4.11. Ameryka się liczy
4 listopada, dzień 247.
Wpis nr 236
zakażeń/zgonów/ozdrowień
439.536/6.475/168.960
W tak dynamicznej sytuacji, z jaką mamy do czynienia podczas wyborów na prezydenta USA trudno pisać coś, co pójdzie do publikacji za 12 godzin. Ale jedno jest pewne – wynik będzie tak zbliżony, że każda ze stron będzie mogła go kwestionować jeśli będzie dla niej niekorzystny.
W Waszyngtonie, ba – w całych Stanach pełno wieści o możliwym fałszowaniu wyniku wyborczego. A to w wielu miejscach nie wpuszczono obserwatorów rządowych i społecznych do lokali, zauważono nagły przyrost głosów na Bidena oddanych korespondencyjnie, a to wstrzymano liczenie głosów. Głównie dotyczy to stanów, w których przewagę jeszcze w nocy miał Trump. Teraz przy zielonym stoliku mamy do czynienia z „porankiem cudów”.
W stanach tam gdzie prowadził Trump ma podobno tracić. W Michigan podobno oddano więcej głosów niż było uprawnionych, zaś w Wisconsin miało pojawić się o 6:00 rano nagle 600.000 dodatkowych głosów, które co do jednego były na kandydata Demokratów. Do tego dochodzą nagłe zwroty w stanach Arizona i Pensylwania na niekorzyść Trumpa. Wszystkie te niespodzianki miały miejsce w stanach, w których rządzą demokratyczni gubernatorzy, odpowiedzialni ustrojowo za organizację wyborów. To na razie doniesienia medialne, pytanie czy i kto je będzie weryfikował?
Wydaje się, że tędy będą szły argumenty Trumpa, który już ogłosił, że zażąda ponownego przeliczenia głosów w niektórych stanach, a na pewno w Michigan. Wtedy wszystko będzie w rękach Sądu Najwyższego i może się powtórzyć scenariusz z wyborów z 2000 roku. Z tym, że w USA nie było wtedy tak nabrzmiałego konfliktu społeczno-politycznego. Źle to wygląda.
Teraz już tylko nadchodzą kolejne wieści o odnalezionych na strychu kartach do głosowania, w poczekalni czeka też pewnie jeszcze wiele innych sensacji. Mamy więc kolejne dni na przeliczanie głosów w te i wewte. Pytanie co wtedy będzie robiła ulica? Wątpię, żeby pokornie czekała na finał skomplikowanych procedur. A tym bardziej nie wiemy jak się zachowa ulica, kiedy trzeba będzie oprzeć się o Sąd Najwyższy i poczekać tygodniami. Tak czy siak – mamy równo podzielone społeczeństwo (skąd my to znamy?), a wtedy najmniejsza słomka może przetrącić grzbiet wielbłąda większości. I mniej więcej znoszące się wektory plemion będą eskalowały konflikt już poza regułami, skoro te zawiodły któreś z nich.
Widać jakim workiem bez dna jest korespondencyjna formuła wyborów. To była tykająca bomba całego systemu amerykańskich wyborów, a stała się atomową bombą z powodu obostrzeń i obaw kowidowych. Skorzystało z niej tak wielu chętnych, że system się zawiesił, pakiety a la Sasin były wysyłane i odsyłane grubo wcześniej, dostawały się w ręce martwych dusz, są ciężkie do przeliczenia tak, by w końcu zamknąć całe pule stanowych głosów.
A wynik może być o włos. To znaczy o paczkę kopert, kilka powiatów, które przeważą szalkę stanową, która przeważy szalkę federalną. Będziemy mieli kaskadę zbiegów okoliczności, proceduralnych niespodzianek. Ameryka rzuca monetą, tak jak Polska w lipcu. Czyli świat stanął na krawędzi przypadku. Niedobre wieści.
Dla mnie bezkonfliktowy sposób wyłaniania i zmieniania władzy jest (był?) jedną z niewielu pozytywnych cech demokracji. Cecha ta jest oraz częściej podważana w swojej arytmetycznej „czystości” zwycięstwa większości. No bo gdyby Biden czy Trump wygrał o jeden głos elektorski, to matematycznie będzie ok, ale czy politycznie da się posklejać współistnienie podzielonej na połowy wspólnoty dwóch sprzecznych wizji państwa? To da się zrobić, ale tylko pod jednym warunkiem – respektowania reguł. I jeszcze jedno – ostatnio demokracja, ta w wydaniu liberalnym – ma skłonności do kwestionowania wyniku demokratycznych wyborów, jeśli suweren „się pomylił” i nie wybrał liberalnej demokracji. Byliśmy i jesteśmy tego świadkami nawet u nas.
Obawiam się, że każdy z tych scenariuszy może się objawić w Ameryce. Taktycznie – mogą być kwestionowane wyniki wyborów na ulicy, zaś zbliżony wynik obu kandydatów może być początkiem końca długoletniego procesu rozszerzania się przepaści dzielącej amerykański naród. Czyli średnioterminowego horyzontu zaniku amerykańskiej wspólnoty. Bo czy będzie można napisać na kartce choć jedną rzecz, która łączy wszystkich obywateli USA?
Kiedyś to było tekścicho na miarę Deklaracji Niepodległości. Dziś nie wiem czy ktoś by napisał na takiej kartce choć jedno zdanie o swej ojczyźnie, z którym zgadzaliby się wszyscy Amerykanie.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
Doniesienia medialne są w zasadzie nieweryfikowalne. Chyba że na poziomie lokalnym. A i to wiadomo, że sprostowań nikt nie czyta. Zresztą każda próba podważenia tychże prowadzi do nazwania podważającego płaskoziemcem. W sumie to przychodzi mi do głowy, że to media ustanawiają wyniki wyborów. Tak samo jak pandemie.
No to się chyba zweryfikowało
No chyba nie…
Cos w tym jest…