8.01. Chodzimy w przeciwfazie

0

8 stycznia, dzień 312.

Wpis nr 301

zakażeń/zgonów

1.365.546/30.574

Powoli zbliża się bilans naszej taktyki na tzw. „drugą falę”. Gdy się sięga wstecz to widać, że jej celem było… niedopuszczenie do trzeciej. A więc kryteria naszego sukcesu są umieszczone w jakiejś nieodgadnionej przyszłości, gdzie mamy zapobiec jeszcze większemu nieszczęściu. Z taką taktyką można więc jechać bez końca.

Zaczęliśmy w połowie października i to od katastrofalnego zjazdu. Ja uważam, że wirus jest znacznie bardziej rozpowszechniony w społeczeństwie niż komunikujemy, a więc po prostu coraz więcej chorych na inne, sezonowe i przewlekłe choroby go po prostu ma koronę, zwłaszcza w sezonie grypowym. Na pewno jej posiadanie nie pomaga, ale też i nie powinno zasłaniać z pola widzenia „chorób właściwych”, które nie mogą „czekać” – a tak jest często w systemie zdrowia – na to, aż zajmiemy się koroną. Od połowy października do końca listopada mieliśmy stały, gwałtowny i niespotykany w Polsce wzrost śmiertelności (w niektórych tygodniach o 100%) z powodów chorych niekowidowych. Co wyraźnie wskazuje na zmiany priorytetów służby zdrowia jak głównego winowajcę.

Należy przypomnieć, że zaczęliśmy od przerzucania pacjentów szpitali w całej Polsce, wielogodzinnych agoniach w karetkach, otwierania wydziałów kowidowych, kosztem innych specjalizacji i wylądowaliśmy na końcówce listopada ze średnim wzrostem – 3% – śmierci Z kowidem, a nie NA „czystego” kowida. Właściwie to jak się nałoży decyzje lockdownowo-izolacyjne na krzywe zakażeń, to widać pewną odwrotność korelacji. Tak jak byśmy pracowali w przeciwfazie a nasze reakcje pogarszały wyniki.  Niestety nie można tego zweryfikować, gdyż zwolennicy zamknięć zawsze mogą powiedzieć: tak, po naszych ruchach gwałtownie wzrosła liczba zakażonych, ale bez tego byłby wzrost pionowy.

Ale tak jest od początku. Zamykaliśmy w marcu przy niskich wskaźnikach i prawie zerowych zgonach, a wychodziliśmy, kiedy wzrastało. I teraz tak samo, zaczęliśmy w połowie października a rekord dziennych zachorowań (37.596) padł miesiąc później, czyli 23 listopada. Należy przypomnieć, że działa to tak: wirus wykluwa się ze 3 dni po zakażeniu, po 2-3 tygodniach ma już postać ostrą (tam gdzie ma ją mieć), a więc jak wszystko szczelnie zamkniemy (a zamknęliśmy w połowie października) to fala wcześniejszych zakażeń ma się objawić do 3 tygodni i kto nie zachorował to już będzie zdrów, a kto chory – wolnym już.

Jakoś tak nie wychodzi, chodzimy w przeciwfazie działań i efektów. Od grudnia dołożyliśmy więc „narodowej kwarantanny” i jakoś nie bardzo widać by ta taktyka działała. To znaczy lockdown działa, ale bezpośrednio na gospodarkę, bez widocznych efektów (a jeśli już szukać korelacji, to raczej odwrotnej) epidemiologicznych. Biznes mówi, że jeśli jeszcze tak pociągniemy następny miesiąc, to nie będzie już do czego wracać i żadne (słabnące już) tarcze nie pomogą. Dlatego proponuje powrót do biznesu i opracowanie nawet najbardziej restrykcyjnych zasad distancingu, byleby tylko się otworzyć. A biznesowi i tak będzie ciężko, bo ludzie coraz bardziej boją się interakcji, zaś wielu, którzy np. chcieliby się udać do restauracji czy w góry nie ma już na to środków.

To samo z dzieciakami. Największym kuriozum „narodowej kwarantanny” było skumulowanie ferii w jednym okresie dwutygodniowym. Rząd zamknął szkoły, gdyż uważał je za główny rozsadnik epidemii od lekko przechodzącej kowida młodzieży do najgorzej go przechorowujących starszych. Październikowe wzrosty miałyby być tego dowodem. Ale rząd zamknął… młodzież, która miała siedzieć w domu do 18.00, nie mogąc bez dorosłych wyjść na zewnątrz. Teraz się z tego powoli wycofuje, ale niesmak pozostał. Kwestia ferii stała się w ogóle teoretyczna, bo co to za ograniczenie do dwóch tych samych tygodni w Polsce, skoro i tak nie ma gdzie pojechać, gdyż hotele i wyciągi są zamknięte, zaś za zjazd na saneczkach można dostać mandat.

Teraz władze czkają na epidemiologiczny bilans poświątecznych i po sylwestrowych dokonań. Do poniedziałku dowiemy się coś o szkołach. Niewiele dobrego wróżę. Będziemy jednak chyba mieli jeden pełny rocznik „trącony” niewiedzą z roku 2020/2021. Znowu lockdown szkół przeniesie się na lockdown rodziców, którzy albo będą gdzieś szukali coraz częściej płatnej pomocy, albo ograniczą wyjścia do pracy. Nie wygląda na to, że biznesy się otworzą. Prywatna branża turystyczna, praktycznie pozbawiona tarcz, już się chyba nie podniesie. A był to bardzo atrakcyjny, stojący na światowym poziomie, kawał polskiego biznesu. Dorobek wielu pokoleń.

Pisałem o światowym bilansie efektów lockdownu i muszę powiedzieć, że wychodzi on negatywnie. Co nie skłania, jak widać większości krajów do refleksji – dajemy wciąż więcej tego samego. Według zapowiedzi granicznych wartości dla poszczególnych etapów lockdownu jesteśmy w strefie żółtej jako cały kraj. Zachowujemy się zaś jak w czerwonej, a właściwie – czarnej. Czyli tam, gdzie właściwie reagujemy na odlew, byleby coś zrobić.

Od niedawna serwisy nie pokazują już ilości ozdrowieńców. Zamiast tego podają, a jakże, ilość zaszczepionych. To charakterystyczne. Nasze wszelkie działania, choćby miały i trwać latami, będą miały na końcu jedyny szczęśliwy horyzont totalnego zaszczepienia, gdzie sprawy same się rozwiążą. Epidemiologicznie wcale nie okazuje się to takie oczywiste. Ale nie wiem, czy wszyscy tego doczekamy, zwłaszcza gospodarka, której zaszczepić się nie da. Za to zniszczyć szybko – bardzo łatwo. Nie będziemy liczyć ozdrowieńców, z własną odpornością, którą mogą podzielić się z innymi. Zbawi nas szczepionka, ostatnio towar celebrycko deficytowy. Przedsiębiorcy pójdą pewnie jako ostatnia grupa. Im już w zasadzie wszystko jedno.

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”   

About Author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *