym, wysysanym przez wielkich – którzy kolonie w dawnym stylu potracili, a chcą zachować resztki uzyskanego na ich bazie dobrobytu. Polecam przy okazji jeden z moich ulubionych filmów, pogodną komedię „Skutki noszenia kapelusza w maju”, dobrze ilustruje nasze, naiwne jak się okazało, nadzieje, jak ten rodzący się (a raczej odradzający) kapitalizm powinien wyglądać. Kraj nieograniczonych perspektyw dla wszystkich, którzy cokolwiek umieją. Rzeczywistość alternatywna, w której wszystko poszło jak trzeba (nie ma szklanych sufitów dla podbijanej ludności tubylczej), wzorzec z Sevres normalności, nieodzowny punkt odniesienia do oceny naszej, skrzeczącej rzeczywistości.

    Jedna z podstawowych różnic między krajami normalnego (przynajmniej niegdyś, co ciągle jeszcze procentuje) kapitalizmu a naszym, jak to ktoś kiedyś w genialnym skrócie nazwał „wrogim państwem opiekuńczym” (którego głównym zadaniem jest wyrywanie resztek kasy od pracujących na swoim na zasiłki dla niepracujących w ramach „urawniłowki” w wyniku czego, nawiasem mówiąc, nowe miejsca pracy nie mają szansy powstać – celowo? zaklęty krąg) jest taka, że tam do przedsiębiorcy, choćby najmniejszego, który pomylił w deklaracji podatkowej NIP z Peselem, zapomniał wypełnić jakiś papierek czy coś w tym rodzaju (z omyłkowym obniżeniem sobie podatku o kilka groszy włącznie) dzwoni urzędnik z uprzejmym pytaniem, czy może skorygować błąd w papierach za niego, bo przecież Twój biznes to nasz wspólny interes, podstawa bogactwa państwa. Natomiast u nas w podobnym wypadku z łatwością mozna sobie wyobrazić urzędnika skarbówki galopującego przez korytarz z rozwianym włosem i rzeczonym papierkiem papieru w ręku, krzyczącego na cały Urząd: „mam go szefie, złapałem, teraz się nam nie wywinie!”. Bo w bogatszych (właśnie dlatego) krajach misją urzędnika jest dbałość o klasę średnią, w takich postkomunach, jak nasza, premiowana jest „czujność”.

    Zresztą kiedy truizm że klasa średnia, jej rozwój i dobrobyt jest podstawą bogactwa państwa stał się oczywistością nie do ukrycia, nasze głównonurtowe „przekaziory” – od prasy kobiecej zaczynając, na wielkich stacjach telewizyjnych kończąc – zaczęły wpajać nam przekonanie, że „klasa średnia” to są ludzie bywający na przyjęciach u prezydenta Kwaśniewskiego czy u Kulczyka. Dziwnym trafem właściciele tychże przekaziorów… Podczas gdy prawdziwą klasę średnią, nasze rodzime zalążki microsoftów i ajbiemów postkomunistyczny układ tępił z całą bezwzględnością, jako wdzierających się bezprawnie do elity „ich kraju” parweniuszy – wzorcowymi przykładami inżynier Kluska, twórca potęgi „Optimusa” (ten akurat w rodzącym się kapitalizmie przejął państwową, padającą w wyniku zarządzania socjalistycznymi metodami firmę w której pracował jako inżynier – zajęto mu majątek jakimiś egzotycznymi, nigdy dotąd nie stosowanymi przepisami o przejmowaniu w interesie obronności państwa) czy wrocławska firma NTT (zgnojona za to, że, całkowicie legalnie zresztą, najpierw sprzedawała wytwarzane komputery swoim zagranicznym filiom, a dopiero potem wprowadzała na nasz rynek, bo firmy zagraniczne miały podatkowy handicap, „zachętę” do inwestowania w Polsce kosztem rodzimych wytwóców, co samo w sobie było skandalem). Najbardziej opornym i niepokornym, jeżeli ktoś jeszcze pamięta te afery, porywano i mordowano dzieci…

    To zresztą temat na oddzielne rozważania – jak to postkomunistyczne towarzystwo, uwłaszczywszy się na naszym, weszło w układy z zachodnim kapitałem i wpuściło go tu jak na swoje, w zamian za ochronę własnych interesów, brak ścigania za dotychczasową grabież majątku narodowego przez zachodnie instytucje „praworządnościowe” i odpuszczenie jakichkolwiek lustracji. Mały gangster zyskał ochronę wielkiego, niemal ci sami ludzie sprzedali nas po raz drugi (w 1945 roku oraz, w następnym pokoleniu, w 1989). Utraciwszy parasol sowieckich tanków załatwili sobie ochronę zachodnich banków, a my z komunizmu zamiast w kapitalizm, przeszliśmy w oligarchiczny neokolonializm.

    Dlatego rządzą nami w dużej mierze „resortowe dzieci”, które do spóły z „konstruktywną” opozycją nadal tworzą (w kolejnych generacjach), pożal się Panie Boże, „elity” (nerwowo odwołujące się, po oderwaniu od koryta przez Polaków, do Zachodu – upominając się o dotrzymanie układów i „przywrócenie praworządności”, a Bruksela i Niemcy chętnie robią wszystko, aby do władzy wrócili rzecznicy ich interesów, pilnujący aby Polska nigdy nie wróciła do potęgi sprzed zaborów – szwedzkich, ruskich i niemieckich, żeby zmarnowała swój potencjał).

    I właśnie dlatego Urzędy Skarbowe będą gnębiły handlujące wiśniami panienki, nie wielkie koncerny. Zbyt potężne siły są zainteresowane w trwaniu takiego status quo… …przynajmniej dopóki jeszcze potężniejsze siły, jak USA, nie zrozumieją, że Europa Środkowa jest wiarygodniejszym sojusznikiem od Niemiec, uważających się za oddzielną, wyższą od europejskiej (oraz amerykańskiej) cywilizację wiecznie szukającą oparcia na Wschodzie, czy upadająca powoli Europa Zachodnia. Oraz że to z Europy Centralnej warto uczynić regionalną Japonię czy Izrael, własny przyczółek w ważnym geostrategicznie punkcie. Odchodzi nieodwołalnie pewna epoka, panta rhei – jak mawiano w Europie u zarania jej potęgi. A dopóki Europa pamiętała o swoich korzeniach, rozumiała je, dopóty była wielka. Czas przywrócić i utrzymać ten stan, bo jeżeli nie my, to kto, jeżeli nie teraz to kiedy? Żyjemy w epoce nieodwracalnych zmian i niepowtarzalnych szans.

    ______

    PS: Niedowiarkom nieodmiennie polecam początkowe artykuły z 1 i 53 numeru „Nowej Konfederacji”, obecnie miesięcznika think-tanku ludzi z Uniwersytetu Jagiellońskiego (pdf-y do ściągnięcia za darmo z sieci), lub przynajmniej wyszukanie wyszukiwarce internetowej frazy „Renta neokolonialna” (czyli ile jeszcze Polak zapłaci) pojawiającej się w pierwszym artykule. Polecam zwłaszcza omawianą tam książkę prof. Kieżuna „Patologia prywatyzacji” (ciągle do kupienia w internecie jako e-książka, jednak tak się dziwnie składa, że podobne książki chodzą za zaporową niemal cenę), opowiadającej o transformacji gospodarczej w Polsce i Europie Wschodniej, robionej pod dyktando Zachodu (i porównującą ją z analogicznymi procesami neokolonizacyjnymi w ramach „pomocy” państwom Trzeciego Świata, konkretnie Afryki, których profesor Kieżun, były AK-owiec zresztą, był świadkiem – jako ekspert z ramienia ONZ-tu i ekonomista).

    Oraz książki znienawidzonego przez Układ Ziemkiewicza oczywiście :-). Przykładowo „Polactwo” o szczegółach transformacji, oraz z najnowszych „Wielka Polska” – o naszej obecnej sytuacji i cywilizacyjnych perspektywach.

    ______

    PS2: Bardzo chętnie porównałbym powyższą tabelkę z analogicznymi wynikami tych samych niemieckich (innych zresztą też) firm na rodzimym podwórku, na zachód od Odry (zyskami jakimi się chwalą w urzędach podatkowych), czy są równie bliskie zera. Czyli do jakiego stopnia mechanizmy transferu zysku z podbitych ekonomicznie kolonii do „macierzy” (znanych już chyba każdemu przeciętnie inteligentnemu urzędnikowi podatkowemu czy politykowi – typu astronomicznych „opłat licencyjnych” za prawo do globalnego, zmienianego na siłę logo – wbrew prawom lokalnego rynku i przyzwyczajeniu klientów do znanej marki, czy za układ towarów na półkach/samych półek chociażby lub cen sprowadzanych od firmy-matki [pół]produktów, itp.) i płacenia podatków u siebie są efektywne. To byłoby bardzo ciekawe porównanie – studium efektywności mechanizmów neokolonizacji, kontragument do tezy że „kapitał nie ma narodowości” itd.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *