23.07. Goolag

0
goolag

23 lipca, dzień 142.

Wpis nr 131

zakażeń/zgonów/ozdrowień

41.580/1.651/31.541

Właściwie to swoją karierę wydawniczą skończyłem przed wejściem fenomenu mediów społecznościowych na poziom światowy. Potem nie musiałem zajmować się marketingiem swej osoby, co i tak byłoby sprzeczne z moim staroświeckim podejściem do prywatności. Mam po prostu jeszcze sprzed facebook’a inną definicję znajomych. Nigdy nie podejrzewałem, że można ich mieć tysiące, ba, zabiegać o ich ilość nie jakość, wręcz kupować ich w paczkach.

Dla mnie pojawienie się internetu jako medium (przełom mileniów) było dziejową szansą na globalna komunikację. Do tej pory istniał sztywny podział na nadawcę i odbiorcę, teraz – przy praktycznie zerowych kosztach „wejścia” do mediów miały zniknąć wszelkie bariery dostępu. Sam wiedziałem, że są duże, bo pracowałem w niemieckich koncernach i widziałem efekt skali, nawet w stosunku do innej, mniejszej prasy.

Miała rządzić wolność i jakość, oraz totalny pluralizm, bo w tak rozrzuconej poglądowo społeczności stawaliśmy po środku wolnego bazaru idei. Ale powolutku wszystko zaczęło iść nie tak. Po pierwsze – ostatni ostoja jakościowej treści – prasa – popełniła zbiorowe sepuku. Zaczęła udostępniać swój wysoko przetworzony content za darmo, co przy raczkującym wtedy modelu biznesowym reklamy internetowej oznaczało rozdawnictwo swoich dóbr rodowych. Wtedy – jeszcze przed mediami społecznościowymi – medialne inicjatywy sticte internetowe nie miały ani przychodów z reklam, ani większych zasobów na finansowanie dobrego dziennikarstwa. I prasa, która wtedy miała wszystkie te walory w ręku nie weszła w internet. Ba, pozwoliła sobie za darmo podbierać treści. I portale urosły, zaś gazety podupadły.

Gdy pojawiły się media społecznościowe to było już po herbacie, ale wzrosły nadzieje na social content, czyli treści dostarczane nie przez dziennikarzy, ale przez różnych społecznych nadawców. Niestety – jak internet zaczął być już poważnym medialnym interesem – zabrały się za niego megakorporacje. Google, Facebook czy Twitter to światowi agregatorzy treści i usług, jakich do tej pory świat nie widział. I piękny sen o wolności i demokratyzacji mediów odszedł na wieczną wartę.

Swoją zabawę z mediami społecznościowymi zacząłem tylko dlatego, że potrzebna mi ona była do promocji mojej książki. Nigdy się ich nie nauczyłem i nie polubiłem. Widziałem wokół siebie ludzi wręcz uzależnionych od społecznościówek, i wiedziałem, ze to się kiedyś źle skończy. Właśnie to obserwuję. Obserwuję przyspieszony ostatnio koronawirusem pęd do kontrolowania treści w kierunku poprawności politycznej oraz promowania nowych mód ideologicznych. Kompletnie stronniczy i niesymetryczny, co wskazuje nie na dbanie o jakość treści i wycinanie „złego słowa” z publicznej przestrzeni, ale na promowanie jednych postaw i wycinanie drugich. I widzę też powolną zgodę lub choćby bezradność ludzi używających tych mediów w stosunku do praktyk ich właścicieli. Nikogo już nie dziwią wielodniowe czy wielomiesięczne bany na profile i grupy. Nikogo już nie dziwi zablokowani konta na Twitterze rządzącemu prezydentowi USA, by uniemożliwić mu reelekcję.

Padliśmy ofiarą strategii dealera narkotyków. Pierwsze dawki dla każdego, za darmo i bez zobowiązań. I kiedy już wszyscy nie mogą bez tego żyć, gdy konkurencja już została wycięta na medialnej dzielni, to można narzucać swoje reguły i nikt nie piśnie. Można podnieść cenę (rezygnacja z wolności wypowiedzi i autocenzura, bo wytną), można jednym odebrać dostęp do działki (niech wszyscy widzą), innym znowu publicznie dawać za darmo (niech się inni uczą jak trzeba służyć). Jesteśmy już jak starzy narkomani – narzekamy na (jedynego) dealera, ale i tak u niego kupujemy. Bo jest jedyny, a my uzależnieni.

Gdy zacząłem swój „Dziennik zarazy” nie wiedziałem, że mogę stać się winnym myślozbrodni wychwyconej przez algorytmy filtrujące treść i wspomagane przez całkiem żywych donosicieli. Facebook zablokował mi możliwość promocji (nie chcą nawet mojej kasy, tak truję) po wpisie o płaczącym Hołowni. Teraz od 1 lipca – znowu po wpisie o panu Szymonie, Facebook obciął mi zasięgi dwudziestokrotnie. Na łaskawą decyzję co do zdjęcia bana na promocje mam czekać do października tego roku, na zniesienie obcinania mi zasięgów nie wiem nawet ile mam czekać, bo oficjalnie nikt mnie o powodach ani o samej decyzji nie powiadomił.

Zastanawia mnie kiedy zaczął się ten moment. Kiedy – dla każdego z nas z osobna – pierwszy raz pogodziliśmy się z oczywistością, że pewne treści nie mogą być upowszechniane. Wtedy dotyczyły to „innych”, dziś dotycvzą one nas. Potem już poszło, kiedy ten pierwszy wyłom się w każdym z nas dokonał, a czerwone światełko nie zapaliło sie w naszej głowie. Pomaga nam w tej akceptacji cwany wybieg, że to przeceiż nie cenzura tylko beznamiętne algorytmy sztucznej inteligencji tropiące mowę nienawiści w sieci. Ale przecież one nie spdały z kosmosu, ktoś je napisał według jakichś reguł, ba – są one codziennie „udoskonalane”. I kiedy lewackie czy „antyrasistowskie” jaczejki domagają się przykręcenia politycznej śruby to nie kierują swych postulatów do algorytmów, tylko do konkretnych ludzi – właścicieli społecznego bazaru, na którym ustawiamy swoje stoiska.

Ostatnio spotkałem się z wydawcą, który chce wydać moje „Dzienniki zarazy” jako książkę. Widzę teraz, że zatoczyliśmy wielkie koło i po nieudanym eksperymencie z wolnością w mediach społecznościowych może trzeba będzie jednak wrócić na papier. Dla mnie to i tak ojczysty port, z którego kiedyś – z raklą podziemnego sitodruku w ręku – wypłynąłem na medialny ocean. Może trzeba trzeba będzie wrócić do portu, by rozpocząć swoją drogę na nowo? Patrząc na moich znajomych – coraz więcej zawija nas do tego portu, nas, wygnańców efemerydy wolności słowa. A reszta przypięta do wioseł galer poprawności politycznej zachwyca się wspólnotą na pokładzie, udając że nie wie dokąd podąża światowy statek mediów dawno już nie społecznościowych.

Trzeba tylko mocno wiosłować nie wyglądając za burtę…

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”

About Author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *