29.06. Maseczki się nie zmarnują
29 czerwca, dzień 484.
Wpis nr 473
zakażeń/zgonów
2.879.811/75.005
Ja wiem, wszyscy już o tym zapomnieliśmy, jak o jakimś złym śnie. Nam się wydaje, ze maseczki nie wrócą, więc nie ma co do nich wracać – czy to było potrzebne czy nie. Ale nam się tylko tak zdaje. Bo przecież nosimy je w rezerwie w kieszeni na wypadek wejścia pod dach czy do sklepu. Wielu nosi je i tak na ulicy, raczej z przyzwyczajenia niż sklerozy. Ale – jeśli wszystko będzie jak zapowiadają – kiedy przyjdzie czwarta fala to będziemy do nich zmuszani, by znów je założyć na stałe. Ja pamiętam, że po pierwszym lockdownie nie wyobrażałem sobie powrotu do maseczek, ale zrobili „Narodową Kwarantannę” i naród przełknął tę pigułę. Przypomnę, że to – jak za pierwszym razem – miało być na 2-3 tygodnie, a zeszło nam ponad pół roku.
A więc warto zobaczyć jak to z maseczkami jest, jak się będziemy znowu (Niedzielski mówi, że w połowie sierpnia) kagańcować. Jest taka seria książek „Fałszywa pandemia”, gdzie naukowcy przedstawiają niemainstreamowe fakty dotyczące głównych filarów pandemii. Jej pierwsza część nokautowała pandemiczność koronawirusa, pokazując, że statystycznie nic się nie dzieje (było to jeszcze przed październikowo-listopadowym wysypem zgonów, głównie niekowidowych), druga część rozkładała na czynniki pierwsze fałszywość testów PCR, jako wiarygodnego miernika dynamiki zakażeń. Dziś mamy trzecią część na tapecie – tę o maseczkach.
Ja już o maseczkach pisałem właściwie od początku. Nie wyobrażałem sobie, że ludzkość się do nich przyzwyczai, weryfikowałem ich skuteczność na podstawie naukowych badań, tropiłem maseczkowe odjazdy. Ale cały czas narastała górka – z jednej strony naukowych badań, kwestionujących ich skuteczność i sens epidemiologiczny, z drugiej – rosła górka propagandy o śmiercionośnych kichaczach i panice samopilnujących się histeryków. Teraz – jak i w wielu innych przypadkach – przyszedł już czas na podsumowanie. I tak to jest, że wysyp weryfikujących faktów i badań demoluje jeden po drugim filary, na których stanęła pandemia. Ale takie nagromadzenie faktów i krytyk nie dociera do ogółu. Po pierwsze, dlatego, że jest rugowane z dyskursu, a po drugie – ludzie nie chcą prawdy, jeśli ta miałaby weryfikować ich wcześniejsze działania jako głupie czy pochopne.
„Fałszywa Pandemia. Maski”, to nudna książka. Tak jak wszystkie prace naukowe, fakty, wyliczenia, badania. W części poświęconej maskom (w lipcu będzie osobna część o szczepionkach) to właściwie skróty wystąpień medycznych autorytetów, nie tylko z dziedziny epidemiologii, ale i samych maseczek, w tym omówienie na raz kliku zbiorczych badań światowych. Profesor Denis Rancourt przeanalizował siedem prac światowych ekspertów w sprawie badań klinicznych na temat skuteczności masek, które wykazały brak jakiejkolwiek korelacji pomiędzy noszeniem masek a zatrzymaniem wirusa. Główną tezą Rancourta jest to, że w powietrzu unoszą się co najwyżej aerozole z wirusem, a te mają mniej niż 2,5 µm, czyli nie zatrzyma ich żadna maseczka.
W następnym rozdziale do profesora Rancourta dołącza profesor Joseph Hickey i razem piszą list do szefa WHO. W liście tym obalają zarówno tezy, jak i źródła decyzji związanych z koniecznością noszenia maseczek. Jest to miazga merytorycznej oceny nad zmanipulowanymi badaniami. Autorzy zadają szefowi WHO pytania o konsekwencje noszenia maseczek przez tak wielu ludzi i przez tak długi czas. Są to pytania, na które WHO nie odpowiedziała do tej pory. Sam Rancourt w następnym wywiadzie, po rozprawieniu się nauką z maseczkowymi zabobonami stwierdza chyba najważniejszą tezę książki, bo odpowiada na pytanie, w takim razie po co rządom te maseczki: „Doszedłem do wniosku, że establishment chce nas za wszelką cenę przekonać do noszenia maseczek, bo to psychologicznie utwierdza człowieka w przekonaniu, że żyje w świecie, w którym istnieją niebezpieczne patogeny wirusowe powodujące choroby dróg oddechowych, że są one nadzwyczajne, a jedyną drogą, aby się ochronić, jest zaakceptowanie tego, że państwo będzie kontrolować Twoje życie i Cię zaszczepi. To jest sedno wszystkiego – szaleństwo i psychoza oparte na strachu” (str. 122).
Paradoksalnie wyszło, że całe te kwarantanny… wzmagają, jeśli już, transmisję wirusa. Ten utrzymuje się długo w aerozolu w zamkniętych pomieszczeniach, świeże powietrze go niweluje, za to w mieszkaniach, domach starców czy szpitalach wisi sobie swobodnie i zakaża. Tak, że nasze działania są tu kontrproduktywne, bo na świeżaku popyalaliśmy w maseczkach.
Wspominałem już, że to nudna książka. No tak, fakty są nudne, nie to co grafika pokazująca z jakiej odległości od kaszlącego zginiesz. Rancourt na kolejnych 50 stronach wziął sobie za cel analizę badań, które stanęły u podstaw tezy o konieczności noszenia maseczek i decyzji rządów. Nie zostawia na nich merytorycznej i metodologicznej suchej nitki. Widać jak manipulowano, albo w trakcie badań, albo ich wynikami. Wszystko pod karkołomną tezę. Jest to naukowy akt oskarżenia (str. 180-230).
Następnie dr Jim Meehan rozprawia się z koronnym argumentem, który pada w cywilnych rozmowach. Jakby maseczki nie były skuteczne, to by chirurdzy ich nie nosili. Jack pot i jesteś ustrzelony. Zwłaszcza jak Cię takim argumentem potraktuje lekarz. Tam jest wszystko – osobiste doświadczenie, świadectwo z pierwszej linii frontu, żywy człowiek. I jesteś na deskach. Czyżby? Jak już ustaliliśmy wcześniej maseczki nie powstrzymują wirusa. Lekarze noszą je, by nie zanieczyścić pola operacyjnego pacjenta wszystkim czym mogą zanieczyścić, a nie zakazić patogenem. Chory chirurg, zwłaszcza na infekcję wirusową nie może operować. Właśnie z tego powodu, że jego maseczka przed niczym pacjenta nie ochroni. Wielkie znaczenie dla skuteczności maseczek ma to, że lekarze i pacjenci przebywają w specjalnie wietrzonych pomieszczeniach, nie to co sklepy czy mieszkania, poza tym potrafią się higienicznie obchodzić z maseczkami, często je wymieniają, nie dotykają rękoma. A real w wykonaniu obywateli – wiemy jaki jest, poprawianie maseczek, palce-maska-usta, to najczęstsza droga transmisji. Do tego nieprane maseczki, trzymane w kieszeni tylko dla „niemania mandatu”.
Daniela Prousa rozprawia się z kolejnym mitem. Ok, niech będzie, że maski nie pomagają, ale ludzie czują się bezpieczni, a noszenie maseczek przecież nie szkodzi. Nic podobnego. Z badań wynika, że długotrwałe noszenie maseczek doprowadza nie tylko do duszności, ale głównie do reakcji psychosomatycznych. Ludzie czują się stłamszeni, upokorzeni, ograbieni z prawa do samostanowienia. Wiążą się z tym także uczucia gniewu, które zostają stłumione, przez co konfrontacja i uporanie się z nimi jest niemożliwe. Ostatecznie prowadzi do wystąpienia objawów depresji. Zauważa się też, co jest nie mniej istotne, zachowania związane z unikaniem noszenia maski, w efekcie których ludzie wrażliwi i krytyczni nie udają się już do miejsc użyteczności publicznej, w których obowiązuje przymus noszenia masek, a zarazem czują się wykluczeni z życia społecznego.
I na końcu killer doktor Zbigniew Martyka wskazuje na końcowy argument „skuteczności” noszenia maseczek. Z badań norweskich wynika, że trzeba by przez tydzień 200.000 ludzi nosiło maseczki, aby zapobiec jednej infekcji tygodniowo. I na końcu – praca profesor Ines Kappstein, która wykazała znikomą skuteczność transmisji wirusa przy ponad półgodzinnej ekspozycji praktycznie twarzą w twarz. Praca rozprawia się także z zarządzeniami WHO, wskazując brak podstaw naukowych i potencjalną szkodliwość noszenia maseczek w wielu aspektach.
Książka w sumie dołująca, raczej pod tytułem jak tak wielu ludzi przez tak nie wielu dało się zrobić w tak wielu balonów. Utwierdza mnie w wyłącznie psychologiczno-propagandowych motywacjach decyzji władz o maseczkowaniu. Nie ma żadnych dowodów na ich skuteczność, jest wiele dowodów na ich szkodliwość. Ale taka jest cena jaką mamy zapłacić za to, by maseczki stały się symbolem, wszechobecnym dowodem na istnienie wirusa i tego, że rząd dzielnie walczy. I dowodem na kapitulację społeczną i społeczny dowód słuszności. Skoro tak wielu nosi, to znaczy, że coś w tym jest. Ja się przecież nie będę wygłupiał i dla świętego spokoju założę. A potem się przyzwyczaję już tak, że zwrócę uwagę niezamaskowanemu, żeby się zakagańcował. W kupie przecież raźniej.
O tym, że wróciła czwarta fala dowiemy się z TV, ale dowody na społeczną akceptację tego stanu pojawią się od razu w sferze publicznej. Jawny, „obiektywny” znak, że wracamy do „starej normalności”. Gdyby nie maseczki noszone przez wszystkich uwierzylibyście w pandemiczność wirusa?
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
uwaga techniczna -proszę nie rozpoczynać zdania od „a więc”.
Ma pan taką manierę, chociaż w języku polskim jest to błąd i raczej słabo świadczy
o warsztacie dziennikarskim.
Brawo! Przeczytał pan tekst se zrozumieniem😜
W języku polskim błędem jest zaczynanie zdania od „więc”, a nie od „a więc”, erudyto od siedmiu boleści… A jeżeli (też nie błąd) ma to zdyskredytować tezy autora, to gdzie Rzym, gdzie Krym…
Językoznawcy dopuszczają użycie frazy 'a więc’ na początku zdania, gdy kontynuujemy logiczną strukturę wypowiedzi:
„Nieco inaczej jest z więc, które jest partykułą wprowadzającą nawiązanie do poprzedniego kontekstu lub do sytuacji, np. Nie jestem pewna swojej decyzji. A więc cię przekonam/Więc zastanów się jeszcze; lub partykułą poprzedzającą odpowiedź na czyjeś pytanie, np. Opowiedz nam o swoich wakacjach. A więc byłem najpierw… W takich sytuacjach użycie więc/a więc/tak więc na początku zdania staje się uzasadnione.”
Tymczasem pan Karwelis potrafi nie tylko rozpoczynać zdanie, ale nawet cały akapit:
„A więc warto zobaczyć jak to z maseczkami jest…”
Tutaj wystarczyło je opuścić i rozpocząć od „Warto”. Brzmiałoby to znacznie lepiej.
Nie krytykuję ani nie dyskredytuję autora, tylko styl, który nawet pomimo blogowej formuły powinien być lepszy.
Autor nadużywa możliwości rozpoczynania zdań od spójników, nawet jeśli formalnie nie jest to błąd.
Tylko tyle, polonisto od siedmiu boleści.
1) To jest felieton. Temat jest poważny, a dla lepszego zrozumienia autor posługuje się frazami języka mówionego. Uważam, że to zabieg celowy, aby dotrzeć do czytelników. Język mówiony jest żywszy i łatwiej przyswajalny.
2) Czasami, aby dotrzeć do odbiorców, celowo robi się małe błędy. Poprawiając je, będziemy podświadomie pamietać o tym, co opisuje autor i identyfikować się z jego pogladami.
3) Doceniam jakość i komunikatywność opisu rzeczywistosci. Pisać takie teksty codziennie, to tytaniczna praca.
„która wykazała znikomą skuteczność transmisji wirusa przy ponad półgodzinnej ekspozycji praktycznie twarzą w twarz. ” To jak Ci wszyscy ludzie się zarażają?! Liżą klamki?!
W domach na kwarantannach i po szpitalach. Proste.
Nawiążę do mojego komentarza z 6 czerwca, pod wpisem 449. Czy to, że nie każdy jest podatny na złapanie czegoś z powietrza, nie otworzyło jakiejś klapki superspecjalistom, aby przeprowadzić jakieś badania, które by może odkryły dlaczego tak jest? Wprawdzie było jakieś bąknięcie, że osoby, które często przechodziły różne infekcje wirusowe, radzą sobie i z SARS, ale nikt do tego naukowo nie podszedł – przypadek? Natomiast, co do powietrza: nie przez przypadek (tym razem) w salach operacyjnych utrzymuje się chłód – żaden wirus nie rozprzestrzenia się w niskich temperaturach. Dezynfekcja i ultrafiolet są do zwalczania bakterii. A tak przy maskach: nie znam nikogo, nawet wśród „przekonanych”, kto nie miałby do masek jakichś słów krytyki. I ma rację Autor: „w kupie raźniej”, i może dlatego nikt się nie wychyla? Akurat przypomniał mi się taki wierszyk Mariana Załuckiego: „Postanowiłem dać anons do gazety. Odpowiednio duży, by uwagę skupiał: Chcę zostać porządnym człowiekiem, poszukuję wspólnika. Sam się nie będę wygłupiał”.